KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSocjologia

Szersze spojrzenie na akcje charytatywne

MrBeast, najbardziej popularny YouTuber na świecie, nakręcił wideo o tym, jak z własnej kieszeni pokrył koszty operacji zaćmy dla okrągłego tysiąca Amerykanów. Ten ośmiominutowy filmik to głównie migawki sprzed i po zabiegu wybranych osób – reakcje niektórych po odzyskaniu wzroku są naprawdę wzruszające. Wydawałoby się, że za ten dobry uczynek, to cudowne uzdrowienie niewidomych, komentatorzy będą piać peany na jego cześć. Tymczasem MrBeast spotkał się z niespodziewanie surową krytyką. Owszem, robienie z filantropii medialnego spektaklu może budzić lekki niesmak, ale przecież nie sposób spierać się z tym, że samo jego działanie było jednoznacznie dobre. Prawda?

Nie do końca. Z perspektywy jednostkowej, niezwykle przydatnej dla utrzymywania obecnego status quo, takie akcje charytatywne rzeczywiście należy ocenić pozytywnie. Życie każdego, komu pomógł MrBeast, niewątpliwie zmieniło się na lepsze. Całą sytuację powinniśmy jednak rozpatrzyć w odpowiednim kontekście. Dlaczego w ogóle konieczna była interwencja milionera? Otóż w Stanach osoby nieubezpieczone muszą zapłacić za operację zaćmy od 3 do 7 tysięcy dolarów na każde oko, więc wielu ludzi w trudnej sytuacji finansowej zwyczajnie nie może sobie na nią pozwolić. W Polsce zabieg ten jest refundowany przez NFZ – na przyjęcie do kliniki pewnie trzeba naczekać się w kolejce, ale lepsze to niż wypatrywanie gwiazdki z nieba w postaci bogatego sponsora.

To „jednoznacznie dobre działanie” odbywa się zatem w ramach jednoznacznie złego systemu. Bo jak inaczej ocenić społeczeństwo, które skazuje swoich członków, często tych najbardziej bezbronnych, na łatwo uleczalną ślepotę? Zauważmy, że motywacje nie mają w tym wypadku większego znaczenia. Być może MrBeast rzeczywiście kierował się, przynajmniej we własnym mniemaniu, szlachetnymi pobudkami. Posłużę się tu jaskrawą analogią: wyobraźmy sobie Amerykę sprzed wojny secesyjnej i zamożnego białego plantatora, który – kierując się dobrocią serca – uwalnia wszystkich swoich czarnych niewolników i niewolnice. Opiewanie jego dobroci nijak nie przybliżałoby amerykańskiego społeczeństwa do zniesienia niewolnictwa. „Potrzeba nam więcej dobrych panów, a nie zniesienia niewolnictwa!” – mógłby odezwać się jakiś przebiegły polityk z południa. Inni biali, urzeczeni tym, ileż to dobra wciąż jest na świecie, tylko głębiej pogrążaliby się w swojej politycznej apatii. Po co działać, skoro najwyraźniej jesteśmy w dobrych rękach? Wciąż możemy liczyć na życzliwość bliźnich!

W tym właśnie tkwi sedno sprawy: wynoszenie bogatych dobroczyńców na piedestał odwraca uwagę od rzeczywistych problemów. Cała dyskusja, zamiast toczyć się wokół przyczyn, czyli kapitalistycznego systemu żerującego na ludzkiej niedoli, oraz potencjalnych rozwiązań – w Stanach można by zacząć od wprowadzenia publicznego systemu opieki zdrowotnej – schodzi na sentymentalne tory, a wszelkie głosy krytyki są uciszane jako „malkontenckie”. Bo skoro ktoś krytykuje taki jednoznacznie dobry czyn, to najpewniej robi to z zawiści. Co gorsza, przekierowanie takiej dyskusji staje się praktycznie niemożliwe, bo nieustannie wykolejają ją Wielcy Moralizatorzy – ludzie, dla których świat jest manichejską areną, gdzie ścierają się siły Dobra i Zła, a źródłem każdego problemu jest właśnie owo bliżej nieokreślone „zło” bądź „egoizm”, nie zaś system punktujący chciwość. Słowem: potrzeba nam więcej dobrych panów, a nie sprawiedliwego systemu społecznego.

Bardzo podobny problem mam, i tu pewnie spadną na mnie gromy, z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. O ile zupełnym obłędem wydaje mi się bezwzględne krytykowanie WOŚP – zakupione przez nich sprzęty niewątpliwie ratują życie – o tyle trudno nie dostrzec, jak kształtuje ona optykę debaty wokół polskiej służby zdrowia. „Gdyby nie WOŚP, Polskie szpitale dawno by padły” – można czasem usłyszeć. Tymczasem, jeśli wierzyć wyliczeniom OKO.press, sumy zebrane przez WOŚP oscylują w granicach dwóch promili rocznego budżetu NFZ1. Nie da się zatem załatać dziur budżetowych NFZ ani finansować szpitali z działań charytatywnych. W przypadku WOŚP dochodzi jeszcze problematyczna postać Owsiaka, który w wywiadach opowiadał się za prywatyzacją służby zdrowia. Owsiak, świadomie czy nie, dąży nie do poprawy opieki zdrowotnej w Polsce – zreformowanej, dobrze dofinasowanej publicznej służby zdrowia – tylko do skrócenia kolejek dla bogatych i niekończącego się festiwalu charytatywności dla ubogich. Dokładnie tak samo jak w Stanach.

1. Przy okazji odniosę się od razu do cokolwiek kuriozalnego kontrargumentu, jakoby takie porównanie nie miało sensu, bo „pieniądze z budżetu NFZ idą nie tylko na sprzęt”, a szpitalne inwestycje finansowane są także ze środków samorządowych i unijnych. Okej, i co z tego? Co niby stoi na przeszkodzie, żeby podnieść składki zdrowotne (lub zdobyć środki w inny sposób np. poprzez podatek progresywny) i więcej pieniędzy przekierować konkretnie na zakup sprzętu?  

Źródełko zdjęcia: Diana Polekhina on Unsplash

KategoriePrzemyśleniaSocjologiaTechnologia

Dylemat społeczny

Kluczowe pytanie „Dylematu społecznego”, nowego dokumentu Netflixa o mediach społecznościowych, pada już w pierwszych minutach: w czym rzeczywiście tkwi problem social media? W odpowiedzi intelektualni tytani przemysłu technologicznego – grube ryby m.in. z Google, Facebooka, Twittera i YouTube’a – drapią się po głowach, stękają i generalnie nie wyduszają z siebie nic sensownego. I na tym w zasadzie dokument mógłby się skończyć, bo wszystko, co pojawia się później to sianie moralnej paniki, łechtanie ego sprawców tego bajzlu i kręcenie się za własnym ogonem, byle tylko nie zmierzyć się z realiami późnego kapitalizmu. Możecie potraktować ten wpis jako coś z kategorii „obejrzałem, żebyście Wy nie musieli”, bo „Dylematu społecznego” nie polecam, choć warto podyskutować o pewnych poruszonych przez niego kwestiach.

Podstawowym zarzutem, który mam wobec twórców dokumentu, jest to jak bardzo próbują podsycać technofobię. Inscenizowane fragmenty, pokazujące jak media społecznościowe rozbijają życie zwyczajnej amerykańskiej rodziny, są momentami groteskowe i obnażają całkowity brak zrozumienia istoty problemu. Dzieci są tak uzależnione od swoich smartfonów, że nie są w stanie wytrzymać nawet chwili bez nich. W pewnym momencie widzimy jak rodzina zasiada do wspólnego obiadu i matka zamyka na godzinę wszystkie telefony w specjalnym pojemniku z timerem. Oczywiście rozmowa się nie klei i szybko zapada niezręczna cisza. Nie mija nawet parę minut, a kilkunastoletnia córka nie wytrzymuje, roztrzaskuje pojemnik i zabiera swój telefon. To bardzo czytelny, emocjonalnie naładowany przekaz: Patrzcie co media społecznościowe robią z naszymi dziećmi. Patrzcie co robią z nami – przestajemy ze sobą rozmawiać! Jest zatem pewna ponura ironia w tym, że dokument o manipulacji social media sam posuwa się do manipulacji.

To w zasadzie nic nowego – ten technofobiczny argument jest w kulturze obecny od lat, głównie wśród ludzi, którzy w odcięciu się od technologii upatrują się swojej moralnej wyższości (patrz PS). Takie przedstawienie wpływu technologii na młodych ludzi jest jednak jednowymiarowe. Faktem jest, że nastolatkowie potrafią mieć praktycznie zerową kontrolę impulsów i przez to często wymagają rodzicielskiego nadzoru, ale nie można zapominać też o tym, że są przyklejeni do swoich smartfonów również dlatego, że znaczna część ich życia rozgrywa się w sieci. Można nad tym ubolewać, ale nie sądzę, żeby pod tym względem możliwy był krok w tył – tak teraz wyglądają relacje międzyludzkie. Odcięcie od Internetu jest poważnym ciosem dla sfery społecznej młodych ludzi, których krucha tożsamość dopiero się kształtuje, szargana z jednej strony chęcią odróżnienia się od innych i a drugiej potrzebą przynależności. Z tego względu stawianie znaku równości pomiędzy ciągłą obecnością na platformach społecznościowych a uzależnieniem może być dla młodych ludzi krzywdzące i alienujące, utwierdzając ich w przekonaniu, że dorośli ich po prostu nie rozumieją. Myślę, że nawet ludzie z pokoleń, dla których największy rozwój mediów społecznościowych przypadł na okres dorosłości, zdają sobie z tego sprawę – wystarczy sięgnąć pamięcią do wypełnionych angstem lat młodzieńczych.

Narratorzy (w szczególności Tristan Harris, były specjalista ds. etyki designu Facebooka) bardzo często powołują się też na psychologię ewolucyjną: social media są ich zdaniem tak potężnie uzależniające, ponieważ nasze mózgi nie wyewoluowały do funkcjonowania w rozległych sieciach społecznych i do przyjmowania gratyfikujących bodźców, takich jak Facebookowe lajki czy powiadomienia na smartfonach, w tak dużych ilościach. Jestem z natury sceptyczny wobec takich argumentów, bo chociaż zdają się brzmieć całkiem sensownie, to często nie są poparte żadnymi dowodami – zresztą w przypadku psychologii ewolucyjnej przedstawienie twardych dowodów często jest zwyczajnie niemożliwe. W naszych mózgach nie zachowały się przecież żadne materialne ślady ewolucji kulturowej, przez co argumentów ewolucyjnych można łatwo nadużywać: nasze mózgi nie wyewoluowały również do czytania i pisania, ale jakoś nie widzę zbyt wielu zwolenników analfabetyzmu.

Zajrzałem jednak do literatury psychologicznej poświęconej problemom związanym z korzystaniem z social media. Uzależnienia od platform społecznościowych jest rzeczywiste, ale nie różni się szczególnie od innych form uzależnienia behawioralnego. Badania wskazują także na słaby związek pomiędzy korzystaniem z platform społecznościowych a występowaniem depresji i stanów lękowych. Interesujące jest to, że poza młodymi ludźmi problemy związane z social media dotykają najbardziej kobiety. Zdaje się to sugerować, że prawdziwe źródło problemu może leżeć głębiej – nie w samych platformach społecznościowych, a w tym jak traktowane są kobiety w naszej kulturze i jaka jest ich pozycja w społeczeństwie. Nie oznacza to, że można bagatelizować rolę social media np. we wzmacnianiu nierealnych stereotypów piękna i toksycznych wzorców męskości oraz dehumanizowaniu kobiet poprzez sprowadzanie ich wartości do cielesności. Pokazuje to jednak, że usunięcie konta na Facebooku jest rozwiązaniem w najlepszym wypadku jedynie doraźnym.

Niemniej w „Dylemacie społecznym” jest też sporo sensownych argumentów, chociaż, jak zaraz postaram się pokazać, błędnie identyfikujących rzeczywisty problem. Nasi narratorzy, głównie owe grube ryby z Doliny Krzemowej, zwracają uwagę m.in. na brak odpowiedniej regulacji materiałów przeznaczonych dla dzieci na YouTube oraz wyższy odsetek samobójstw i samookaleczeń wśród nastolatków w porównaniu do minionych dekad. Z tym pierwszym nie zamierzam dyskutować, bo to, że YouTube to istny dziki zachód jeżeli chodzi o kontent dla młodszego odbiorcy nie ulega wątpliwości. Niemniej ten stan rzeczy wymaga szerszego kontekstu – brak zewnętrznej kontroli nie jest problemem inherentnym dla mediów społecznościowych tylko kapitalizmu jako takiego, zwłaszcza w amerykańskim wydaniu. Dokładnie to samo dzieje się w innych branżach, chociażby w branży gier wideo AAA, która podsuwa dzieciom mechaniki hazardowe (lootboksy), na wszelkie sposoby próbuje nimi manipulować (poprzez cały szereg różnych form mikropłatności) i trenuje ich na posłusznych konsumentów treści. Można oczywiście nawoływać do reformowania każdej branży z osobna, jak zdają się to czynić narratorzy „Dylematu społecznego”, ale coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że takie działanie to jedynie łatanie dziur w łajbie, która idzie na dno. Dla tego 1%, który siedzi w swoich wygodnych kajutach na szczycie łodzi nie ma to większego znaczenia, ale dla pozostałych 99% zalewanych wodą pod pokładem i owszem.    

W czasach kiedy kapitalizm coraz bardziej zaciska ekonomiczną pętle na szyi młodych ludzi, często pozbawiając ich perspektyw na godne zarobkowanie (patrz PS2), a zbliżająca się globalna katastrofa klimatyczna pozbawiła ich nadziei na normalne dorosłe życie, wskazywanie palcem na social media jako głównego sprawcę ich problemów psychicznych jest, delikatnie mówiąc, mylące. W pewnym momencie jeden z narratorów wprost stwierdza, że w statystyki na temat liczby samobójstw osób w wieku 15-19 lat idealnie wpisuje się moment, na który przypada największy rozwój mediów społecznościowych: rok 2010. Jeżeli sam miałbym typować, jakie wydarzenie społeczno-gospodarcze miało w tym czasie największy wpływ na psychikę młodych ludzi, obstawiałbym raczej kryzys bankowy z roku 2008/2009 i następującą po nim recesję. Nie zaprzeczam temu, że nierealistyczne standardy szczęścia i piękna promowane na mediach społecznościowych mają wpływ na dobrostan psychiczny młodych ludzi. Nie jest to jednak problem właściwy wyłącznie mediom społecznościowym. Jest to kolejny przejaw konsumpcjonizmu i realizmu kapitalistycznego, wszechobecnych w innych mediach i tekstach kultury, o czym „Dylemat społeczny” nie wspomina. Dokument ignoruje również sytuację osób LGBT+. Wypełniony nienawiścią dyskurs i dyskryminująca legislacja, które w ostatnich latach nasiliły się w wielu miejscach, sprawiają, że ryzyko samobójstw wśród tych osób jest znacznie wyższe niż w pozostałej części populacji. Problem rosnącej liczby samobójstw młodych ludzi jest złożony i odciągnięcie ich od telefonów go nie rozwiąże.

Jest też coś perwersyjnego w sposobie, jaki narratorzy próbują nas straszyć złymi, manipulacyjnymi mediami społecznościowymi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że, pomimo świadomości destruktywnego wpływu social media na życie wielu ludzi, ich twórcy czerpią z tego pewną satysfakcję. Coś na kształt moralnie wypaczonej dumy zawodowej w stylu Waltera White’a z Breaking Bad: Może i rozpieprzyliśmy podstawy społeczeństwa informacyjnego, ale patrzcie jaką dobrą wykonaliśmy przy tym robotę. Najgłupsze w tym jest to, że te nie jest prawda. To tylko kolejny sales pitch, kolejny chwyt marketingowy. Najwyraźniej nawet kiedy ci ludzie próbują zdiagnozować, co trapi ich własną branżę, i wydusić z siebie coś szczerego, z ich gardeł wydostaje się jedynie korpogadka. Bo chociaż mechanizmy manipulacji wbudowane w media społecznościowe rzeczywiście potrafią do pewnego stopnia sterować opinią społeczną, nie są choćby w połowie tak skuteczne jak może się wydawać ich twórcom.

Dezinformacja towarzyszy nam odkąd istnieje społeczeństwo informacyjne i media masowego przekazu. Jej skala i perfidia rzeczywiście uległy zwiększeniu w dobie Internetu, ale techniki są w gruncie rzeczy wciąż te same: polaryzacja opinii, kłamanie, rzucanie półprawdami i niedopowiedzeniami, narzucanie fałszywej tożsamości i dzielenie ludzi na sztuczne plemiona, granie na emocjach, przekierowywanie dyskusji na tematy zastępcze (whataboutism), żeby wymienić te bardziej powszechne. Dlatego obraz social media jako złowieszczych marionetkarzy, którzy w niespotykany dotąd sposób kierują każdym naszym poczynaniem jest po prostu śmieszna. Co gorsza to karykatura, która może odwrócić uwagę od prawdziwego problemu (dezinformacji i niedoinformacji) i jego właściwego rozwiązania – uczenia ludzi krytycznego myślenia. Usunięcie konta na Facebooku nie uczyni nikogo niepodatnym na medialne czy korporacyjne manipulacje.

Tym bardziej irytujące było dla mnie to, jak „Dylemat społeczny” przedstawia polityczną polaryzację i radykalizację. Twórcy biorą ten sam argument utraty porozumienia, który jest wadliwy nawet na poziomie rodziny, i próbują go rozciągnąć do całego społeczeństwa. Zdaniem twórców problemem naszego społeczeństwa jest bowiem fakt, że „przestajemy z sobą rozmawiać”, bo radykałowie zarówno z prawej jak i z lewej strony politycznego spektrum przejmują dyskurs w mediach społecznościowych. Dokument jest wręcz agresywnie ambiwalentny w przedstawianiu tych radykałów, stylizując ich na ultra prawicowych YouTuberów, ale wkładając im w usta bardzo ogólnikowe, puste frazesy. Takie stanowisko to niestety zgniły centryzm, który w obliczu pogłębiających się społecznych niesprawiedliwości i dysproporcji pomiędzy ludźmi u władzy i tymi jej pozbawionych (lub inaczej: twórców kapitału i jego posiadaczy) zachęca nas do politycznej apatii zamiast do działania. Wmawia się nam, że to nie kapitalizm i faszyzm powodują konflikty społeczne, ale brak porozumienia. Zwolennicy statusu quo mogą zatem spać spokojnie, bo obecnemu stanowi rzeczy winna jest nie ich polityczna bierność, lecz utrudniająca porozumienie technologia.

Najlepszym komentarzem do tego była scena, w której rodzeństwo ze wspomnianej wcześniej wyimaginowanej rodziny zostaje brutalnie zatrzymane przez policję w trakcie manifestacji. W świetle niedawnych wydarzeń z ruchem Black Lives Matter w Stanach, czy chociażby bardziej lokalnej sytuacji z protestem przeciwko zatrzymaniu Margot, ten argument przedstawia się jako szczególnie kłamliwy. Brutalność policji i prześladowanie mniejszości to nie problemy, które wynikają z braku dialogu. To problemy, które wynikają z braku działania. Wielu ludzi wolałoby jednak, żebyśmy na zawsze utknęli w tych jałowych dialogach, notorycznie wykolejanych przez prawicowych trolli. Systemowy rasizm w USA, mimo bardziej subtelnych form, nadal ma się dobrze, ponad pół wieku po ruchach obywatelskich. Jak długo jeszcze amerykańskie społeczeństwo ma debatować na temat tego, co należy z tym zrobić?    

Ostatecznie „Dylemat społeczny” zawodzi pod względem swojego wezwania do działania – bo, jak rozumiem, jego celem było skłonienie oglądających do wprowadzenia rzeczywistych zmian w świecie. Tyle, że zamiast zmobilizować ludzi do politycznego działania przekaz „Dylematu społecznego” rozłazi się, sprowadzony do bardzo górnolotnych komunałów i bezsensownego „usuńcie konto na Fb”. Chociaż w wielu wypowiedziach narratorzy zbliżają się do wyrażenia pewnych konkretnych opinii politycznych, nie wychodzą niestety znacznie poza snucie fantazji na temat etycznego kapitalizmu. A etyczny kapitalizm to oksymoron. Dopóki nie wprowadzimy gruntownych zmian i nie zaczniemy na poważnie rozważać alternatyw do kapitalizmu dopóty korporacje pokroju Facebooka nie będą szczególnie przejmować się moralnym wymiarem swoich działań, bo z tego po prostu nie ma zysków. Korporacje nie mają wstydu czy wyrzutów sumienia. Gdyby tak było, Mark Zuckerberg zapadłby się pod ziemię, prosto do jądra planety, kiedy był przesłuchiwany przez kongres Stanów Zjednoczonych w sprawie afery z Cambridge Analytica. Żeby zatem poderwać ludzi do rzeczywistego działania, trzeba zrobić coś więcej niż tylko wybrać sobie jeden aspekt kapitalizmu jako chłopca do bicia i jak już spuścimy mu manto, ogłosić, że wszystkie problemy z naszym głęboko wadliwym systemem społeczno-gospodarczym zostały rozwiązane.

PS. Zdarzyło mi się trafić na ludzi, którzy hasło „usunąłem swojego Facebooka” chętnie oprawiliby w ramki i powiesili na ścianie, traktujący wszystkich, którzy tego nie zrobili, jak niedoinformowanych i/lub naiwnych głupków.

PS2. Milenialsi, wychowani w czasach kryzysu gospodarczego, zarabiają mniej niż poprzednie pokolenia. Powiększyły się też dysproporcje ze względu na posiadane wykształcenie (co, szczególnie w Stanach, jest bezpośrednio związane z zasobnością portfeli rodziców). Warto też zwrócić uwagę na fakt, że zarobki młodych ludzi w ciągu ostatnich 50 lat praktycznie nie uległy zmianie, podobnie zresztą jak stawki godzinowe szeregowych pracowników (w przeciwieństwie do kadry zarządzającej wysokiego szczebla)

KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSocjologia

Sprzeciwianie się nienawiści

Pierwotnie ten wpis miał rozpocząć się krótkim omówieniem tego jak politycznie umotywowane graffiti jest formą oporu społecznego znaną jeszcze z czasów starożytnych. Jednak po ostatnich wydarzeniach wydało mi się to zbyt miałkie. Od gromkiego potępienia używania tęczowych flag do „znieważania pomników”, jakie padło ze strony polskiej prawicy, centro-prawicy i wszelkiej maści liberałów, w ciągu dni przeszliśmy do sytuacji, w której policja brutalnie zatrzymuje uczestników spontanicznego zgromadzenia w obronie praw osób LGBT+.

Pewnie powinienem się tego spodziewać, bo niestety szliśmy w tym kierunku już od jakiegoś czasu, ale ta eskalacja nienawiści była dla mnie niemałym szokiem. Mimo że problem ten nie dotyka mnie bezpośrednio – jako biały heteroseksualny cis mężczyzna (patrz PS) nie doświadczyłem nigdy żadnych prześladowań – nie mogę go po prostu przemilczeć. Bierność grupy uprzywilejowanej jest świadomym stanowiskiem politycznym. Przyznaję, że publiczny aktywizm polityczny i branie udziału w demonstracjach to nie mój żywioł. Dlatego chciałbym zająć się tym, co potrafię robić: pisaniem i filozofią (są też inne metody wsparcia, patrz PS2).  

Pomimo jawnych niesprawiedliwości jakie spotkały aktywistów i prześladowań jakich doznały osoby LGBT+ dyskurs publiczny nadal w dużej mierze obraca się wokół symetrystycznych argumentów pokroju „powinni byli demonstrować pokojowo” lub „przemoc to przemoc, jedna i druga strona jest siebie warta” (ale patrz PS3). Chciałbym, żebyście wspólnie ze mną zastanowili się, czy rzeczywiście każda przemoc jest dokładnie taka sama i czy istnieją sytuacje, w których przemoc może być uzasadniona.

Żeby w ogóle móc prowadzić choćby marginalnie konstruktywną dyskusję na ten temat trzeba zacząć od definicji przemocy. Ponieważ z punktu widzenia filozofii potrafi to być niezwykle grząski temat i wśród filozofów brak jednej powszechnie przyjmowanej definicji (w tym temacie polecam wykład Judith Butler), będę poruszał się na nieco niższym poziomie abstrakcji, głównie odnosząc się do siatki pojęciowej socjologii.

Zacznijmy jednak od tego jak potocznie rozumie się przemoc. Zwykle jest to jakiegoś rodzaju celowy, fizyczny atak na drugą osobę. Problem z tą definicją jest dość oczywisty: jest zdecydowania zbyt wąska i nie obejmuje form przemocy innych niż przemoc fizyczna. Nie mówi nam też nic o źródle przemocy i jej konsekwencjach. Przyjrzyjmy się zatem czemuś bardziej kompleksowemu. Zgodnie z definicją Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), przemocą jest

Intencjonalne działanie polegające na użyciu siły fizycznej lub władzy, rzeczywiste lub jedynie poprzez groźby, przeciwko sobie, innym osobom lub przeciwko grupie lub społeczności, które prowadzi do obrażeń ciała, śmierci, cierpienia psychicznego i emocjonalnego, wad rozwojowych lub niedostatku bądź wiąże się z wysokim prawdopodobieństwem wystąpienia takich skutków (moje tłumaczenie).

Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z bardziej konkretnym pojęciem o znacznie szerszym zakresie znaczeniowym niż wspomniane wcześniej potoczne rozumienie przemocy. Wymaga ono jedynie pewnego uzupełnienia: na podstawie innych społeczno-prawnych definicji przemocy należy do powyższej definicji dodać stwierdzenie, że przemoc może także przyjąć formę intencjonalnego zaniechania – na przykład poprzez odmówienie pomocy osobie należącej do grupy prześladowanej.  

Skoro mamy już pewne dość jasno wyznaczone ramy, wewnątrz których możemy się poruszać, spróbujmy wyjść poza nie, przyglądając się uważnie mijanym elementom. Jest to podstawowe zajęcie każdego filozofa – pod tym względem filozofia jest jak inżynieria, a analiza pojęcia jak rozkładanie jakiegoś urządzenia na części i składanie go z powrotem w całość. W tej definicji warto zwrócić szczególną uwagę na dwie rzeczy. Pierwszą jest odrzucenie kulturowego pojmowania przemocy i skupienie przede wszystkim na jej skutkach. Zgodnie z definicją WHO nie ma znaczenia to, że bicie żony może być przez niektórych uznawane za filar kultury, jak to pośrednio argumentowano przy okazji próby przepchnięcia ustawy nieuznającej jednorazowej przemocy jako przemocy w rodzinie.   

Drugą istotną rzeczą w powyższej definicji przemocy to w jaki sposób określono zostało źródło przemocy. Może nim być nie tylko fizyczne działanie, ale także władza, czyli zinstytucjonalizowana przewaga sił pomiędzy sprawcą przemocy a ofiarą. W literaturze socjologicznej taki rodzaj przemocy niekiedy określa się mianem „przemocy symbolicznej”. W kontekście przemocy symbolicznej trzeba jednak dodać, że chociaż jej wymiar jest bardziej abstrakcyjny niż w przypadku przemocy fizycznej, to przemoc ta nadal odnosi się do konkretnych osób lub grup osób w sposób bezpośredni. W mediach w ostatnim czasie można zaobserwować próby rozcieńczania pojęcia przemocy i kwalifikowanie nawet umieszczenia tęczowych flag na pomnikach jako jakiś rodzaj symbolicznej przemocy wobec osób, które żywią uczucia religijne lub patriotyczne.

Jest to zbyt daleko idące rozszerzenie definicji przemocy, bo obejmuje działania na ideologii, którą bez wątpienia każda religia jest, nie dotykające ludzi bezpośrednio. Bardzo łatwo sprowadzić taką definicję do absurdu – czy każde działanie postrzegane jako atak na ideologię mamy zatem traktować jako przemoc? A co w takim wypadku z krytyką polityki państwa? To nie jest jakiś wydumany argument – w otwarcie autorytarnych państwach jakakolwiek forma oporu społecznego czy krytyki jest w dyskursie publicznym traktowana jako przemoc. Jako przykład można tu podać manifestacje chińskich studentów na placu Tian’anmen w roku 1989, czy protesty meksykańskich studentów w Tlatecolo w roku 1968. Obydwa wydarzenia zostały krwawo stłumione przez wojsko, a ich uczestnicy byli w oficjalnej propagandzie przedstawiani jako sprawcy przemocy a nie ofiary.

Bardziej krytyczne spojrzenie „z zewnątrz” na definicję przemocy ukazuje również, że jest agnostyczna w stosunku do tego kto jest sprawcą przemocy. Przemocą jest atak obywatela na funkcjonariusza policji, ale tak samo przemocą jest atak funkcjonariusza policji na obywatela. Jest to o tyle istotne, że w powszechnym rozumieniu przemocy jej dorozumianym warunkiem koniecznym jest bezprawność działania. Jeżeli działanie było legalne to nie mogło być przemocą, nawet jeżeli spełniało wszystkie kryteria definicji. Taka skrajnie legalistyczna postawa ma daleko idące konsekwencje filozoficzne, bo zakłada, że obowiązujący porządek prawny jest moralny ponieważ jest legalny. To argument oparty na logice cyrkularnej – błędnym kole, w którym wnioski są jednocześnie przesłankami argumentu. Legalizm jest bez wątpienia bardzo wygodnym stanowiskiem, bo zwalnia nas z konieczności samodzielnego podejmowania często skomplikowanych decyzji moralnych. Czy to, co ktoś robi jest złe? Musi być, skoro jest to nielegalne.

Takie myślenie sprawia jednak, że stajemy się całkowicie ślepi na moralny wymiar działań struktur władzy, a, jak zauważa Alex Vitale w książce „The End of Policing”, policja pełni funkcję przede wszystkim polityczną – było tak od początków istnienia instytucji służb porządkowych. Istotną rolą policji było i wciąż jest tłumienie ruchów postrzeganych przez władzę jako sprzeczne z obowiązująca doktryną polityczną. Z tego względu anarchiści, komuniści, pacyfiści i innego rodzaju bardziej lewicowi aktywiści jawnie krytykujący politykę państwa od zawsze spotykają się z policyjną inwigilacją, prześladowaniami i zatrzymaniami.

Nie uważam, żeby był to argument za całkowitym rozwiązaniem policji jako instytucji, jak mogliby twierdzić niektórzy anarchiści. Powinno to jednak przynajmniej otworzyć nam oczy na środki, jakimi posługuje się policja. Musimy zadać sobie pytanie, czy są one proporcjonalne do zaistniałej sytuacji i czy nie są umotywowane wyłącznie politycznie. Używanie brutalnej siły wobec pokojowo protestujących i wyciąganie oskarżonych o uszkodzenie mienia aktywistów z domu w kajdankach i do tego bez butów z proporcjonalnością ma niewiele wspólnego.    

Na koniec został nam najbardziej ciernisty problem filozoficzny. Przedstawiona definicja przemocy nie przyjmuje zdecydowanego stanowiska co do wymiaru moralnego przemocy. Nie jest do końca jasne, czy przemoc wobec innej przemocy może być uzasadniona. Tutaj musimy zrobić stanowczy krok poza ustalone ramy definicyjne i posłużyć się pewną skrajną, ale dobrze obrazującą istotę problemu analogią. Faszyści twierdzą, że istnienie osób o innym kolorze skóry czy żydów jest dla nich zagrożeniem (to oczywisty absurd, ale pójdźmy z tym dalej tylko na moment) i chcą używać przemocy, żeby to zagrożenie zlikwidować. Osoby będące celem tych ataków mogą w odpowiedzi również używać przemocy.

I teraz pytanie: czy obydwie formy przemocy mają te same konsekwencje moralne? Nie, i nie ma to nawet związku z faktem, że faszyzm jest niebezpieczną ideologią. Wystarczy fakt, że faszyzm jest ideologią a osoby, które atakuje są rzeczywistymi osobami. Innymi słowy atakowani faszyści zawsze mogą zmienić swoje szkodliwe poglądy, żeby przestać być celem ataków, natomiast atakowane przez faszystów osoby takiego wyjścia nie mają. Nie mogą zmienić tego kim są. Dla klarowności chciałem też zauważyć, że niewypowiedzianą przesłanką mojego argumentu jest przyjęcie, że poszanowanie wszystkich ludzi, niezależnie od ich koloru skóry, pochodzenia, orientacji seksualnej czy płci jest dobre, ale nie jest to raczej szczególnie kontrowersyjna przesłanka.

Przenieśmy teraz tę samą logikę na obecną sytuację. Aktywiści LGBT+ wkładają tęczowe flagi na pomniki i niszczą furgonetki szerzące homofobiczny przekaz w walce o własne prawa i przeciw aktom przemocy, jakich osoby LGBT+ notorycznie doświadczają. Osoby LGBT+ nie mogą zmienić tego kim są i walczą z przekazem, który próbuje ich zmarginalizować, zdemonizować i ostatecznie wyeliminować, natomiast ideologia przyjęta przez państwo i tych, którzy bezpośrednio lub pośrednio ją wspierają może się zmienić. Nawet abstrahując od tego, czy ideologia katolicka jest szkodliwa, wyraźnie widać, co powinno w tej sytuacji ustąpić i czyje działania są bardziej moralnie usprawiedliwione.    

No dobrze, ale czy przemoc jest konieczna? Czy naprawdę nie dałoby się tego wszystkiego robić pokojowo? Po pierwsze są organizacje, które robią to pokojowo. Chociażby stowarzyszenie Miłość nie Wyklucza robi świetną robotę w procesie kulturowego normalizowania związków par LGBT+. Niestety jak widać, pomimo ich działań, problem queerfobii nadal istnieje. Kiedyś w swoim myśleniu też skłaniałem się ku pacyfizmowi, ale smutna prawda jest taka, że to szczytna, ale utopijna postawa. Szczerze chciałbym, żeby tego typu głęboko zakorzenione konflikty społeczne dało się rozwiązywać bez uciekania do jakichkolwiek form przemocy czy społecznego nieposłuszeństwa, ale to po prostu nierealne. Zastały system społeczno-polityczny będzie bronić się wszystkimi środkami jakie ma i, jak pokazuje historia, granie wedle jego reguł nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Dlatego nie bardzo rozumiem konieczność działania aktywistów LGBT+ w ramach systemu prawnego, który otwarcie ich dyskryminuje. Wracamy znów do błędnego koła legalizmu.

Ten wpis chciałbym podsumować skromnym apelem do wszystkich ludzi z poza społeczności LGBT+: wspierajmy aktywistów, przychodźmy na demonstracje, mówmy o problemie i reagujmy na ataki na osoby LGBT+, czy to ze strony państwa czy innych ludzi. Róbmy to co możemy, żeby wykorzystać swój przywilej – to że nigdy nie musieliśmy się mierzyć z niesprawiedliwościami ze względu na naszą płeć czy orientację seksualną – do pomocy innym w walce o ich równe prawa i godne traktowanie.  Sprzeciwiajmy się nienawiści.    

Edit: drobne poprawki językowe i edytorskie

PS. Terminu ‘cis’ używa się do określania osób, które identyfikują się z płcią biologiczną przypisaną im w momencie urodzenia. Osoby cisseksualne to inaczej osoby nietransseksualne.

PS2. Można zawsze wpłacić jakąś kwotę na pomoc prawną dla aktywistów z kolektywu Stop Bzdurom i ich dalsze działania.

PS3. O tym samym problemie pisało wiele innych osób, w tym osób LGBT+, które robią to znacznie lepiej niż ja. Zachęcam Was do zapoznania się z ich relacjami i przemyśleniami na temat stawiania oporu nienawiści. Chociażby tutaj, tutaj lub tutaj.

Źródełko zdjęcia: Photo by daniel james on Unsplash