To zaskakujące, jakie białe plamy napotykamy czasem na swojej osobistej mapie wiedzy. Sam właśnie zdałem sobie sprawę, że nie wiem, czym – z biologicznego punktu widzenia – są blizny. Być może i Wy dowiecie się z tego wpisu czegoś nowego?
Kiedy nasze ciało próbuje naprawić głębsze uszkodzenia, wypełnia ubytek włóknami kolagenu, białka normalnie pełniącego rolę strukturalną w wielu tkankach, między innymi w skórze, ścięgnach, chrząstkach i kościach. Luźno utkana siateczka kolagenu tworzy w skórze swego rodzaju rusztowanie, podtrzymujące komórki i zespajające je ze sobą. Kolagenowe wypełnienie blizn jest inne, bardziej zwarte i nie posiada niestety tej samej funkcjonalności, co poprzednie tkanki – blizna na skórze pozbawiona jest mieszków włosowych i gruczołów potowych. Szczególnie problematyczna jest jednak tkanka bliznowata na narządach wewnętrznych, bo i tam może się pojawić. Przykładowo, blizny na wątrobie, będące skutkiem przewlekłego zapalenia, trwale zmniejszają wydajność tego organu.
Pewne rzeczy wydają się nam tak oczywiste, że nie przychodzi nam do głowy, żeby je sprawdzić.
Dlatego dzieci są naturalnymi odkrywcami: pytają o wszystko, nie zakładają niczego. Warto zatem próbować, niezależnie od wieku, rozbudzać w sobie to wewnętrzne dziecko, by nie stało się jedynie odległym wspomnieniem, skamieliną. A jak najlepiej zweryfikować swój stan wiedzy na dany temat? Spróbować go komuś wyjaśnić. Warto dzielić się nowo zdobytą wiedzą z bliskimi Wam osobami. Na przykład możecie powiedzieć im, czym są blizny.
Czy najwyższym szczytem na Ziemi jest Czomolungma, czy Mauna Kea? A może Chimborazo? Odpowiedź brzmi: tak. Ale jak to, nie możemy zdecydować się, który z nich jest tym najwyższym? Otóż sprawa jest bardziej skomplikowana, bo wszystko zależy od przyjętych kryteriów pomiaru wysokości.
Zacznijmy od tego, czego uczono nas w szkole i do czego jesteśmy najbardziej przyzwyczajeni: wysokości bezwzględnej. Mierzymy ją od czubka góry do średniego poziomu morza – stąd owo „nad poziomem morza” (n.p.m.) dodawane po wartości liczbowej. Zgodnie z tym kryterium najwyższym szczytem na Ziemi jest, rzecz jasna, Czomolungma (w tradycji kolonialnej Mount Everest), bodaj najbardziej znany z ośmiotysięczników.
Choć takie rozwiązanie daje nam obiektywną płaszczyznę porównania, paradoksalnie może ono nie oddawać rzeczywistej skali góry ani tego, jak trudno się na nią wspiąć – wystarczy, że otaczający teren znajduje się poniżej poziomu morza. Możemy zatem mierzyć wysokość szczytu od podnóża, co da nam wysokość względną. Ponieważ jednak „podnóże” nie jest precyzyjnie określonym terminem, pojawiają się pewne rozbieżności, gdzie właściwie powinniśmy zacząć. Lepszym rozwiązaniem wydaje się tzw. „wybitność”, czyli dystans, jaki pokonamy schodząc z ze szczytu na najniżej położony teren. Innymi słowy: schodzimy, aż zejdziemy do miejsca, w którym teren znowu zaczyna się wznosić. Szczególnie interesuje nas tu jeden z dwóch rodzajów wybitności, dość osobliwie nazwany „suchą wybitnością”. Pojęcie to zakłada, że schodzimy z naszym pomiarem także pod powierzchnię wody – że owym najniżej położonym terenem jest dno oceaniczne. Mierząc wysokość w ten sposób, za najwyższy szczyt zwykle uznaje się hawajski wulkan Mauna Kea, którego ponad połowa (ponad pięć tysięcy metrów) znajduje się pod powierzchnią oceanu. Dodałem „zwykle”, ponieważ nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Niektórzy decydują się mierzyć suchą wybitność Czomolungmy od Głębi Challengera – najgłębszego punktu w Rowie Mariańskim – co znowu wysuwa ten szczyt na prowadzenie z ponad 11 tysiącami metrów wysokości.
I na koniec kryterium o najbardziej wątpliwej użyteczności możemy też przyjąć bardziej geometryczny punkt widzenia i zacząć pomiar nie od powierzchni kontynentu czy dna oceanicznego, lecz środka planety. Wówczas najwyższym szczytem staje się Chimborazo, wygasły stratowulkan w ekwadorskich Andach (znany też z wyprawy przyrodnika Alexandra von Humboldta). Mimo, że sam szczyt wznosi się na „jedynie” 6263 metrów nad poziomem morza, znajduje się bardzo blisko równika – powierzchni najbardziej oddalonej od środka Ziemi. Ruch obrotowy powoduje nieznaczne spłaszczenie naszej planety przy biegunach i jej „wybrzuszenie” właśnie przy równiku (dlatego, ściśle rzecz biorąc, jest ona nie kulą, lecz elipsoidą obrotową).
Więc kiedy następnym razem ktoś na domówce wspomni przy Was, że „Mount Everest jest najwyższą górą na Ziemi” możecie unieść do góry palec, w irytująco protekcjonalnym geście, i pouczyć swojego rozmówcę lub swoją rozmówczynię. Nie gwarantuję Wam jednak, że zostaniecie zaproszeni na kolejną imprezę.
Na grafice wspaniała ilustracja Alexandra Humboldta, przedstawiająca wulkan Chimborazo.
„Wielka cisza” Teda Chianga to jedno z tych opowiadań science fiction, do których lubię co pewien czas wracać. Jak na tak krótki tekst – całość ma raptem kilka stron – jest to materiał niezwykle gęsty tematycznie, łączący w sobie motyw eksploracji kosmosu z wątkiem ekologicznym i refleksją na temat języka, komunikacji i zwierzęcej inteligencji. Wszystkie te elementy zdają się perfekcyjne dopasowane, niby misterna układanka. Każde zdanie odpowiednio wybrzmiewa i ma swoje miejsce – mamy tu krótką formę w najlepszym wydaniu.
Najbardziej jednak cenię sobie w „Wielkiej ciszy” jej płaszczyznę emocjonalną. Na tym poziomie jest to gorzko-słodka opowieść o ludzkiej ambicji oraz przemijaniu, nie tyle jednostki, co całych kultur i cywilizacji, opowiedziana z nietypowego punktu widzenia: przez papugę. W tych kilku pierwszych migawkach, z których składa się to opowiadanie, ów ptasi narrator objaśnia czytelnikom paradoks Fermiego: skoro wszechświat jest tak ogromny i statystycznie prawdopodobne jest, że gdzieś poza Ziemią powstało życie, dlaczego nikt jeszcze się z nami się nie skontaktował?
W miarę, jak w kolejnych ustępach dowiadujemy się więcej o „papuzich obyczajach”, powoli nasuwa się nam odpowiedź, choć w tekście nigdy nie zostaje ona wypowiedziana wprost. Zamiast desperacko szukać obcych inteligencji wśród gwiazd być może powinniśmy bliżej wsłuchać się w te obecne tutaj, na Ziemi – w głosy naszych „braci mniejszych”. Szczególnie poruszające jest to, że ta krytyka ludzkiej krótkowzroczności (czy też: dalekowzroczności; obserwujemy odległe gwiazdy, a zdajemy się nie dostrzegać istot, z którym dzielimy planetę) w żadnym momencie nie przybiera postaci surowej reprymendy. Wręcz przeciwnie, papuga-narrator wybacza nam naszą ignorancję i krzywdy, jakie wyrządziliśmy jej dzikim pobratymcom. Jak pies, który kocha nawet niewdzięcznego, surowego pana. Czystość i niewinność takiej postawy zawsze mnie porusza.
Wizje ukazywane przez fantastykę naukową potrafią być bardzo odległe – zapuszczamy się w głąb galaktyki lub daleką przyszłość – a jej światy tworzone z rozmachem, lecz chłodne i nieprzystępne. Sterylne. „Wielka cisza” w podobny sposób prowokuje do głębokich, dalekosiężnych rozmyślań, nie tracąc jednak serca. W tym sensie jest to idealne science fiction dla ludzi, którzy tego gatunku nie lubią – lub nigdy go nie próbowali.
Można oczywiście twierdzić, że opowiadanie Chianga nie zalicza się do „twardej” fantastyki naukowej, wszak papuga o ludzkiej inteligencji to czysta fikcja. Badania nad zdolnościami poznawczymi ptaków, zwłaszcza z rodziny krukowatych, wykazały, że choć są to znacznie bardziej inteligentne zwierzęta niż podejrzewaliśmy (zważywszy na ich stosunkowo niewielkie mózgi), ich komunikacja nie może równać się ludzkiej. Nawet najgenialniejsza papuga nie jest w stanie zakomunikować swoim towarzyszom żadnej abstrakcyjnej myśli. Nigdy nie narodził się żaden kruczy Shakespeare czy papuzi Flaubert. Owszem, ale jak stwierdziła Ursula Le Guin we wstępie do „Lewej ręki ciemności”: „Science fiction nie przewiduje, science fiction opisuje […] Przepowiednia to sprawa proroków, jasnowidzów i futurologów. Nie powieściopisarzy. Powieściopisarz ma łgać”. A „Wielka cisza” to doprawdy piękne łgarstwo.
Opowiadanie, w przekładzie Jakuba Małeckiego, jest częścią zbioru „Wydech”. Fizyczny nakład niestety się już wyczerpał, ale książka nadal jest dostępna jako audiobook i ebook.
Zbliżająca się premiera gry „Harry Potter Dziedzictwo Hogwartu” wywołała kolejną falę poruszenia w sieci, więc tym razem i ja pozwolę sobie dorzucić swoje trzy grosze do tego przeklętego dyskursu. Zacznijmy od samych przyczyn kontrowersji, w bardzo ogólnym zarysie. J. K. Rowling jest transfobką – każdy, kto widział, co wyprawia na Twitterze i z kim przystaje nie może mieć co do tego żadnych wątpliwości. Z tego względu część fanów jej twórczości zdecydowała się bojkotować grę, co jak najbardziej szanuję. To, jak bezsensowne jest całkowite rozdzielanie dzieła od twórcy najlepiej podsumował Orwell w jednym ze swoich esejów:
Gdyby Shakespeare wstał z grobu i okazało się, że jego ulubioną rozrywką jest gwałcenie dziewczynek w wagonach kolejowych, nie powinniśmy temu przyklaskiwać tylko dlatego, że być może spod jego pióra wyjdzie kolejny „Król Lear”1.
W przeciwnym razie wypadałoby także rozgrzeszać naukowców, którzy dopuścili się okrutnych i nieludzkich eksperymentów, tylko dlatego, że poszerzyły one naszą wiedzę o świecie. Negatywna ocena moralna twórcy nie sprawia, że dzieło staje się warsztatowo „gorsze” a badania metodologicznie błędne, ale moim zdaniem nie można jej nie uwzględnić. Trzeba mieć jednak świadomość, że taki bojkot to postawa czysto ideologiczna. Rowling ma grube miliony i nawet gdyby „Dziedzictwo Hogwartu” okazało się skończoną klapą, nijak nie odbiłoby się to na jej sytuacji finansowej.
Sprawa dodatkowo pokomplikowała się, kiedy spłynęły pierwsze recenzje i okazało się, że „Dziedzictwo Hogwartu” jest ponoć całkiem niezłe. Najwyraźniej niektórzy liczyli na kompletnego kasztana – a szanse były spore, bo twórcy to studio bez większego doświadczenia w tego typu produkcjach z otwartym światem – dzięki czemu mogliby z czystym sumieniem wzgardzić grą, zasłaniając się swoimi niezłomnymi przekonaniami. Teraz muszą znaleźć jakieś dobre wytłumaczenie dla swojej zmiany zdania. Powrócił na przykład temat „wspieraniu twórców”. „Kupię grę, bo przecież jej twórcy niczemu nie zawinili” – myśli sobie taki skonfliktowany delikwent i poniekąd ma rację. Jest to jednak argument na glinianych nogach, bo sukces finansowy gry nie daje absolutnie żadnej gwarancji, że tworzący ją ludzie utrzymają swoje posady. Pomimo rekordowych zysków Activision-Blizzard zwolniło w 2019 roku 800 pracowników, a w tym roku taki sam los spotkał 10 tysięcy pracowników Microsoftu, ponieważ prognozy wzrostu spółki były niezadowalające (czyt. zarobili mniej, niż planowali zarobić).
Wszystko to nie oznacza jednak, że osoby, które decydują się na zakup gry należy potępić za „słabą wolę” czy co gorsza napastować w internetowych przepychankach. Ale żeby to wyjaśnić potrzebuję innego, bardziej osobistego przykładu. Harry’ego Pottera łatwo mi krytykować, bo chociaż jako dzieciak uwielbiałem pierwsze kilka tomów o przygodach młodego czarodzieja, to teraz nie żywię do nich absolutnie żadnego sentymentu. Mało tego, uważam, że nie są to szczególnie dobre książki z gatunku YA – filmy jeszcze jestem w stanie obejrzeć, bo wycięto z nich wiele z najgorszych wątków i mają one wartość dodaną w postaci świetnej obsady.
Jak tylko usłyszałem zapowiedź remake’u „Dead Space’a” postanowiłem sobie, że nie kupię go za to, że EA uśmierciło tę uwielbianą przeze mnie serię survival horror, a Visceral, jej twórców – ostatecznie zamknęło. I postanowienia dotrzymuje, chociaż kusi mnie niesamowicie, bo ponoć ta gra, tak jak „Dziedzictwo Hogwartu”, jest naprawdę dobra. Czy powinien teraz ze swojego wysokiego konia łajać wszystkich mniej zacietrzewionych niż ja? A skądże. Byłoby to zwykłe purytańskie moralizowanie, bowiem w kapitalizmie nie może być mowy o czymś takim, jak etyczna konsumpcja – praktycznie każdy produkt jest wytworem wyzysku – a bojkot nie jest szczególnie skuteczną taktyką w walce z tym systemem. Problemem jest nie to, że kupujemy niewłaściwe towary, lecz samo istnienie konsumpcjonizmu i związanych z nim patologii (nadprodukcji, marnotrawstwa, alienacji, komodyfikacji każdego aspektu życia). Poza tym nie winię ludzi za to, że szukają czegoś, co pozwoli im choćby na moment uciec od rzeczywistości – dni wypełnionych harówką, widma katastrofy klimatycznej, faszyzmu podnoszącego swój paskudny łeb. Niemniej uważam, że warto wspominać o tym, dlaczego wszystko, co związane z Harrym Potterem jest problematyczne, ale używać tego jako punktu wyjścia do dyskusji o rzeczywistym problemie: transfobii.
Na koniec mała odezwa do wszystkich skonfliktowanych, walczących z pokusą zagrania w „Dziedzictwo Hogwartu”, ale mających ku temu obiekcje moralne. To tylko kolejna gra jakich setki. Wbrew temu całemu FOMO, jakie korporacje każdego dnia próbują w nas podsycać, naprawdę nic się nie stanie, jeśli odpuścicie sobie ten konkretny tytuł. Co więcej, istnieje życie poza Harrym Potterem. Bez względu na własny sentyment może warto rozejrzeć się za czymś innym? Przeczytać inną książkę, obejrzeć inny film. Po prostu znaleźć sobie coś nowego, co nie wyszło spod ręki tak kontrowersyjnej osoby autorskiej.
1. George Orwell, „Immunitet kleru. Kilka uwag o Salvadorze Dalim”, przekł. własny.
Światem astronomii wstrząsnęła wczoraj informacja o odkryciu w gęstych chmurach Wenus fosforowodoru – związku chemicznego wytwarzanego przez organizmy beztlenowe i uważanego za pośredni dowód na istnienie życia. Zanim jednak damy się porwać spekulacjom na temat wenusjańskiej cywilizacji i tego jak kontakty z obcymi istotami wpłyną na naszą kosmiczną oraz ziemską perspektywę warto przeanalizować to, co sami autorzy mówią tych potencjalnie przełomowych badaniach i odnieść je do szerszego kontekstu działania metody naukowej.
Zacznijmy od odsunięcia na bok scenariuszy wyjątkowo mało prawdopodobnych: jeżeli na Wenus istnieje życie, niemal na pewno nie jest to żadna cywilizacja, nawet na wczesnym, pre-technologicznym poziomie rozwoju. Wielce wątpliwe jest również jest, że są to złożone organizmy wielokomórkowe. Chociaż nie badaliśmy Wenus pod kątem istnienia życia (ale patrz PS), tak jak czerwonych pustkowi Marsa czy skutych lodem oceanów księżyców gazowych olbrzymów – Europy i Enceladusa – wysłaliśmy na nią wiele sond np. w ramach sowieckiego programu Venera i amerykańskiego programu Mariner. Wenus przyglądaliśmy się także przy okazji licznych przelotów sond, w których studnia grawitacyjna tej planety i jej ruch orbitalny wokół słońca wykorzystywane były niczym ogromna proca do wystrzelenia naszych kosmicznych posłańców w głąb układu słonecznego (jest to tzw. asysta grawitacyjna). Więc jeżeli Wenus skrywałaby aż tak monumentalne tajemnice to odkrylibyśmy je jakiś czas temu.
Poza tym, są dobre powody, czemu nie byliśmy szczególnie zainteresowani poszukiwaniem biosygnatur – chemicznych śladów bytowania życia – akurat na Wenus. Planeta ta bywa określana siostrzaną dla Ziemi, ze względu na skalistą budowę, podobne rozmiary i ogólną kompozycję chemiczną, jednak panujące na niej warunki są skrajnie różne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Gęsta atmosfera Wenus, składająca się głównie z dwutlenku węgla, sprawia, że na powierzchni panuje miażdżące ciśnienie i niesamowicie wysoka temperatura (ponad 450 stopni Celsjusza). Ze względu na efekt cieplarniany, który na Wenus całkowicie wymknął się spod kontroli, jest tam bardziej gorąco nawet niż na spieczonym słońcem i niemal pozbawionym atmosfery Merkurym. W wyższych partiach atmosfery Wenus unoszą się także chmury kwasu siarkowego, z których pada żrący deszcz. Być może „życie zawsze znajdzie jakiś sposób”, ale myślę, że możemy naukowcom wybaczyć brak zainteresowania perspektywami istnienia organizmów żywych w tych iście piekielnych warunkach (co prawda nie powstrzymało to niektórych, w tym nawet amerykańskiego astronoma i popularyzatora nauki Carla Sagana, przed snuciem wizji kolonizacji Wenus).
Wracając do niedawnego odkrycia. Czy obecność fosforowodoru w atmosferze Wenus oznacza, że bez wątpienia istnieje tam choćby mikroskopijne życie? W żadnym razie. Jak zauważają sami autorzy artykułu opublikowanego w Nature, który zainicjował to medialne i naukowe poruszenie:
Po przeprowadzeniu wyczerpującej analizy stanu stacjonarnego i reakcji fotochemicznych obecność PH3 [fosforowodoru] pozostaje niewyjaśniona. Brak jest obecnie abiotycznego [tj. nie wynikającego z aktywności organizmów żywych] źródła tych sygnatur w atmosferze Wenus, jej chmurach, na jej powierzchni i pod nią, w wyładowaniach elektrostatycznych w atmosferze, aktywności wulkanicznej, czy uderzeniach meteorytów. Obecność PH3 może być wywołana przez nieznane dotąd procesy fotochemiczne lub geochemiczne bądź, podobnie jak w przypadku biologicznych źródeł PH3 na Ziemi, przez organizmy żywe (tłumaczenie, zaznaczenie i komentarze moje).
Wielu innych badaczy niezwiązanych bezpośrednio z tymi badaniami jest również sceptycznych. Jak stwierdził Gerald Joyce, biolog w Salk Institute w Kalifornii, w korespondencji z dziennikarzami The New York Times:
Pomimo wcześniejszych spekulacji (głównie ze strony tych samych autorów) te wyniki trudno zinterpretować jako biosygnaturę (tłumaczenie moje).
Niewykluczone zatem, że za obecność fosforowodoru odpowiedzialny jest nieznany, lecz całkowicie abiotyczny proces.
Tego typu odkrycia zdarzały się już w przeszłości, czego najlepszym przykładem są pulsary – bardzo szybko obracające się gwiazdy neutronowe z potężnym polem magnetycznym. Podczas każdego obrotu pulsary wysyłają w przestrzeń kosmiczną wiązki promieniowania elektromagnetycznego, które w bardzo regularnych odstępach mogą docierać do Ziemi, jeżeli dany pulsar akurat jest zwrócony do nas swoim biegunem. Kiedy w roku 1967 Jocelyn Bell Burnell i Antony Hewish odkryli pierwszego pulsara, regularność jego sygnałów spowodowała, że wysunięta została nieśmiała hipoteza, że pochodzą one od pozaziemskiej cywilizacji. Chociaż naukowcy nazwali ten sygnał LGM-1 (od little green men, humorystycznego określenia kosmitów) nie brali hipotezy o obcej cywilizacji na poważnie, a po odkryciu kolejnych pulsarów została ona całkowicie odrzucona.
Trzeba jednak przyznać, że sytuacja z fosforowodorem na Wenus przedstawia się nieco inaczej. Naukowcy włożyli dużo wysiłku w zweryfikowanie swoich wyników, powtarzając swoje pomiary i wykorzystując do tego dwa różne obserwatoria. Interpretację wyników komplikuje jednak kontrowersyjna rola fosforowodoru jako biosygnatury – nadal nie jest do końca jasne jak organizmy beztlenowe go wytwarzają – oraz fakt, że w naszych poszukiwaniach pozaziemskiego życia stale kierujemy się bardzo ograniczoną perspektywą. Jedynym życiem w całym obserwowalnym wszechświecie jakie znamy jest życie ziemskie. Odkrycie fosforowodoru na Wenus musi zatem zostać potwierdzone przez inne zespoły badawcze. Ale tak jak wspomniałem wyżej, nawet wtedy nie da nam to stuprocentowej pewności, że mamy do czynienia z życiem. Byłaby to jednak duża motywacja do dalszych badań, a ponieważ Wenus jest tak blisko, szeroko zakrojone misje badawcze mogłoby zostać przeprowadzone stosunkowo szybko, być może nawet w ciągu najbliższej dekady.
Odkrycie fosforowodoru na Wenus jest niewątpliwie ekscytujące. Żeby uniknąć rozczarowania, lepiej jednak myśleć o nim w kategoriach naukowej zagadki, zamiast oddawać się fantazjowaniu na temat tego, co przyniesie przyszłość badań nad Wenus i czy przypadkiem za kosmicznym rogiem nie czają się kosmici.
PS. W latach 60. hipotezę o istnieniu życia na wenus wysunął Carl Sagan. Być może okaże się, że ostatecznie miał rację.
PS2. Jeżeli zastanawiacie się jak w ogóle astronomowie są w stanie stwierdzić z Ziemi, jakie związki chemiczne znajdują się w atmosferze innej planety, odsyłam do materiałów na temat spektroskopii. W dużym uproszczeniu, spektroskopia polega na odczytywaniu unikalnych dla każdego pierwiastka śladów interakcji ze światłem – różne pierwiastki, ze względu na swoją budowę atomową, wchodzą w inne interakcję ze światłem i generują inne spektrum. Dzięki temu za pomocą spektroskopów możemy stwierdzić, że np. w atmosferze planety jest tlen wyłącznie na podstawie docierającego od niej odbitego światła.
Ślimaki zapisały się w kulturze jako symbol nieśpieszności. Kiedy mówimy o jakiejś osobie, że się ślimaczy lub wlecze jak ślimak, to zdecydowanie nie pochwalamy jej tempa działania. Tylko czy naprawdę powinniśmy się dziwić ślimakom? Gdzież mają się spieszyć, skoro swój dom mają zawsze przy sobie? Jeżeli wierzyć ludowym mądrościom, ślimaki mają też niezdrowe wręcz zamiłowanie do sera na pierogi i gotowe są obnażać swoje „rogi” każdemu, kto rzuci im choćby grosz na ten cel żywieniowy. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, jak te powolne, choć dziwnie charyzmatyczne, lądowe mięczaki radzą sobie z wyzwaniami ślimaczego życia? Niestety, wbrew bajaniom i romantycznym wizjom, świat przyrody jest bezwzględny – kto nie znajdzie sobie niszy oraz sposobu na potencjalnych agresorów i konkurentów skazany jest na wymarcie. Mechanizmom obronnym, jakie wykształciły sobie z pozoru bezbronne ślimaki, warto przyjrzeć się również dlatego, że wiele mówią nam o tym, jak działa ewolucja.
Najbardziej oczywistą linią obrony ślimaków muszlowych jest, nomen omen, ich muszla, ale nawet pod tym względem ślimaki skrywają parę niespodzianek i sprytnych ewolucyjnych sztuczek. Weźmy na przykład takiego ślimaka winniczka (Helix Pomatia), jednego z najbardziej rozpowszechnionych ślimaków muszlowych w Polsce. Dla większości Polaków winniczek jest „prototypowym ślimakiem” – czyli tym, co widzą oczyma wyobraźni myśląc o ślimaku. Swoją drogą, warto nadmienić, że nie zawsze tak było. Dawniej winniczki występowały jedynie na południu kraju, a na pozostałe obszary zostały zawleczone przez człowieka, głównie średniowiecznych cystersów. Zakonnicy hodowali ślimaki w przyklasztornych ogrodach jako źródło białka na czas postu. Nie była to też odizolowana żywieniowa fanaberia poszczących cystersów, bo w mięsie winniczków gustowali także starożytni Grecy i Rzymianie. Ci drudzy zresztą, podczas swoich podbojów Europy, zawlekli winniczka aż do Wielkiej Brytanii i dlatego na wyspach znany jest jako „rzymski ślimak” (Roman snail). Chociaż ślimacze mięso rzadko ląduje na polskich stołach, polskie winniczki eksportowane są na zachód, głównie do Francji.
W przeciwieństwie np. do krabów pustelników, ślimaki muszlowe, takie jak nasz poczciwy winniczek, nie zmieniają nigdy swojej muszli. Ta wapienna powłoka ochronna rośnie wraz z nimi, wytwarzana przez gruczoły znajdujące się w organie zwanym płaszczem. Na niewiele jednak zdałaby się ślimakom, jeżeli podobnych rozmiarów drapieżniki (np. drapieżne chrząszcze i ich larwy) mogłyby za nimi podążyć w głąb muszli. Dlatego wiele gatunków ślimaków wyewoluowało różnego rodzaju przeszkody i przewężenia u otworu muszli, których owady o twardych, chitynowych szkieletach zewnętrznych nie są w stanie pokonać.
Relacja pomiędzy chrząszczami i ślimakami na przestrzeni eonów przerodziła się w swego rodzaju ewolucyjny wyścig zbrojeń: w miarę jak u ślimaków wykształcały się coraz węższe otwory muszli z trudniejszymi do pokonania barierami, u polujących na nie chrząszczy wykształcały się bardziej podłużne głowy, pozwalające im przecisnąć się w głąb muszli. Trzeba jednak pamiętać, że zmiany te zachodziły na poziomie populacji, a nie jednostek – chrząszcze, które na drodze genetycznego przypadku, miały węższe głowy miały też większe szanse skutecznie zapolować na ślimaki i przekazać swoje geny kolejnemu pokoleniu. Dokładnie ten sam mechanizm, tylko o przeciwnym zwrocie, działał na populację ślimaków i stąd ów wyścig zbrojeń.
Muszla niestety nie gwarantuje ślimakom bezpieczeństwa. Drapieżne ślimaki (a i owszem, niektóre ślimaki to aktywne drapieżniki) mogą wydrapać w muszli ofiary dziurę za pomocą „języka” przypominającego tarkę. Niektóre większe drapieżniki, takie jak duże chrząszcze, ptaki, myszy, łasice, jaszczurki albo ropuchy, mogą rozłupać muszlę lub po prostu połknąć ślimaka wraz z nią. Drozd Śpiewak, ptak z rodziny drozdowatych, radzi sobie z twardą muszlą ślimaka rozbijając ją na kamieniu niczym na kowadle (pod linkiem krótki klip wideo). Także jeżeli wydaje Wam się, że macie kiepski dzień, pomyślcie o tych wszystkich ślimakach, które wyszły pewnego pięknego poranka na spacer w poszukiwaniu świeżych liści sałaty i nagle wylądowały w żołądku jakiegoś ptaka. Uszkodzenie muszli, a nawet ciała, nie musi być jednak wyrokiem śmierci dla ślimaka, ze względu na całkiem imponujące zdolności regeneracyjne – niektóre ślimaki potrafią odtworzyć utracone „rogi”, czyli czułki zakończone oczami.
Pewne gatunki ślimaków w ogóle pozbawione są muszli (a ściślej, ich muszla zredukowana jest do ledwie widocznej płytki). W Polsce najczęstszymi gatunkami nagich ślimaków są te należące do rodziny pomrowiowatych (uwielbiam polskie nazwy gatunkowe): pomrów żółtawy (Limax flavus) o charakterystycznym brązowym ubarwieniu i czarnych czułkach; pomrów wielki (Limax Maximus), cętkowany, kanibalistyczny, nieendemiczny szkodnik upraw; oraz rzadszy pomrów błękitny (Bielzia coerulans). Jeżeli mieszkacie w okolicach terenów podmokłych, na pewno mieliście okazję, któregoś z nich zobaczyć – dla mnie pomrowy żółtawe są częstym widokiem na spacerach w okolicach Odry. Jakie szanse w starciu z drapieżnikami mają takie nagie ślimaki?
Skuteczna ochrona to nie tylko fizyczne bariery. Bo po cóż w ogóle się bronić, skoro można po prostu unikać starć? Do tego celu ślimaki wykorzystują ubarwienie ochronne (cryptic coloration), czyli formę wizualnego kamuflażu, utrudniającą dostrzeżenie ślimaków w ich naturalnym środowisku. Nie bez powodu zdecydowana większość ślimaków lądowych jest w odcieniach brązu i szarości – kolorach gleby i leśnej. Wałkówka pospolita (Merdigera obscura, patrz też PS2), występująca m.in. na terenie Czech, idzie nawet o ślimacze pełznięcie dalej w swoich staraniach unikania zauważenia, pokrywając muszlę kamuflażem z gleby i odchodów.
Ślimaki wytwarzają także lepki śluz, który, choć zwykle nie jest toksyczny, potrafi mieć nieprzyjemny smak. Dobra rada od nagich ślimaków brzmi zatem następująco: jeśli nie chcesz być zjedzony, smakuj okropnie. Ślimaczy śluz rzekomo może także pomagać w zwalczaniu najeźdźców niewidocznych gołym okiem: bakterii. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wiarygodnych nowszych badań na ten temat (tj. po roku 1982). Najwyraźniej nie brakuje natomiast fanów pseudonauki, a ściślej medycyny alternatywnej, przedstawiających śluz ślimaków jako cudowny kosmetyk i naturalne antybakteryjne remedium. Osobiście jestem raczej sceptyczny, co do działania tych specyfików.
Ciekawą strategią zwierząt bez szczególnie rozwiniętych mechanizmów obronnych jest także zajmowanie niechcianych nisz ekologicznych, gdzie ryzyko spotkania drapieżnika jest niskie, albo zwiększanie szans na rozmnażanie. Ponownie trzeba myśleć o tym w kategoriach populacyjnych – chociaż pojedynczy ślimak może być bezbronny, to jeżeli dany gatunek ślimaka będzie odpowiedni łatwo i szybko się rozmnażał, wciąż ma szanse wygrać na ewolucyjnej loterii. A wiele gatunków ślimaków, w tym winniczek i pomrowy, mają pewną szczególną zaletę: są hermafrodytami (obojnakami). Oznacza to, że mają zarówno żeńskie jak i męskie organy rozrodcze, co zwiększa szanse na znalezienie odpowiedniego partnera/partnerki i umożliwia zapłodnienie krzyżowe (wzajemną wymianę komórek rozrodczych). Niektóre gatunki mogą także rozmnażać się samodzielnie.
W kontekście rozmnażania ślimaków nie sposób nie wspomnieć też o innej osobliwości: miłosnych strzałkach. Jeżeli nazwa ta brzmi dla Was niepokojąco to lepiej przygotujcie się mentalnie, bo rzeczywistość może być gorsza niż Wasze domysły. Otóż przed kopulacją np. takich winniczków i po zalotnym „tańcu” każdy osobnik próbuje ustrzelić tego drugiego ostrą, wapienną strzałką, która potrafić przebić organy wewnętrzne trafionego nią ślimaka, czasem nawet na wylot. Możecie jednak odetchnąć z pewną ulgą, bo strzałka nie leci przez powietrzne niczym rzeczywista strzała, ale działa jedynie w bezpośrednim kontakcie. Czyli w gruncie rzeczy to bardziej… nakłuwacz miłości (co jakimiś cudem brzmi jeszcze bardziej niepokojąco). Co ciekawe, strzałka nie ma na celu wymiany spermy (patrz PS), a jedynie hormonów, które mają zapewnić większą przeżywalność plemników i zredukować szanse, że trafiony osobnik zostanie zapłodniony przez innego zalotnika. Zatem ślimak, który trafił drugiego strzałką, ma większe szanse na przekazanie swoich genów kolejnemu pokoleniu. Trochę to fascynujące, a trochę upiorne.
Na koniec dodam jedynie, że drapieżniki nie są jedynym zagrożeniem dla ślimaków. Ślimaki muszą też radzić sobie z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi, zwłaszcza te żyjącej dłużej niż jeden sezon. Wykorzystują do tego celu dwa rodzaje procesów spoczynkowych: hibernację w okresie zimowym i estywację w okresie letnim. Ponieważ ślimaki muszą utrzymywać stałą wilgotność powierzchni ciała i unikać przesuszenia, w warunkach niskiej wilgotności powietrza otaczają się membraną ze śluzu i przechodzą w estywację („sen letni”), żeby ograniczać straty wilgoci. Wypełzają na „łowy” dopiero kiedy wilgotność powietrza wzrośnie (np. po deszczu). Natomiast zimujące ślimaki, takie jak winniczek, na czas spadku temperatur szczelnie zamykają swoją muszlę epifragmą – zestaloną warstwą śluzu – i hibernują.
Pamiętam jak za dzieciaka zdarzało mi się znajdować takie zimujące winniczki. Wyobrażałem sobie wtedy, zafascynowany paleontologią, jak większość dzieci w pewnym wieku, że ślimak musiał zamienić się w skamielinę. Gdyby tylko ktoś wtedy powiedział mi, że to prawdziwy, zimujący ślimak pewnie byłbym jeszcze bardziej wniebowzięty. Więc jeżeli dobrnęliście ze mną do końca tego wpisu o dziwnych i fascynujących faktach na temat ślimaków i zastanawiacie się, co robicie ze swoim życiem (albo co ja robię ze swoim, że o takich rzeczach piszę), możecie przy następnej przyrodniczej wycieczce powiedzieć o tym swoim dzieciom, dzieciom swoich znajomych albo młodszemu rodzeństwu. Gwarantuję, że będą zachwycone. Tylko może nie mówicie im o tych miłosnych strzałkach. Albo mówcie? Wychowywanie dzieci zostawiam Wam.
PS. W przypadku ślimaków nie dochodzi zatem do tzw. zaplemnienia urazowego. Jeżeli jesteście ciekawi, o co w tym chodzi (i macie mocny żołądek), polecam ten artykuł na Wikipedii.
PS2. Międzynarodowa nazwa gatunkowa wałkówki pospolitej, tj. Merdigera obscurajest dość niepochlebna: wywodzi się od francuskiego słowa merde oznaczającego, delikatnie mówiąc, kupę i łacińskiego gerō, oznaczającego nosiciela. Czyli wałkówka pospolita to inaczej kuponosiciel.
PS3. O systemie nerwowym ślimaków krążą też pewne urągające stereotypy. Rzekomo te mięczaki mają tylko dwa neurony i/lub jeden zwój nerwowy. Ani jedno ani drugie twierdzenie nie jest prawdziwie. Ten pierwszy mit prawdopodobnie bierze się z błędnej interpretacji przeprowadzonych w roku 2016 badań, pokazujących, że para neuronów u ślimaków słodkowodnych może mieć kluczowe znaczenie w podejmowaniu działań celowych. Ten drugi natomiast wynika z pewnego niezrozumienia budowy układu nerwowego mięczaków. Ślimaki, podobnie jak inne mięczaki, nie mają mózgu w ścisłym znaczeniu tego słowa – zamiast tego w ich ciele znajdują się połączone lokalne skupiska komórek nerwowych tzw. zwoje nerwowe lub gangliony. W przypadku ślimaków taka architektura neuronalna nie zaowocowała szczególnie rozwiniętą inteligencją, ale już ośmiornice i inne głowonogi to zupełnie inna liga (o ich „obcej inteligencji” napiszę kiedyś osobnego posta). Niemniej ślimaki mają kilka zwojów nerwowych i od kilku do kilkunastu tysięcy neuronów – budowa ich układu nerwowego nie jest zatem aż tak prosta.
Wbrew obiegowej opinii używanie brylantów jako kamieni zdobiących pierścionki zaręczynowe nie jest przekazywaną z pokolenia na pokolenie tradycją sięgającą mroków dziejów. Brylant stał się niemal uniwersalnym symbolem miłości na skutek przemyślanej kampanii reklamowej spółki De Beers, jednego z największych wydobywców afrykańskich diamentów. Oczywiście historia sukcesu De Beers to mniej „od zera do milionera” a bardziej „od kolonialnego łupieżcy do bezwzględnego monopolisty”.
Spółka De Beers przez ponad sto lat, od roku 1888 do 2000, była praktycznym monopolistą na rynku (ponad 80% udziałów) i była uwikłana w handel tzw. krwawymi diamentami, pochodzącymi ze stref brutalnych afrykańskich konfliktów. A żeby całkiem przebić tę merytokratyczną bańkę, warto dodać, że Cecil Rhodes, założyciel De Beers, zbudował swoje diamentowe imperium nie tyle ciężką pracą własnych rąk niczym Sknerus McKwacz, co pieniędzmi inwestorów, głównie brytyjskiego magnata Alfreda Beita i banku N M Rothschild & Sons.
Trudno jednak odmówić De Beers marketingowej przebiegłości. Wykorzystując swoją pozycję na rynku i głębokie kieszenie, spółka stworzyła trwałe skojarzenie pomiędzy miłością a brylantami. Kamienie trafiły na palce gwiazd kina i wszelkiej maści celebrytów oraz na języki prestiżowych projektantów mody, którzy wypowiadali się w mediach o „nowym brylantowym trendzie”. Wynajęta przez De Beers agencja reklamowa w roku 1947 zorganizowała nawet serię wykładów dla młodych kobiet o pierścionkach zaręczynowych z brylantami. Krótko mówiąc, brylanty zostały wszczepione, w mniej lub bardziej subtelny sposób, w popkulturową tkankę. Jak widać operacja ta była tak skuteczna, że nawet dzisiaj, niemal sto lat później, brylanty są nadal są najczęściej wybieranym kamieniem do pierścionków zaręczynowych.
Trudno jednak nie dostrzec w tym wszystkim pewnej ironii. Diamenty nie tylko wydobywane były, a w pewnych miejscach wciąż są, kosztem obywateli państw afrykańskich (czyli bliżej im do symbolu wyzysku), ale też nie są obecnie szczególnie pożądanym minerałem. Chociaż rzeczywiście rzadko występują w przyrodzie, jesteśmy w stanie tworzyć je w laboratorium. Te syntetyczne odpowiedniki często niczym nie ustępują swoim naturalnie występującym odpowiednikom, chociaż De Beers i inny dystrybutorzy zaciekle temu zaprzeczają.
Diamenty nie są też wieczne, jak sugerował najsłynniejszy slogan De Beers z lat 40. ubiegłego wieku: „A Diamond is Forever”. Diament jako minerał jest wyjątkowo twardy, ale też kruchy i podatny na spalanie – to w końcu tylko sieć krystaliczna atomów węgla, jak dowiódł Antoine Lavoisier. Pozycja diamentów w kulturze to idealny przykład na to, że wartość przypisywana wielu towarom jest czysto abstrakcyjna. Tyle, że w tym konkretnym przypadku nie jest ona wynikiem organicznych procesów kulturowo-społecznych, ale celowej manipulacji.
PS. Sama tradycja zaręczyn zdaje się pochodzić ze starożytnego Rzymu, a przynajmniej tak daleko sięgają najstarsze źródła.
Dzisiaj i jutro wieczorem, tj. 12-13 oraz 13-14 sierpnia będzie można oglądać Perseidy, jeden z najbardziej obfitych i regularnych rojów meteorów widocznych z półkuli północnej. To świetna okazja, żeby wkręcić się w amatorską astronomię, bo do obserwacji wystarczy trochę cierpliwości i wygodny leżak albo koc (i ewentualnie jakiś środek na komary). Obserwacja nocnego nieba to także dobry pomysł na rozrywkę w czasie pandemii, o ile, rzecz jasna, spędzicie ten czas jedynie w otoczeniu bliskich osób, a nie w stuosobowej grupie w drodze prosto z wesela. Zanim rozłożymy leżaki i zaczniemy wypatrywać „spadających gwiazd” musimy jedynie odpowiednio dobrać miejsce, z którego będziemy prowadzić nasze obserwacje.
Miejskie aglomeracje niestety generują za dużo sztucznego (antropogenicznego) światła, żeby móc dojrzeć większość gwiazd czy innych obiektów, w tym meteorów. Podświetlone bilbordy, zewnętrzne monitory reklamowe, światła samochodów i uliczne latarnie emitują nocą światło, które tworzy nad miastem łunę i skutecznie „rozmywa” słabe źródła światła z poza naszej planety. Zanieczyszczenie świetlne jest jednym z problemów, z którym zmagają się astronomowie prowadzący obserwacje za pomocą teleskopów optycznych (radioastronomia się z tym nie przejmuje, ale ma inne problemy, patrz również PS2).
Nie bez powodu teleskopy buduje się z dala od siedlisk ludzkich, najczęściej na wzniesieniach terenu (patrz PS3). Przykładowo Wielki Teleskop Dwuobiektywowy (Large Binocular Telescope, LBT) zbudowany został ponad 3000 m n.p.m. na Mount Graham, górze w Arizonie, USA. Swoją drogą LBT to idealny przykład tego, do jakich popisów kreatywności zdolni są astronomowie, jeżeli chodzi o nazewnictwo sprzętu. Pod tym względem lepszy jest chyba tylko Bardzo Duży Teleskop (Very Large Telescope, VLT) umiejscowiony na wzgórzu Cerro Paranal w Chile.
Dlatego do obserwacji Perseidów najlepiej wybrać się kawałek poza miasto na tereny wiejskie. Z pomocą w wyborze miejsca przychodzi mapa zanieczyszczenia nieba. Jeżeli natomiast macie ochotę na dłuższą wycieczkę, zawsze możecie udać się do Izerskiego Parku Ciemnego Nieba na granicy polsko-czeskiej. Przy tegorocznym wypatrywaniu meteorów miejcie też na uwadze położenie księżyca na niebie. Nasz naturalny satelita będzie w ostatniej kwadrze, więc mniej więcej połowa jego tarczy wciąż będzie oświetlona. W trakcie obserwacji gołym okiem, ważne jest żeby oczy maksymalnie zaadaptowały się do ciemności – każde źródło bardziej intensywnego światła będzie w tym przeszkadzać. Dobrze zatem ułożyć się tak, żeby w polu widzenia mieć gwiazdozbiór Perseusza, w którym znajduje się radiant roju w jego maksimum (tj. punkt, z którego rozchodzą się drogi meteorów) i jednocześnie nie mieć księżyca w zasięgu wzroku (patrz PS4).
Korzystając z okazji, warto też zaznajomić się z podstawową terminologią astronomiczną. Potocznie o meteorach mówi się, że są „spadającymi gwiazdami” – oczywiście to tylko bardzo luźne, poetyckie porównanie, bo mamy do czynienia nie z kosmicznymi fabrykami nuklearnej energii, takimi jak nasze Słońce, ale ze zwykłymi drobinkami pyłu wchodzącymi w ziemską atmosferę. Zanim te okruchy skalne dotrą na ziemie nazywa się je meteoroidami. W przypadku Perseidów meteoroidy, które obserwujemy jako meteory na niebie, pochodzą z komety 109P/Swift-Tuttle, obiegającej słońce w 133 lata.
Bolidem natomiast nazywa się meteor o dużej jasności. Niekiedy można spotkać się także z określeniem „superbolid” w odniesieniu do meteorów szczególnie jasnych, takich jak np. meteor czelabiński, który widoczny był na tle dziennego nieba. Jeżeli meteor jest większych rozmiarów, ma szanse częściowo przetrwać gwałtowne hamowanie w atmosferze i dolecieć na ziemie jako meteoryt. Wbrew temu, co można zobaczyć w niektórych produkcjom z Hollywood, meteoryty nie spadają na ziemie rozgrzane – spadek przez górne partie atmosfery skutecznie je ochładza. Z innych ciekawostek na temat meteorytów: był tylko jeden dobrze udokumentowany przypadek zranienia spadającym meteorytem.
Wypatrując kolejnych meteorów nie zapomnijcie popodziwiać też gwiazd. Zawsze kiedy sam oglądam niebo nie mogę wyjść ze zdumienia, że jednocześnie spoglądam w odległą przeszłość. Światło gwiazd oddalonych od Ziemi setki bilionów kilometrów, na które patrzymy potrzebowało niekiedy tysięcy lat na dotarcie do nas. Zawsze dociera do mnie wtedy to, o czym w jednej swoich książek pisał Carl Sagan: jesteśmy tylko pyłkiem zawieszonym w promieniu słońca.
PS. Perseidy nie są jedynym tak gęstym rojem meteorów. Mamy tez np. Geminidy w grudniu i Kwadrantydy na początku stycznia. Perseidy są jednak najbardziej popularne, bo w sierpniu pogoda najbardziej sprzyja obserwacjom – jest ciepło i ryzyko zachmurzenia jest stosunkowo niewielkie.
PS2. Badania prowadzone za pomocą radioteleskopów mogą być zaburzane przez ziemskie sygnały radiowe. Z tego względu wokół radioteleskopów ustanawia się strefy ciszy radiowej – nie ma w nich zasięgu telefonii komórkowej ani Internetu.
PS3. Dużym utrudnieniem obserwacji optycznych jest atmosfera, której turbulencje mogą zaburzać ostrość obrazu. Dlatego najlepszym miejscem na umiejscowienie teleskopu jest orbita okołoziemska. Astronomowie wiążą duże nadzieje z Kosmicznym Teleskopem Jamesa Webba, który ma zastąpić starzejący się teleskop Hubble’a.
PS4. Jeżeli nie wiecie, gdzie dokładnie wypatrywać gwiazdozbioru Perseusza możecie zawsze wspomóc się interaktywną mapą nieba na telefonie. Sam korzystam ze Star Walk na telefony z androidem, bo ma całkiem intuicyjny interfejs i możliwość wyświetlania obrazu w odcieniach czerwieni, dzięki czemu ekran telefonu nie oślepia w trakcie nocnego obserwowania nieba.
Płetwal błękitny, gatunek morskiego ssaka z rodziny płetwalowatych (zaliczają się do nich m.in. wieloryby), jest nie tylko największym współcześnie żyjącym zwierzęciem, ale też największym zwierzęciem jakie kiedykolwiek żyło na ziemi. Tak jest, większym nawet niż dinozaury (ale patrz PS). Dorosłe osobniki mogą osiągać długość do około 30 metrów i wagę ponad 150 ton. Ciekawostka: samice są zwykle większe od samców, statystycznie rzecz ujmując. Płetwale błękitne żywią się krylem, odfiltrowując dziennie ponad 4 tony tych drobnych skorupiaków z morskiej wody za pomocą fiszbinów – specjalnych płyt w jamie gębowej.
Po Internecie krąży też mnóstwo faktoidów na temat morfologii (budowy) tego zwierzęcia, ale trudno je zweryfikować. Przykładowo w pamięci utkwiło mi stwierdzenie, że serce płetwala błękitnego waży tyle co samochód, a aorta jest tak szeroka, że człowiek mógłby w niej pływać. Wydaje się to jednak wątpliwie, bo serce wyciągnięte z martwego osobnika wyrzuconego na brzeg ważyło 180 kg, a w jego aorcie zmieściłaby się co najwyżej ludzka głowa. Oczywiście pomimo tej redukcji naszego wyobrażenia, wciąż mamy do czynienia z niezwykle masywnym organem. Natomiast National Geographic na swojej stronie podaje, że język płetwala błękitnego waży tyle co mały słoń Indyjski (ponad 3 tony). Zważywszy jak duży jest ten język i ile miejsca zajmuje w jamie gębowej płetwala, wydaje się to prawdopodobne. Nie znalazłem jednak potwierdzenia tej informacji w żadnej publikacji naukowej.
Z płetwalem błękitnym oraz innymi przedstawicielami megafauny wiąże się też pewien interesujący, wciąż nierozwiązany problem naukowy tzw. paradoks Peto. Zgodnie z naszymi obecnymi modelami karcynogenezy (powstawania nowotworów) im większe zwierzę, tym większe ryzyko zachorowania na nowotwory. Wynika to bezpośrednio z większej liczby komórek. Komórki, których mutacje nie zostaną w porę naprawione i które nie poddadzą się apoptozie, czyli tzw. zaprogramowanej śmierci, mają potencjał przeobrazić się w komórki nowotworowe. A zatem należałoby się spodziewać, że im więcej komórek, tym większe ryzyko nowotworów. Tak jest np. w przypadku ludzi: im wyższa osoba, tym większe ryzyko pewnych nowotworów (słowo otuchy dla osób powyżej 170 cm: wzrost ryzyka absolutnego jest mikroskopijny).
Tymczasem z naszych obserwacji wynika, że duże zwierzęta nie chorują na nowotwory częściej. Płetwale błękitne zdają się nie mieć tego problemu niemal wcale. Istnieje kilka różnych hipotez, próbujących wyjaśnić ten paradoks, ale póki co żadna z nich nie przyniosła nam definitywnego rozwiązania.
PS. Największym zwierzęciem lądowym był najpewniej jakiś przedstawiciel Tytanozaurów, roślinożernych dinozaurów (a konkretniej zauropodów) żyjących między jurą a kredą.
Źródełko zdjęcia: Wikipedia, utwór w domenie publicznej.
Do oceny tego, jak skuteczne jest jakieś badanie lub procedura testowa (np. badania przesiewowe na obecność wirus SARS-CoV-2) w wykrywaniu pozytywnych przypadków nie wystarczy jedna wartość procentowa. Jeżeli nawet usłyszmy lub przeczytamy gdzieś, że test ma „100% skuteczności” nie powinniśmy być pod wrażeniem.
Zakładając, że chodzi tutaj o sytuację, w której test wykrywa wszystkie przypadki pozytywne (np. osoby rzeczywiście chore) to bardzo łatwo stworzyć test, który spełni to kryterium i jednocześnie będzie całkowicie bezużyteczny diagnostycznie. Wystarczy sprawić, że test zawsze będzie wskazywał wynik pozytywny. Dzięki temu wykryjemy wszystkie przypadki osób rzeczywiście zarażonych, ale jednocześnie „wykryjemy” całe mnóstwo osób fałszywie pozytywnych – osób zdrowych, które błędnie oznaczymy jako zarażone.
Żeby móc wypowiedzieć się o rzeczywistej skuteczności testu potrzebujemy co najmniej dwóch wartości: czułości (sensitivity) i swoistości (specificity) testu. Czułość mówi nam ile pozytywnych wyników test jest w stanie wykryć, natomiast swoistość o tym ile wyników negatywnych zostaje oznaczonych prawidłowo. Przykładowo test idealny na SARS-CoV-2 miałby czułość 100% i swoistość 100% – wykrywałby wszystkie osoby zarażone, jednocześnie nie oznaczając nikogo zdrowego.
Takie idealne testy niestety nie istnieją i dlatego w przypadku wielu chorób nie można ludzi niebędących w grupie ryzyka testować. Ryzykujemy wtedy fałszywie pozytywną diagnozę, która byłaby nie tylko startą czasu i pieniędzy, ale i zagrożeniem dla zdrowia pacjenta (poprzez chociażby poddanie się kolejnym, bardziej inwazyjnym badaniom). Nie traktujcie tego jednak jako porady medycznej. W tej kwestii powinniście zawsze polegać na swoim lekarzu prowadzącym.
PS. W statystyce wyniki fałszywie pozytywne określane są jako „błędy pierwszego rodzaju” (type I error). Natomiast wyniki fałszywie negatywne to odpowiednio „błędy drugiego rodzaju” (type II error).
PS2. Na czułość i swoistość testu w skomplikowany sposób wpływa także ponowne badanie. Nie wchodząc w szczegóły, wartości obydwu parametrów zależą od tego jakie były wyniki testów i czy testy przeprowadzone zostały jednocześnie czy jeden po drugim.