KategorieBiologiatoday I learned

Mechanizmy obronne ślimaków

Ślimaki zapisały się w kulturze jako symbol nieśpieszności. Kiedy mówimy o jakiejś osobie, że się ślimaczy lub wlecze jak ślimak, to zdecydowanie nie pochwalamy jej tempa działania. Tylko czy naprawdę powinniśmy się dziwić ślimakom? Gdzież mają się spieszyć, skoro swój dom mają zawsze przy sobie? Jeżeli wierzyć ludowym mądrościom, ślimaki mają też niezdrowe wręcz zamiłowanie do sera na pierogi i gotowe są obnażać swoje „rogi” każdemu, kto rzuci im choćby grosz na ten cel żywieniowy. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, jak te powolne, choć dziwnie charyzmatyczne, lądowe mięczaki radzą sobie z wyzwaniami ślimaczego życia? Niestety, wbrew bajaniom i romantycznym wizjom, świat przyrody jest bezwzględny – kto nie znajdzie sobie niszy oraz sposobu na potencjalnych agresorów i konkurentów skazany jest na wymarcie. Mechanizmom obronnym, jakie wykształciły sobie z pozoru bezbronne ślimaki, warto przyjrzeć się również dlatego, że wiele mówią nam o tym, jak działa ewolucja.

Najbardziej oczywistą linią obrony ślimaków muszlowych jest, nomen omen, ich muszla, ale nawet pod tym względem ślimaki skrywają parę niespodzianek i sprytnych ewolucyjnych sztuczek. Weźmy na przykład takiego ślimaka winniczka (Helix Pomatia), jednego z najbardziej rozpowszechnionych ślimaków muszlowych w Polsce. Dla większości Polaków winniczek jest „prototypowym ślimakiem” – czyli tym, co widzą oczyma wyobraźni myśląc o ślimaku. Swoją drogą, warto nadmienić, że nie zawsze tak było. Dawniej winniczki występowały jedynie na południu kraju, a na pozostałe obszary zostały zawleczone przez człowieka, głównie średniowiecznych cystersów. Zakonnicy hodowali ślimaki w przyklasztornych ogrodach jako źródło białka na czas postu. Nie była to też odizolowana żywieniowa fanaberia poszczących cystersów, bo w mięsie winniczków gustowali także starożytni Grecy i Rzymianie. Ci drudzy zresztą, podczas swoich podbojów Europy, zawlekli winniczka aż do Wielkiej Brytanii i dlatego na wyspach znany jest jako „rzymski ślimak” (Roman snail). Chociaż ślimacze mięso rzadko ląduje na polskich stołach, polskie winniczki eksportowane są na zachód, głównie do Francji.

Ślimak winniczek (Helix Pomatia). Autor zdjęcia: Kosiarz-PL, Wikipedia, zdjęcie na licencji CC BY-SA 3.0

W przeciwieństwie np. do krabów pustelników, ślimaki muszlowe, takie jak nasz poczciwy winniczek, nie zmieniają nigdy swojej muszli. Ta wapienna powłoka ochronna rośnie wraz z nimi, wytwarzana przez gruczoły znajdujące się w organie zwanym płaszczem. Na niewiele jednak zdałaby się ślimakom, jeżeli podobnych rozmiarów drapieżniki (np. drapieżne chrząszcze i ich larwy) mogłyby za nimi podążyć w głąb muszli. Dlatego wiele gatunków ślimaków wyewoluowało różnego rodzaju przeszkody i przewężenia u otworu muszli, których owady o twardych, chitynowych szkieletach zewnętrznych nie są w stanie pokonać.

Relacja pomiędzy chrząszczami i ślimakami na przestrzeni eonów przerodziła się w swego rodzaju ewolucyjny wyścig zbrojeń: w miarę jak u ślimaków wykształcały się coraz węższe otwory muszli z trudniejszymi do pokonania barierami, u polujących na nie chrząszczy wykształcały się bardziej podłużne głowy, pozwalające im przecisnąć się w głąb muszli. Trzeba jednak pamiętać, że zmiany te zachodziły na poziomie populacji, a nie jednostek – chrząszcze, które na drodze genetycznego przypadku, miały węższe głowy miały też większe szanse skutecznie zapolować na ślimaki i przekazać swoje geny kolejnemu pokoleniu. Dokładnie ten sam mechanizm, tylko o przeciwnym zwrocie, działał na populację ślimaków i stąd ów wyścig zbrojeń.  

Muszla niestety nie gwarantuje ślimakom bezpieczeństwa. Drapieżne ślimaki (a i owszem, niektóre ślimaki to aktywne drapieżniki) mogą wydrapać w muszli ofiary dziurę za pomocą „języka” przypominającego tarkę. Niektóre większe drapieżniki, takie jak duże chrząszcze, ptaki, myszy, łasice, jaszczurki albo ropuchy, mogą rozłupać muszlę lub po prostu połknąć ślimaka wraz z nią. Drozd Śpiewak, ptak z rodziny drozdowatych, radzi sobie z twardą muszlą ślimaka rozbijając ją na kamieniu niczym na kowadle (pod linkiem krótki klip wideo). Także jeżeli wydaje Wam się, że macie kiepski dzień, pomyślcie o tych wszystkich ślimakach, które wyszły pewnego pięknego poranka na spacer w poszukiwaniu świeżych liści sałaty i nagle wylądowały w żołądku jakiegoś ptaka. Uszkodzenie muszli, a nawet ciała, nie musi być jednak wyrokiem śmierci dla ślimaka, ze względu na całkiem imponujące zdolności regeneracyjne – niektóre ślimaki potrafią odtworzyć utracone „rogi”, czyli czułki zakończone oczami.

Pewne gatunki ślimaków w ogóle pozbawione są muszli (a ściślej, ich muszla zredukowana jest do ledwie widocznej płytki). W Polsce najczęstszymi gatunkami nagich ślimaków są te należące do rodziny pomrowiowatych (uwielbiam polskie nazwy gatunkowe): pomrów żółtawy (Limax flavus) o charakterystycznym brązowym ubarwieniu i czarnych czułkach; pomrów wielki (Limax Maximus), cętkowany, kanibalistyczny, nieendemiczny szkodnik upraw; oraz rzadszy pomrów błękitny (Bielzia coerulans). Jeżeli mieszkacie w okolicach terenów podmokłych, na pewno mieliście okazję, któregoś z nich zobaczyć – dla mnie pomrowy żółtawe są częstym widokiem na spacerach w okolicach Odry. Jakie szanse w starciu z drapieżnikami mają takie nagie ślimaki?

Pomrów żółtawy (Limax flavus). Autor zdjęcia: Karol Karolus, Wikipedia, zdjęcie na licencji CC BY-SA 4.0

Skuteczna ochrona to nie tylko fizyczne bariery. Bo po cóż w ogóle się bronić, skoro można po prostu unikać starć? Do tego celu ślimaki wykorzystują ubarwienie ochronne (cryptic coloration), czyli formę wizualnego kamuflażu, utrudniającą dostrzeżenie ślimaków w ich naturalnym środowisku. Nie bez powodu zdecydowana większość ślimaków lądowych jest w odcieniach brązu i szarości – kolorach gleby i leśnej. Wałkówka pospolita (Merdigera obscura, patrz też PS2), występująca m.in. na terenie Czech, idzie nawet o ślimacze pełznięcie dalej w swoich staraniach unikania zauważenia, pokrywając muszlę kamuflażem z gleby i odchodów.

Wałkówka pospolita (Merdigera obscura) i jej kamuflaż. Autor zdjęcia: Michal Maňas, Wikipedia, zdjęcie na licencji CC BY 4.0

Ślimaki wytwarzają także lepki śluz, który, choć zwykle nie jest toksyczny, potrafi mieć nieprzyjemny smak. Dobra rada od nagich ślimaków brzmi zatem następująco: jeśli nie chcesz być zjedzony, smakuj okropnie. Ślimaczy śluz rzekomo może także pomagać w zwalczaniu najeźdźców niewidocznych gołym okiem: bakterii. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wiarygodnych nowszych badań na ten temat (tj. po roku 1982). Najwyraźniej nie brakuje natomiast fanów pseudonauki, a ściślej medycyny alternatywnej, przedstawiających śluz ślimaków jako cudowny kosmetyk i naturalne antybakteryjne remedium. Osobiście jestem raczej sceptyczny, co do działania tych specyfików.  

Ciekawą strategią zwierząt bez szczególnie rozwiniętych mechanizmów obronnych jest także zajmowanie niechcianych nisz ekologicznych, gdzie ryzyko spotkania drapieżnika jest niskie, albo zwiększanie szans na rozmnażanie. Ponownie trzeba myśleć o tym w kategoriach populacyjnych – chociaż pojedynczy ślimak może być bezbronny, to jeżeli dany gatunek ślimaka będzie odpowiedni łatwo i szybko się rozmnażał, wciąż ma szanse wygrać na ewolucyjnej loterii. A wiele gatunków ślimaków, w tym winniczek i pomrowy, mają pewną szczególną zaletę: są hermafrodytami (obojnakami). Oznacza to, że mają zarówno żeńskie jak i męskie organy rozrodcze, co zwiększa szanse na znalezienie odpowiedniego partnera/partnerki i umożliwia zapłodnienie krzyżowe (wzajemną wymianę komórek rozrodczych). Niektóre gatunki mogą także rozmnażać się samodzielnie.

W kontekście rozmnażania ślimaków nie sposób nie wspomnieć też o innej osobliwości: miłosnych strzałkach. Jeżeli nazwa ta brzmi dla Was niepokojąco to lepiej przygotujcie się mentalnie, bo rzeczywistość może być gorsza niż Wasze domysły. Otóż przed kopulacją np. takich winniczków i po zalotnym „tańcu” każdy osobnik próbuje ustrzelić tego drugiego ostrą, wapienną strzałką, która potrafić przebić organy wewnętrzne trafionego nią ślimaka, czasem nawet na wylot. Możecie jednak odetchnąć z pewną ulgą, bo strzałka nie leci przez powietrzne niczym rzeczywista strzała, ale działa jedynie w bezpośrednim kontakcie. Czyli w gruncie rzeczy to bardziej… nakłuwacz miłości (co jakimiś cudem brzmi jeszcze bardziej niepokojąco). Co ciekawe, strzałka nie ma na celu wymiany spermy (patrz PS), a jedynie hormonów, które mają zapewnić większą przeżywalność plemników i zredukować szanse, że trafiony osobnik zostanie zapłodniony przez innego zalotnika. Zatem ślimak, który trafił drugiego strzałką, ma większe szanse na przekazanie swoich genów kolejnemu pokoleniu. Trochę to fascynujące, a trochę upiorne.    

Zdjęcie miłosnej strzałki ślimaka z gatunku Monachoides vicinus wykonane mikroskopem elektronowym. Źródło. Zdjęcie na licencji CC 2.0

Na koniec dodam jedynie, że drapieżniki nie są jedynym zagrożeniem dla ślimaków. Ślimaki muszą też radzić sobie z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi, zwłaszcza te żyjącej dłużej niż jeden sezon. Wykorzystują do tego celu dwa rodzaje procesów spoczynkowych: hibernację w okresie zimowym i estywację w okresie letnim. Ponieważ ślimaki muszą utrzymywać stałą wilgotność powierzchni ciała i unikać przesuszenia, w warunkach niskiej wilgotności powietrza otaczają się membraną ze śluzu i przechodzą w estywację („sen letni”), żeby ograniczać straty wilgoci. Wypełzają na „łowy” dopiero kiedy wilgotność powietrza wzrośnie (np. po deszczu). Natomiast zimujące ślimaki, takie jak winniczek, na czas spadku temperatur szczelnie zamykają swoją muszlę epifragmą – zestaloną warstwą śluzu – i hibernują.

Muszla winniczka zalepiona epifragmą. Autor zdjęcia: Hannes Grobe, Wikipedia, zdjęcie na licencji CC BY-SA 2.5.

Pamiętam jak za dzieciaka zdarzało mi się znajdować takie zimujące winniczki. Wyobrażałem sobie wtedy, zafascynowany paleontologią, jak większość dzieci w pewnym wieku, że ślimak musiał zamienić się w skamielinę. Gdyby tylko ktoś wtedy powiedział mi, że to prawdziwy, zimujący ślimak pewnie byłbym jeszcze bardziej wniebowzięty. Więc jeżeli dobrnęliście ze mną do końca tego wpisu o dziwnych i fascynujących faktach na temat ślimaków i zastanawiacie się, co robicie ze swoim życiem (albo co ja robię ze swoim, że o takich rzeczach piszę), możecie przy następnej przyrodniczej wycieczce powiedzieć o tym swoim dzieciom, dzieciom swoich znajomych albo młodszemu rodzeństwu. Gwarantuję, że będą zachwycone. Tylko może nie mówicie im o tych miłosnych strzałkach. Albo mówcie? Wychowywanie dzieci zostawiam Wam.  

PS. W przypadku ślimaków nie dochodzi zatem do tzw. zaplemnienia urazowego. Jeżeli jesteście ciekawi, o co w tym chodzi (i macie mocny żołądek), polecam ten artykuł na Wikipedii.

PS2. Międzynarodowa nazwa gatunkowa wałkówki pospolitej, tj. Merdigera obscura jest dość niepochlebna: wywodzi się od francuskiego słowa merde oznaczającego, delikatnie mówiąc, kupę i łacińskiego gerō, oznaczającego nosiciela. Czyli wałkówka pospolita to inaczej kuponosiciel.

PS3. O systemie nerwowym ślimaków krążą też pewne urągające stereotypy. Rzekomo te mięczaki mają tylko dwa neurony i/lub jeden zwój nerwowy. Ani jedno ani drugie twierdzenie nie jest prawdziwie. Ten pierwszy mit prawdopodobnie bierze się z błędnej interpretacji przeprowadzonych w roku 2016 badań, pokazujących, że para neuronów u ślimaków słodkowodnych może mieć kluczowe znaczenie w podejmowaniu działań celowych. Ten drugi natomiast wynika z pewnego niezrozumienia budowy układu nerwowego mięczaków. Ślimaki, podobnie jak inne mięczaki, nie mają mózgu w ścisłym znaczeniu tego słowa – zamiast tego w ich ciele znajdują się połączone lokalne skupiska komórek nerwowych tzw. zwoje nerwowe lub gangliony. W przypadku ślimaków taka architektura neuronalna nie zaowocowała szczególnie rozwiniętą inteligencją, ale już ośmiornice i inne głowonogi to zupełnie inna liga (o ich „obcej inteligencji” napiszę kiedyś osobnego posta). Niemniej ślimaki mają kilka zwojów nerwowych i od kilku do kilkunastu tysięcy neuronów – budowa ich układu nerwowego nie jest zatem aż tak prosta.

Źródełko zdjęcia: Photo by Krzysztof Niewolny on Unsplash

KategorieBiologiaPopkulturaPrzemyślenia

Problemy programów popularnonaukowych

Tak jakoś ostatnio się złożyło, że wszechmocny algorytm YouTube nie był w stanie polecić mi niczego nowego z naukowego YouTube do obejrzenia. A że akurat w ramach subskrypcji audiobooków i ebooków na Scribd (którą stale gorąco polecam) mam także dostęp do Curiosity Stream, platformy streamingowej zapełnionej wyłącznie popularnonaukowym kontentem, pomyślałem, że poszukam sobie tam czegoś ciekawego. Niestety bardzo szybko przypomniało mi to, dlaczego lata temu przestałem oglądać programy popularnonaukowe w telewizji na kanałach takich jak Discovery.

Niemal każdy dokument z Curiosity Stream, który obejrzałem, miał ten sam problem: nakręcanie hype’u wokół nowych badań bez odpowiedniego kontekstu i zrozumienia tego jak rzeczywiście działa nauka. Na przykład z całkiem interesującego dokumentu o ewolucji grzybów dowiedziałem się, że tuż za rogiem badań nad środkami farmakologicznymi pochodzenia grzybicznego jest lek na wszelkiego rodzaju nowotwory. Czy naprawdę tak się stanie jest wielce wątpliwe, ale powiedzmy, że to jeszcze mogłem puścić im płazem, bo takie zapewnienia to jedna z tych rzeczy, które można podczepić pod nadmierny entuzjazm samych badaczy. Gdyby nie byli choć trochę optymistycznie nastawieni do własnych badań, którym poświęcili całe swoje kariery, to nie wiem jak daliby radę pojawiać się każdego dnia w pracy.  

Zresztą perorowanie o doniosłości swoich badań jest nieodłącznym elementem pracy wielu naukowców – w przeciwnym razie mogłaby im grozić utrata finansowania. Wiem, że zaczynam pewnie brzmieć jak zdarta płyta, ale to kolejna z nieprzyjemnych konsekwencji stosowania neoliberalnej polityki i zasad wolnorynkowej konkurencji do nauki. Obecnie trudno jest prowadzić badania jedynie w celu wzbogacenia dorobku naukowego. Niemal każdy projekt badawczy musi już na starcie jasno wskazać, jakież to praktyczne korzyści będą z niego płynąć, najlepiej w formie patentu (patrz też PS). Naukowcy doskonale zdają sobie sprawę, że to po prostu tak nie działa, w szczególności w przypadku tzw. basic science (badań nad podstawowymi mechanizmami i problemami dyscypliny), w przypadku któych wyjątkowo trudno przewidzieć, co z nich wyniknie, o ile cokolwiek z nich wyniknie. W najdziwniejszej sytuacji znaleźli się humaniści, zmuszeni robić intelektualne fikołki w uzasadnieniach swoich badań, żeby znaleźć dla nich jakieś pragmatyczne zastosowanie.

Wiem o tym, bo sam musiałem wciskać ludziom głodne kawałki na temat tego, jak to moje badania nad hipotezą symulacji ucieleśnionej przełożą się na lepsze nauczanie języka angielskiego. Jestem niemal pewien, że nic z tego nie będzie. Nauka, tj. prowadzenie badań naukowych, jest procesem wysoce stratnym, w którym większość dróg nie prowadzi donikąd, a czasami niepozorne boczne alejki prowadzą do niesamowitych i nieprzewidzianych odkryć. Poddawać pod wątpliwość należy również założenie, że bardziej humanistycznie ukierunkowane badania muszą w ogóle prowadzić do jakichkolwiek praktycznych korzyści. Bo co odróżnia sztukę od zwykłego rzemieślnictwa? Niektórzy krytycy sztuki wskazują właśnie na brak praktycznego zastosowania wytworu określonego działania. Idąc tym tropem, pokusiłbym się nawet o pewną paralelę: różnica między sztuką a rzemieślnictwem jest taka jak pomiędzy nauką a inżynierią.   

Drugą instancję „nakręcania niezdrowego naukowego hype’u” na jaką natrafiłem na Curiosity Stream było mi zdecydowanie trudniej zaakceptować. Prawie godzinny dokument o tym, jak wewnętrzne organy ludzkiego ciała pełnią rolę homeostatyczną i regulacyjną, wysyłając różnego rodzaju molekularne przekaźniki do krwiobiegu (też jakby nie patrzeć fascynujący temat), poinformował mnie, że jednym prostym, minimalnie inwazyjnym zabiegiem chirurgicznym na nerkach można „z dnia na dzień” rozwiązać problem opornego na interwencje farmakologiczne nadciśnienia. Tutaj już zapaliły mi się wszystkie sceptyczne kontrolki ostrzegawcze. Szczególnie zaalarmowała mnie też narracja, którą dokument budował wokół tych badań: „konwencjonalna medycyna dotychczas była bezradna”. Oho, w najlepszym wypadku to kontrowersyjne badania, a w najgorszym pseudonaukowe brednie.

Dokument nie raczył mnie poinformować jak ta procedura się nazywa (o tym problemem więcej za chwilę), ale trochę googlowania naprowadziło mnie na trop przeskórnej denerwacji nerek (renal denervation, RDN). W dużym uproszczeniu RDN polega na wprowadzeniu cewnika do tętnicy nerkowej i uszkodzenia wysoką temperaturą znajdujących się w nerkach włókien nerwowych odpowiedzialnych za wytwarzanie przekaźników molekularnych. Przekaźniki te mają wpływ na proces regulacji ciśnienia krwi. Parę artykułów naukowych później dowiedziałem się jednak, że procedura ta jest dość kontrowersyjna (ale przynajmniej nie pseudonaukowa, chociaż tyle dobrego). Główne badania jej poświęcone nie były odpowiednio kontrolowane i nie wykazały istotnych różnić pomiędzy RDN a konwencjonalną terapią farmakologiczną. Nowe badania są bardziej obiecujące, ale kwestia skuteczności RDN nadal nie jest w pełni rozstrzygnięta. Metaanaliza z zeszłego roku nie wykazała żadnych istotnych korzyści ze stosowania RDN w opornym nadciśnieniu. Nota bene, o tych nowych badaniach dokument nie mógł nawet wiedzieć, bo pojawiły się rok po jego emisji (badania w 2019, dokument w 2018). Niestety lektor nawet na moment nie zająknął się w kwestii kontrowersyjnej skuteczności tej procedury.    

Dobija mnie też to, jak bezsensownie pewne rzeczy są niekiedy upraszczane w dokumentach popularnonaukowych. Nie chodzi mi o to, że sam jestem nie wiadomo jakim erudytą (albo „polimatem”, jak to niektórzy ludzie z przerostem ego lubią siebie określać), bo pewne uproszczenia uważam za absolutnie konieczne. Nie ma szans, żebym rzucił się na głęboką wodę w temacie przekaźników molekularnych i wszystko zrozumiał bez konieczności robienia rozległego riserczu. Na to nawet ja mogę nie mieć czasu i/lub chęci, kiedy oglądam program popularnonaukowy do śniadania, a przecież robienie tego typu rzeczy to praktycznie moje hobby. Niektóre bardziej złożone aspekty tego problemu pewnie na zawsze pozostaną poza moim zasięgiem, bo nie jestem biologiem.

Z tym upraszczaniem mam na myśli sytuacje, kiedy widz nie dostaje kluczowych informacji, żeby zrobić ten risercz, jeśli ma taką ochotę, lub kiedy dostaje pewnego rodzaju pseudowyjaśnienie złożonego problemu. Przykład tego pierwszego pojawił się wyżej – chociaż dokument sporo uwagi poświęca denerwacji nerek, nigdy nawet nie pada właściwa nazwa tego zabiegu. Natomiast najlepszym przykładem pseudowyjaśnienia jest, to jak dokument opisał działanie mikroskopu umożliwiającego trójwymiarowe obrazowanie żywych komórek (tłumaczenie napisów moje):

To skomplikowane urządzenie w niczym nie przypomina tradycyjnego mikroskopu świetlnego.

Ciekawe. Może jest zatem bardziej jak mikroskop elektronowy? Jak to urządzenie działa?

Urządzenie to może zeskanować mikroskopijną komórkę  i odtworzyć jej trójwymiarową strukturę za pomocą komputera.  

Ale… jak? Z tego wyjaśnienia nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Równie dobrze można by powiedzieć, że podstawiamy szalkę pod mikroskop, a potem dzieje się magia. Nawet bez zapewnień ze strony twórców dokumentu domyślałem się, że ten mikroskop jest niesamowicie skomplikowanym urządzeniem, ale nie przyjmuję do wiadomości, że nie dałoby się lepiej opisać jego działania bez wchodzenia w nadmiernie techniczne detale.

Oczywiście w duchu pomijania kluczowych informacji, dokument nie podaje jak nazywa się ten mikroskop. Własny risercz doprowadził mnie do informacji o Ericu Betzigu, Stafanie Hellu i Williamie Moernerze, noblistach z chemii z roku 2014, i przypomniał mi o „nanoskopii”, metodzie mikroskopii świetlnej, która obchodzi postulowany limit Abbe (czyli rozdzielczość 200 nanometrów, długości najkrótszej fali świetlnej) za pomocą fluorescencji. Krótko mówiąc, fluorescencja różnych obszarów badanej komórki w skali nanometrów jest selektywnie aktywowana i komórka jest wielokrotnie skanowana w różnych konfiguracjach aktywacji. Następnie obrazy nakładane są jeden na drugi tworząc kompozyt o wyjątkowo dużej rozdzielczości (ale patrz PS2). Da się? Da się.

Warto też wspomnieć o konsekwencjach takiego nakręcania hype’u i serwowania pseudowyjaśnień. Żeby nie było, że się czepiam jedynie dla sportu, moim zdaniem takie działanie robi więcej szkody niż pożytku. Nakręcaniu hype’u wokół najnowszych badań tworzy fałszywy obraz nauki i ostatecznie prowadzi do rozczarowania. Jak wspominałem wyżej, większość badań, chociaż zapowiada się obiecująco, kończy się fiaskiem. Dociera do epistemicznego ślepego zaułka. Nie jest to porażka metody naukowej, tak po prostu to wygląda i niewiele możemy obecnie z tym zrobić. Nieumiejętne przekazanie tego faktu w propagowaniu nauki powoduje, że ludzie z czasem mogą dojść do błędnych wniosków na temat metody naukowej. Wielokrotnie spotkałem się z osobami, których entuzjazm do nauki po latach zawodów (gdzie te wszystkie leki na nowotwory? Gdzie te nowe technologie?), przerodził się w nieufność. Przecież „naukowcy guzik wiedzą”, bo „ciągle się mylą”. Tekst „amerykańscy naukowcy dowiedli, że” stał się nawet swego rodzaju memem, demonstrującym rzekomą niepewność i zmienność nauki.

Natomiast karmienie ludzi psuedowyjaśnieniami daje im złudzenie wiedzy. Może też rodzić frustrację, kiedy z czasem ludzie pojmą, że zostali zwyczajnie oszukani („naukowcy sami nie wiedzą jak to działa”). Tymczasem naprawdę można to robić lepiej, co pokazał naukowy YouTube i twórcy tacy jak Kurzgesagt czy Derek Muller (Veritasium). Mam nadzieję, że twórcy programów popularnonaukowych, zwłaszcza dla platform tak niszowych i dedykowanych wyłącznie fanom nauki jak Curiosity Stream, w końcu połapią się, że widzowie cenią sobie przede wszystkim rzetelność i że nie trzeba wszystkiego upraszczać do granic i nadawać mu nadmiernie pozytywnego spinu. Dokumenty o biologii mogą być równie fascynujące bez wzmianek o leczeniu nowotworów czy cudownych terapiach.

PS. Powiązanym problemem, z którym  zmagałem się praktycznie cały doktorat, była konieczność wyznaczenia tematu badań w taki sposób, żeby zagwarantować pozytywne wyniki. Z jednej strony miałem zajmować się czymś, co będzie na „czele współczesnej nauki” na tym nieszczęsnym „cutting edge”. Z drugiej jednak musiało być to coś, co miało duże szanse powodzenia. Doktorat z wynikami „nic z tego nie wyszło” nie prezentowałby się zbyt pochlebnie. Bo może to doktorant coś sknocił i dlatego nie udało się odrzucić hipotezy zerowej? Tyle, że takie podejście jest absurdalne i sprzeczne z podstawowymi założeniami nauki. Jeżeli bierzemy się za zgłębianie zagadnień, co do których z góry wiemy jaki będzie wniosek, to jaki w ogóle jest sens takiego przedsięwzięcia? Możecie sobie teraz wyobrazić pod jaką presją jest wielu młodych badaczy. Łatwiej też zrozumieć, dlaczego niektórzy posuwają się do nieetycznych praktyk i dopuszczają różnego rodzaju manipulacji, byle tylko przekroczyć magiczny próg istotności statystycznej. Ja sam poszedłem pod prąd i przedstawiłem na obronie w dużej mierze negatywne wyniki badań, ale musiałem się z tego gęsto tłumaczyć i zadbać o to, żeby mieć absolutną pewność, że moja metoda i wyniki były niepodważalne. Jak to wszystko odbiło się na moim zdrowiu psychicznym to temat na inny wpis.   

PS2. Ta nagroda Nobla obejmuje dwie różne metody oparte na podobnych założeniach. Tutaj nie rozgraniczam pomiędzy nimi, żeby nie wdawać się szczegóły i nie rozciągać tego i tak już trochę przydługiego wpisu. Więcej można na ten temat przeczytać np. tutaj.

Źródełko zdjęcia: Photo by National Cancer Institute on Unsplash

KategoriePrawoPrzemyślenia

Wolny dostęp do nauki

JSTOR, jedno z większych cyfrowych repozytoriów publikacji naukowych, przedłużyło swój okres open-access do końca roku. Niby fajnie, ale nie sposób zostawić tego newsa bez szerszego komentarza. Duzi wydawcy czasopism naukowych i prywatne cyfrowe biblioteki są zmorą współczesnej nauki. Ich rola sprowadza się do zwykłego pośrednictwa i pobierania wysokiego haraczu wyłącznie za udostępnianie swoich serwerów. Zwykle pieniądze te idą z kieszeni instytucji naukowych, które wykupują odpowiednie subskrypcje dla swoich pracowników i studentów. Autorzy artykułów i ich recenzenci – czyli ludzie, którzy odwalają większość roboty – nie uczestniczą w zyskach. To mikrokosmos kapitalizmu.

JSTOR nie jest jeszcze pod tym względem najgorszy, bo jest non-profit i udostępnia przynajmniej część artykułów za darmo do przeczytania na swojej stronie, ale weźmy np. takiego Elseviera. Jeżeli akurat uczelnia, na której pracujemy bądź studiujemy, nie ma dostępu do repozytorium, w którym znajduje się interesujący nas artykuł naukowy, musimy wyłożyć na niego 30-40 dolarów. A na jednym artykule najpewniej się nie skończy. Liczbę pozycji bibliograficznych potrzebnych do napisania własnego artykułu liczy się w dziesiątkach, a dłuższej pracy naukowej w setkach. Podobnie jeżeli jesteśmy zainteresowanym laikiem i chcielibyśmy np. przeczytać sobie parę publikacji na temat interfejsów mózg-komputer, bo akurat piszemy o tym post na bloga (patrz PS). Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że decyzję o przebiciu się przez taki „paywall” najczęściej musimy podjąć wyłącznie na podstawie abstraktu, który zwykle bardzo pobieżnie omawia zawartość tekstu. Jako ktoś, kto do badań potrzebował dziesiątek artykułów spoza głównego obszaru specjalizacji mojego instytutu (przede wszystkim z neurobiologii i filozofii umysłu), spotykałem się z tym problemem praktycznie na co dzień. Nie jestem też w stanie zliczyć, ile razy po przeczytaniu abstraktu wydawało mi się, że artykuł jest wart mojej uwagi, a po wczytaniu się głębiej okazywał się nieprzydatny.

Trudno jest mi takie podejście pogodzić z ideą przejrzystości nauki i powszechnego dostępu do jej osiągnięć. A przecież argumenty na rzecz takiego stanowiska można mnożyć – od korzyści w postaci obywatelskiego zaangażowania w proces naukowy, przez umożliwienie badaczom z nieuprzywilejowanych obszarów (np. z krajów rozwijających się) uczestnictwa w globalnej społeczności naukowej, po fakt, że nauka finansowana jest z podatków obywateli. Ci naukowcy i recenzenci, bez których wydawcy nie mogliby funkcjonować, opłacani są najczęściej przez publiczne instytucje badawcze, a te z kolei przez nas. Mimo to obecnie znajdujemy się w dziwnej sytuacji, w której nasze podatki pośrednio idą na finansowanie zysków wydawców. Dziwnej z perspektywy zdrowego rozsądku i moralności, ale absolutnie normalnej dla późnego kapitalizmu.

Co ciekawe, kiedy w roku 2014 JSTOR zapytany został ile kosztowałoby ich przejście na pełen open-access, czyli udostępnienie wszystkich artykułów za darmo dla całego świata, ich odpowiedź rzekomo brzmiała „250 milionów dolarów”. Taka kwota to dosłownie kieszonkowe dla wielu najbogatszych ludzi naszych czasów. Jeff Bezos, ze swoimi 220 miliardami dolarów, mógłby zapewnić wszystkim ludziom dostęp nie tylko do JSTORa, ale pewnie również wszystkich innych cyfrowych repozytoriów wiedzy i nawet by tego specjalnie nie odczuł finansowo. Tymczasem, kiedy Aaron Swartz, amerykański programista i aktywista, ściągnął z serwerów JSTORa znaczną liczbę cyfrowych materiałów naukowych z zamiarem ich rozpowszechnienia, groziła mu grzywna w wysokości do miliona dolarów i do 35 lat więzienia. I to jedynie za nielegalne ściągnięcie artykułów, a nie naruszenie praw autorskich, bo JSTOR odstąpił od procesu cywilnego. Zdaniem wielu prawników ryzyko maksymalnego wyroku było niskie, ale Swartz nigdy nie doczekał jego ogłoszenia, popełniając samobójstwo krótko po otrzymaniu zarzutów.

Historia Swartza pokazuje jednak, że jest też trzecia droga w tym wszystkim. Można po prostu kompletnie ignorować dławiące naukę prawo autorskie i próbować unikać prawnych konsekwencji – tak robią to portale Library Genesis i Sci-Hub. Działając z ciemnych zakamarków Internetu i/lub krajów, w których prawa autorskie nie są ściśle egzekwowane, portale te gromadzą linki do milionów artykułów normalnie zamkniętych za paywallami, między innymi na stronach Elseviera. Żeby zburzyć obraz złych hakerów wykradających dane od „przedsiębiorczych wydawców”, warto dodać, że Sci-Hub utrzymuje się z dotacji użytkowników z całego świata, a wiele z artykułów dostępnych na Library Genesis albo Sci-Hub zostało wrzuconych do sieci przez samych autorów.

Jak już wspominałem, autorzy nic nie mają z dystrybucji swojej pracy, więc czemu mieliby stawać w obronie korporacyjnych interesów? Mało tego, interes naukowców jest bezpośrednio sprzeczny z interesem wydawców – naukowcy chcą by do ich badań dotarła jak największa liczba ludzi, co paywalle skutecznie uniemożliwiają. Chociaż rzadko mówi się o tym głośno, Alexandra Elbakyan, założycielka Sci-Hub, w środowiskach naukowych często uchodzi za bohaterkę. Sam pewnie pisałbym doktorat jeszcze kolejne sześć lat, gdyby nie jej aktywizm. Wpływ jej projektu na naukę spotkał się nawet z zainteresowaniem stricte naukowym. Parę miesięcy temu pojawiły się badania analizujące tzw. „Efekt Sci-Huba”. Zgodnie z ich wynikami artykuły pobierane z Sci-Hub były cytowane 1,72 razu częściej niż te niepobierane, co zdaje się sugerować, że blokowanie dostępu do artykułów przez wydawców ma wymierny wpływ na to jak prowadzone są badania naukowe (ten artykuł nie przeszedł jeszcze procesu recenzyjnego, więc ostrożnie z wyciąganiem wniosków).

Oczywiście wydawcy, w szczególności Elsevier, próbują walczyć z Library Genesis i Sci-Hub na wszelkie sposoby. Portale są blokowane w wielu krajach i stale zmieniają domeny, a ludziom, którzy z nich korzystają, przyklejana jest łatka złodziei (patrz PS2). Póki co jednak „piraci” wygrywają tę walkę. I dobrze, bo jak próbowałem pobieżnie pokazać w tym krótkim wpisie, nasz obecny system prawa autorskiego jest wadliwy w swoich założeniach. Nie wymaga jedynie drobnej korekty, wymaga całkowitej transformacji, tak by był zgodny z ideałami współczesnej nauki. Nasz światowy dorobek naukowy nie może być zakładnikiem prywatnych, nastawionych na zysk korporacji, jeżeli nauka ma być przedsięwzięciem prawdziwie globalnym i ma być otwarta dla wszystkich, nie tylko tych, którzy wcześniej zapłacili sowity okup.

PS. Zapowiadałem tego posta już tyle razy, że jeżeli w końcu go nie napiszę, macie pełne prawo obtoczyć mnie w smole i pierzu i przepędzić ulicami Wrocławia. Ale serio trochę czytania w temacie interfejsów mózg-komputer jest.

PS2. To, że nielegalne ściąganie treści z Internetu jest kradzieżą to oldschoolowy argument rozpropagowany przez wytwórnie muzyczne i filmowe na początku lat 2000. Tak jak dawniej tak i teraz nie trzyma się on kupy z prostej przyczyny: utożsamia rzeczywistą szkodę z utraconymi zyskami. Nielegalne ściągnięcie cyfrowego utworu z sieci nie jest kradzieżą, bo utwór ten nie ma materialnego nośnika. Wydawca fizycznie nic nie stracił, nie sięgnęliśmy mu przez sieć P2P do portfela. Jedyne, co wydawca stracił, to potencjalne zyski. Podkreślam tutaj słowo potencjalne, ponieważ w przypadku towarów nieistotnych dla normalnego funkcjonowania, takich jak muzyka, filmy, czy nawet artykuły naukowe, jest wysoce wątpliwe, czy osoba kupiłaby dany utwór, gdyby nie miała możliwości ściągnięcia go z sieci.

Źródełko zdjęcia: Photo by Michael Geiger on Unsplash

KategoriePopkulturatoday I learned

O (nie)długiej tradycji pierścionków z brylantami

Wbrew obiegowej opinii używanie brylantów jako kamieni zdobiących pierścionki zaręczynowe nie jest przekazywaną z pokolenia na pokolenie tradycją sięgającą mroków dziejów. Brylant stał się niemal uniwersalnym symbolem miłości na skutek przemyślanej kampanii reklamowej spółki De Beers, jednego z największych wydobywców afrykańskich diamentów. Oczywiście historia sukcesu De Beers to mniej „od zera do milionera” a bardziej „od kolonialnego łupieżcy do bezwzględnego monopolisty”.

Spółka De Beers przez ponad sto lat, od roku 1888 do 2000, była praktycznym monopolistą na rynku (ponad 80% udziałów) i była uwikłana w handel tzw. krwawymi diamentami, pochodzącymi ze stref brutalnych afrykańskich konfliktów. A żeby całkiem przebić tę merytokratyczną bańkę, warto dodać, że Cecil Rhodes, założyciel De Beers, zbudował swoje diamentowe imperium nie tyle ciężką pracą własnych rąk niczym Sknerus McKwacz, co pieniędzmi inwestorów, głównie brytyjskiego magnata Alfreda Beita i banku N M Rothschild & Sons.   

Trudno jednak odmówić De Beers marketingowej przebiegłości. Wykorzystując swoją pozycję na rynku i głębokie kieszenie, spółka stworzyła trwałe skojarzenie pomiędzy miłością a brylantami. Kamienie trafiły na palce gwiazd kina i wszelkiej maści celebrytów oraz na języki prestiżowych projektantów mody, którzy wypowiadali się w mediach o „nowym brylantowym trendzie”. Wynajęta przez De Beers agencja reklamowa w roku 1947 zorganizowała nawet serię wykładów dla młodych kobiet o pierścionkach zaręczynowych z brylantami. Krótko mówiąc, brylanty zostały wszczepione, w mniej lub bardziej subtelny sposób, w popkulturową tkankę. Jak widać operacja ta była tak skuteczna, że nawet dzisiaj, niemal sto lat później, brylanty są nadal są najczęściej wybieranym kamieniem do pierścionków zaręczynowych.  

Trudno jednak nie dostrzec w tym wszystkim pewnej ironii. Diamenty nie tylko wydobywane były, a w pewnych miejscach wciąż są, kosztem obywateli państw afrykańskich (czyli bliżej im do symbolu wyzysku), ale też nie są obecnie szczególnie pożądanym minerałem. Chociaż rzeczywiście rzadko występują w przyrodzie, jesteśmy w stanie tworzyć je w laboratorium. Te syntetyczne odpowiedniki często niczym nie ustępują swoim naturalnie występującym odpowiednikom, chociaż De Beers i inny dystrybutorzy zaciekle temu zaprzeczają.

Diamenty nie są też wieczne, jak sugerował najsłynniejszy slogan De Beers z lat 40. ubiegłego wieku: „A Diamond is Forever”. Diament jako minerał jest wyjątkowo twardy, ale też kruchy i podatny na spalanie – to w końcu tylko sieć krystaliczna atomów węgla, jak dowiódł Antoine Lavoisier. Pozycja diamentów w kulturze to idealny przykład na to, że wartość przypisywana wielu towarom jest czysto abstrakcyjna. Tyle, że w tym konkretnym przypadku nie jest ona wynikiem organicznych procesów kulturowo-społecznych, ale celowej manipulacji.   

PS. Sama tradycja zaręczyn zdaje się pochodzić ze starożytnego Rzymu, a przynajmniej tak daleko sięgają najstarsze źródła.

Źródełko zdjęcia: Photo by Sabrinna Ringquist on Unsplash

KategorieChemiaPrawoPrzemyślenia

Podatek cukrowy

Podatek cukrowy czy też „opłata cukrowa”, czyli obciążenie słodkich napojów dodatkową daniną na rzecz Narodowego Funduszu Zdrowia i budżetu państwa, to w swoich założeniach całkiem rozsądny pomysł. Jego wdrożenie w Polsce budzi jednak pewne zastrzeżenia, podobnie jak nasza reakcja na pandemię COVID-19. Niby zaczęliśmy dobrze, ale w miarę upływu czasu sytuacja coraz bardziej zaczęła wymykać się spod kontroli. Podejście „dobre założenia, kiepskie wykonanie” powoli chyba staje się naszą nową tradycją narodową. W tym wpisie postaram się przystępnie przedstawić istotę podatku cukrowego, dowody naukowe przemawiające za jego wprowadzeniem oraz sposób jego wprowadzenia przez polskie ustawodawstwo i wydać ostateczny werdykt, czy przepisy te mają szanse osiągnięcia swojego zamierzonego celu – zniechęcenia ludzi do picia napojów słodzonych cukrem. Zahaczę też o kwestię stosowania słodzików w zastępstwie cukru, bo stanowisko polskiego ustawodawcy w tej sprawie jest niepozbawione kontrowersji.

Zacznijmy jednak od rzeczy podstawowych, bo jeżeli mam kogokolwiek przekonać do podatku cukrowego, to musimy się zgadzać co do tego, że cukier w diecie nie jest pożądany. O jakim cukrze w ogóle mówimy? Problemem są przede wszystkim tak zwane cukry dodane (added sugars, free sugars). Są to monosacharydy (fruktoza i glukoza) oraz disacharydy (sacharoza tj. cukier stołowy, maltoza i trehaloza) powszechnie stosowane jako środki słodzące w produktach spożywczych. Naturalnie występujące cukry, na przykład fruktoza w owocach, nie są uznawane za cukry dodane. Istnieje obecnie silny naukowy konsensus, wskazujący na negatywne konsekwencje spożywania nadmiernych ilości cukru dodanego. Poprzez zaburzenie gospodarki energetycznej cukier dodany może prowadzić do otyłości, która wiąże się m.in. ze zwiększonym ryzykiem chorób układu krążenia, stłuszczenia wątroby, cukrzycy typu 2 oraz próchnicy zębów (w kwestii nadwagi oraz stygmatyzacji otyłości patrz PS2).

Nieco kontrowersyjna jest jednak bezpośrednia rola cukrów dodanych w powodowaniu wspomnianych chorób. Chodzi o sytuacje, kiedy osoba spożywa dawki cukru większe niż zalecane, ale nie przekracza dziennego zapotrzebowania na kalorie. Mimo istnienia prawdopodobnego mechanizmu, za pomocą którego nadmiernie spożycie cukrów dodanych może być chorobotwórcze, obecne badania nie rozstrzygają tej kwestii jednoznacznie. Po Internecie krążą też historyjki o ludziach, którzy na słodyczach i śmieciowym jedzeniu, jednak ze ścisłym deficytem kalorycznym, stracili na wadze. Jestem spokojnie w stanie w to uwierzyć, bo skuteczna dieta w dużej mierze sprowadza się do zasady „calories in-calories-out” – dopóki mamy deficyt to niezależnie od tego co jemy, powinniśmy powoli tracić na wadze.

Nie powinno to jednak uspokajać łasuchów z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, upchnięcie wysokokalorycznych produktów w dziennym limicie oznacza rezygnację z innych produktów zawierających niezbędne mikro- i makroskładniki odżywcze. Pogodzenie zbilansowanej diety ze słodyczami do łatwych nie należy. Po drugie, jeżeli skrupulatnie nie liczycie kalorii i/lub nie torturujecie się codziennymi ćwiczeniami to raczej nic nie wyjdzie z utrzymania się w limicie albo zrobienia deficytu. I na koniec, fakt, że hipoteza o bezpośrednim wpływie cukrów dodanych np. na cukrzycę typu 2 jest kontrowersyjna, nie oznacza, że nie ma dobrych dowodów naukowych na jej poparcie. Może się więc okazać, w miarę jak napływają nowe badania, że cały ten nasz misterny plan diety słodyczowej skończy się chorobą. Wolę nie przekonywać się na sobie.

Zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacja zdrowia (WHO) jak i amerykańskiego Center For Disease Control wartość kaloryczna cukru dodanego nie powinna przekraczać 10% dziennego zapotrzebowania na kalorie. Czyli jeżeli nasze dziennie zapotrzebowanie na kalorie wynosi 2000 kcal to zaledwie 200 kcal powinno pochodzić z cukrów dodanych. To nie jest nawet jeden batonik czy pączek. A cukry dodane znajdują się przecież w wielu innych produktach, chociażby w keczupie. Warto też mieć na uwadze, że produkt, z którego cukier dodany pochodzi nie ma tutaj znaczenia – cukier trzcinowy, zawierający sacharozę i melasę; miód, zawierający przede wszystkim glukozę i fruktozę oraz w mniejszych ilościach także sacharozę i maltozę; czy syrop klonowy, zawierający przede wszystkim sacharozę, nie są bardziej „zdrowe” niż cukier stołowy. Różnice kaloryczne pomiędzy tymi produktami są niewielkie. Wniosek z tego taki, że cukier to cukier, nie ma co się oszukiwać, że miód albo syrop klonowy są w porządku, bo przecież „są bardziej naturalne”.   

Spójrzmy teraz jak ma się sprawa z cukrem dodanym w napojach. Spożycie napojów słodzonych cukrem (sugar sweetened beverages, SSB) w Stanach w latach 1999-2010 nieznacznie spadło, utrzymywało się jednak na poziomie przekraczającym zalecane wartości maksymalne. Napoje słodzone były wtedy, i najpewniej nadal są, największym źródłem cukrów dodanych w diecie Amerykanów. Mają też bezpośredni wpływ na występowaniem otyłości, zgodnie z wynikami kilku dużych metaanaliz, w tym jednej zleconej przez WHO. Niestety nie udało mi się znaleźć wiarygodnych danych na temat spożycia napojów słodzonych cukrem w Polsce. Jedyne informacje, do jakich dotarłem, pochodzą z nieopublikowanego artykułu dostępnego na stronie „Woda na start”. Jest to inicjatywa promująca picie wody, sponsorowana przez jednego z dużych producentów wody butelkowanej, więc nie jestem pewien ich wiarygodności. Niemniej, założenie, że Polacy piją podobne ilości napojów słodzonych cukrem wydaje mi się uzasadnione, zważywszy na skalę globalizacji i mocno zakorzenioną obecność dużych koncernów produkujących słodkie napoje na polskim rynku. Zgadza się ono również z moimi własnymi obserwacjami. 

Wszystkie te badanie byłby jednak na nic, gdyby okazało się, że podatek cukrowy nie jest efektywnym środkiem do zmiany rynku i preferencji konsumentów. Producenci mogliby przerzucić koszty na konsumentów, a ci mogliby dalej kupować słodzone cukrem napoje pomimo wyższych cen. Byłby to wtedy jedynie sposób na dodatkowe opodatkowanie obywateli. Dotychczasowe badania sugerują jednak, że podatek cukrowy rzeczywiście działa. W Meksyku w roku 2014 podatek cukrowy spowodował spadek ilości kupowanych napojów słodzonych cukrem o średnio 6,3%. Spadek ten był odwrotnie skorelowany z dochodem gospodarstwa domowego – im mniejszy dochód tym wyższy spadek kupowania napojów słodzonych cukrem. Autorzy zanotowali także wzrost ilości kupowanej wody o 16,2%, ale jedynie wśród mieszkańców miast.

Badania przeprowadzone w UK między rokiem 2015 a 2018 wykazały, że spożycie napojów słodzonych spadło o 30% na osobę, średnia zawartość cukru w dostępnych na rynku napojach spadła z 4,4 g na 100 ml do 2,9 g na 100 ml, sprzedaż napojów z zwartością cukru powyżej 5 g / 100 ml spadła o 50%, a sprzedaż słodkich napojów niskokalorycznych i bezkalorycznych wzrosła o 40%. Jeżeli ta ostatnia statystyka Was niepokoi to wstrzymajcie swoje konie, jeśli mogę sobie pozwolić na taką kalkę z języka angielskiego. Będzie później mowa i o tym.

Do podobnych wniosków doszli także badacze z wielu innych krajów. Przeprowadzona w zeszłym roku metaanaliza 22 badań przeprowadzonych w Chile, Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Hiszpanii, Francji, Finlandii oraz na Węgrzech, wykazała istotne zmniejszenie ilości kupowanych oraz spożywanych napojów objętych podatkiem. Co ważne, autorzy metaanalizy zwracają uwagę również na fakt, że rodzaj podatku może mieć wpływ na jego efektywność. Bardziej skuteczne było ustalenie wysokości podatku zależnie od zawartości cukru niż ceny produktu. Podatek cukrowy na napoje słodzone ma też wyjątkowo dobre przełożenie kosztów wprowadzenia na zyski, zmniejszając ponoszone koszty społeczne chorób związanych z nadmiernym spożywaniem cukru dodanego.

Producenci napojów słodzonych cukrem często podnoszą argument, że podatek cukrowy uderzy przede wszystkim w najuboższych, ponieważ dodatkowa opłata przerzucona zostanie na konsumentów. Chociaż istnieją badania wskazujące na korelację pomiędzy niższym dochodem gospodarstwa domowego i wykształceniem konsumentów a spożyciem napojów słodzonych, argument ten pomija pewien istotny fakt: w odpowiedzi na wyższe ceny napojów ludzie zmieniają swoje nawyki.

Niektórzy przeciwnicy podatku cukrowego z oburzeniem zauważają także, że przecież cukier jest w innych rzeczach, których jednak nikt nie obarcza daniną. Ten argument to zwykły whataboutism – próba odwrócenia uwagi od rzeczywistego problemu i to nawet nie jakoś szczególnie skuteczna, bo,  jak zauważają badacze zajmujący się problemem cukru dodanego, słodkie napoje stanowią dodatkowe źródło kalorii. Wyeliminowanie go miałby więc znaczący wpływ na ogólną równowagę kaloryczną diet wielu ludzi. Poza tym w przypadku napojów mamy też dobre zamienniki monosacharydów i disacharydów: bezkaloryczne słodziki takie jak aspartam. Albo można po prostu pić wodę. Swego czasu cyrkulował taki mem, że kiedy osoba otyła zamawia sobie duży posiłek i do tego bierze napój słodzony słodzikiem to „hehe, co za ironia”. Zawsze dobijał mnie ten dziwny żarcik, w dodatku doprawiony stygmatyzacją otyłości, bo wbrew opowiadającym go śmieszkom takie zachowanie jak najbardziej ma sens. Nierozsądnym byłoby działanie odwrotne: przy już przekroczonym limicie kalorycznym iść na całość i dorzucać sobie kolejne kilkaset kilokalorii w postaci słodzonego napoju.

Podstawowe założenia już mamy: cukier dodany jest szkodliwy, zwłaszcza w napojach, a podatek cukrowy zdaje się działać. Przeanalizujmy teraz jak podatek ten będzie wyglądał w Polsce. Zanim zagłębimy się w konkretne przepisy omówmy szerszy kontekst jego wprowadzenia. Niektórzy komentatorzy ostrzegają, że środek pandemii to nie jest to właściwy moment na dorzucanie kolejnych obciążeń finansowych. Wypada jednak zadać sobie pytanie o kogo dokładnie tym ludziom chodzi. Jeżeli myślimy o nadmiernym obciążeniu konsumentów, to tym raczej nie ma co się szczególnie przejmować, bo badania wskazują na zmianę konsumenckich preferencji w odpowiedzi na wprowadzenie podatku cukrowego.

Natomiast jeżeli chodzi o producentów napojów słodzonych to są to najczęściej globalne koncerny (Coca-Cola, PepsiCo), więc nawet jeżeli trochę na tym zbiednieją to nie przejmowałbym się tym nadmiernie. Zresztą nie jest dla mnie do końca jasne, jak sama pandemia miałaby zaszkodzić interesom tych spółek. Ludzie siedzą więcej w domu i przez to piją mniej napojów słodzonych? Inaczej może przedstawiać się sytuacja plantatorów np. buraków cukrowych, ale tutaj mamy ten sam problem co z węglem. Nie możemy dalej robić tego co robiliśmy tylko dlatego, że jakaś gałąź przemysłu na tym zarabia. Całe społeczeństwo na tym traci, bo za leczenie chorób związanych z nadmiernym spożyciem cukru płacimy my wszyscy w naszych podatkach. W dodatku ponosimy też pośredni koszt w postaci utraconego ludzkiego potencjału – ludzie, którzy chorują lub umierają przedwcześnie mogliby nadal pracować.

Przepisy dotyczące „opłaty” cukrowej wprowadzone zostaną ustawą o zmianie niektórych ustaw w związku z promocją prozdrowotnych wyborów konsumentów (patrz PS). Zgodnie z jej projektem pieniądze z podatku mają trafić do NFZ (96,3%) oraz budżetu państwa (3,5%). Ustawa wprost określa również cel, na jaki NFZ ma przeznaczyć zgromadzone środki:

(…) na działania o charakterze edukacyjnym i profilaktycznym oraz na świadczenia opieki zdrowotnej związane z utrzymaniem i poprawą stanu zdrowia świadczeniobiorców z chorobami rozwiniętymi na tle niewłaściwych wyborów i zachowań zdrowotnych, w szczególności z nadwagą i otyłością.

Nie widzę problemu w takim zagospodarowaniu tych środków. Obawiam się jednak, czy nie odbędzie się to jedynie „na papierze”. Nie tak dawno byliśmy świadkami sytuacji, w której Minister Sprawiedliwości przekazał ćwierć miliona złotych z Funduszu Sprawiedliwości dla ochotniczej straży pożarnej w Tuchowie. Czyli zamiast dla ofiar przestępstw i osób zwalnianych z zakładów karnych, w ramach pomocy postpenitencjarnej, pieniądze trafiły do gminy jawnie dyskryminującej ludzi LGBT+ jako rekompensata za odebranie jej środków unijnych. Nie sposób się nie zastanawiać, na co rzeczywiście przeznaczone zostaną te środki.   

Ale spójrzmy teraz na same przepisy wprowadzające podatek cukrowy. Zgodnie z art. 12a 1. „opłata” będzie dotyczyć napojów z dodatkiem:

(…) cukrów będących monosacharydami lub disacharydami oraz środków spożywczych zawierających te substancje oraz substancji słodzących, o których mowa w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) nr 1333/2008 z dnia 16 grudnia 2008 r. w sprawie dodatków do żywności (Dz. Urz. UE L 354 z 13) Zmiany tekstu jednolitego wymienionej ustawy zostały ogłoszone w Dz. U. z 2019 r. poz. 1394, 1590, 1694, 1726, 1818, 1905, 2020 i 2473. 12 31.12.2008, str. 16, z późn. zm.14). 

W artykule 12f ustawa precyzuje wymiar opłat. Będzie to „0,50 zł za zawartość cukrów w ilości równej lub mniejszej niż 5 g w 100 ml napoju, lub za zawartość w jakiejkolwiek ilości co najmniej jednej substancji słodzącej” oraz „0,05 zł za każdy gram cukrów powyżej 5 g w 100 ml napoju”. Maksymalna opłata ma wynosić 1,2 zł za litr. Sama forma podatku wydaje się zatem sensowna. Mamy wyższe opłaty dla napojów z większą zawartością cukru.

Żeby dojść do czego dokładnie te przepisy się odnoszą trzeba było trochę pokopać. W przypadku monosacharydów i disacharydów sprawa jest jasna. „Substancje słodzące” wymagają jednak rozwinięcia. We wspomnianym rozporządzeniu definiowane są jako „substancje stosowane do nadania środkom spożywczym słodkiego smaku lub stosowane w słodzikach stołowych”. Tylko tutaj mamy kolejne odesłanie do prawniczej definicji, bo czym dokładnie są „słodziki stołowe”? W innej części rozporządzenia znajdziemy taką definicję: „(…) oznaczają preparaty dozwolonych substancji słodzących, które mogą zawierać inne dodatki do żywności lub składniki żywności oraz które są przeznaczone do sprzedaży konsumentowi końcowemu jako substytut cukrów”.

Jak widać jednak przy wprowadzeniu podatku cukrowego rykoszetem oberwało się też bezkalorycznym słodzikom. I to podwójnie, bo ustawa wprowadza także opłatę w wysokości 0,10 zł w przeliczeniu na litr dla napojów z dodatkiem kofeiny i tauryny. Jest to o tyle dziwne, że ustawa wyłącza z opodatkowania soki z zawartością masy owoców powyżej 20% i mniej niż 5 g cukru na 100 ml. Z jakiegoś powodu z podatku wyłączone zostały suplementy diety. Znając pomysłowość polskich przedsiębiorców i swobodną regulację rynków suplementów nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy doczekali się „suplementów diety” w postaci Trzech cytryn Zbyszko „wzbogaconych o witaminę C”. Zamiast zatem próbować nakłonić ludzi do przerzucenia się na najlepszą dostępną alternatywę (napoje słodzone bezkalorycznymi słodzikami) mamy duże parcie na soki, które nie są rozwiązaniem idealnym, i wodę. Jako ktoś kto kilka lat temu zrzucił ponad 10 kg permanentnie zmieniając nawyki żywieniowe powiem tak: przerzucenie się z napojów z cukrem wyłącznie na wodę potrafi być niesamowicie trudne.

Być może niektórzy z Was zaczynają sobie teraz myśleć coś takiego: „Zaraz, co z tego, że słodziki też są objęte tym podatkiem? Przecież słodziki to sama CHEMIA”.  Okej, z tą chemią to musicie trochę wrzucić na luz. Wszystko jest chemią. Woda jest chemią (H2O chyba każdy pamięta z zajęć chemii). Naturalnie rosnące owoce zerwane z jabłoni na działce są wręcz przepełnione chemią. A teraz najbardziej szokujący fakt: wy też jesteście chemią. My wszyscy jesteśmy chemią. Dosłownie wszystko, co istnieje składa się z takich czy innych pierwiastków i związków chemicznych. To, że jedne są naturalne a inne wytworzone w laboratorium nie ma większego znaczenia. Sztuczne związki chemiczne są często identyczne do tych naturalnych, nie sposób ich odróżnić.

Poza tym sam fakt, że coś jest naturalne nie mówi nam zupełnie nic o jego bezpieczeństwie. Arszenik jest naturalnie występującym pierwiastkiem. Związki arszeniku występują naturalnie w przyrodzie. Jak chcecie jeszcze bardziej oczywisty przykład to pomyślcie o muchomorach sromotnikowych. Są w 100% naturalne. O toksyczności związków decyduje przede wszystkich ich skład molekularny oraz dawka. Zwłaszcza o tym drugim zbyt rzadko się wspomina. Nawet zwykła woda potrafi być toksyczna. Wypicie bardzo dużej ilości wody w krótkim czasie może prowadzić do zaburzenia gospodarki elektrolitowej w organizmie i ostatecznie śmierci.

Ale może słodziki należą do tej szkodliwej chemii? Nie będę tutaj odnosił się do wszystkich słodzików, bo zwyczajnie nie ma na to tutaj miejsca. Skupię się zatem tym najlepiej przebadanym i najczęściej używanym: na aspartamie. Od lat 70. aspartam został gruntownie przebadany pod kątem toksyczności, nie tylko na ogólnej populacji, ale także na wielu subpopulacjach np. dzieciach, karmiących matkach i ludziach z cukrzycą. Żadne badania nie wykazały istotnego zagrożenia dla zdrowia w odniesieniu do dawek, które można przyswoić w spożywanych produktach. Aspartam przebadano pod kątem wpływu m.in. na ból głowy, epilepsję, nastrój, zdolności poznawcze, zachowanie i reakcje alergiczne. Aspartam nie jest też rakotwórczy.

Mimo to aspartam dalej jest demonizowany, często w kompletnie bezmyślny sposób. Przykładowo autor tego przypadkowo znalezionego artykułu, ubolewając nad faktem, że podatek cukrowy w Wielkiej Brytanii spowodował zastąpienie cukru w napojach słodzikami, zwraca uwagę na fakt, że aspartam „zawsze był kontrowersyjny”. Jako źródło podaje ten wpis na Wikipedii. Gdyby jednak autor przeczytał dalej niż pierwsze dwa zdania tego wpisu dotarłby do takiej informacji:

Zarzuty o potencjalnych źródłach ryzyka [stwarzanego przez normalną konsumpcję aspartamu] zostały przeanalizowane i odrzucone przez wiele projektów badawczych. Za wyjątkiem ryzyka dla osób z fenyloketonurią, aspartam jest powszechnie uznawany za bezpieczny dodatek spożywczy, zarówno przez rządy jak i organizacje zajmujące się zagadnieniami zdrowia i bezpieczeństwa żywności (moje tłumaczenie).  

Autor wspomnianego artykułu obnaża także swoją ignorancję na temat metody naukowej, domagając się definitywnych dowodów na „bezpieczeństwo aspartamu”. Nauka takich dowodów dostarczyć nie może. Ze względu na to jak działa proces testowania hipotez (można je jedynie obalać, ale nigdy potwierdzać) możemy jedynie próbować wykluczyć ryzyko związane ze spożywaniem jakichś substancji. Gdybyśmy takie same standardy dowodowe stosowali wobec innych produktów spożywczych to umarlibyśmy z głodu i pragnienia.

Biorąc pod uwagę nieuzasadniony atak polskiego ustawodawcy na słodziki spożywcze, trudno jest mi ocenić wprowadzone przepisy jako jednoznacznie pozytywne. Słodziki bezkaloryczne są bezpieczne i stanowią bardzo dobrą alternatywę dla napojów słodzonych cukrem. Oczywiście, jeżeli ktoś jest w stanie przerzucić się wyłącznie na wodę to tym lepiej dla tej osoby. Obawiam się jednak, że wielu ludzi może nie mieć tak silniej woli – ja sam nie miałem. Nie wiadomo, jak na podatek w tej formie zareagują producenci słodkich napojów i jak wpłynie on na preferencje Polaków. Polski podatek cukrowy, chociaż dobry w założeniach, ma zatem bardzo wiele niewiadomych. Mam nadzieję, że w najbliższych latach jakaś grupa badaczy pokusi się o badania i będziemy mieć lepszy ogląd sytuacji.

PS. Za każdym razem, kiedy piszę o jakimś bieżącym temacie dotyczącym naszego kraju, poraża mnie jak beznadziejnie jest polskie dziennikarstwo online. Chyba z pół godziny szukałem informacji o tym, jak nazywa się ustawa wprowadzająca podatek cukrowy i gdzie można ją znaleźć. Dosłownie żaden artykuł nie podał linku do podstawowego źródła, na które się powoływał.

PS2. Otyłość to nie to samo co nadwaga. Nadwaga jest stanem, w którym waga ciała przekracza wagę optymalną dla budowy ciała danej osoby, i wiąże się z ryzykiem otyłości. Otyłość natomiast to chorobliwa nadwaga. Zwracanie uwagi na związek otyłości z chorobami to żaden fat-shaming. Stygmatyzacja otyłości to bezpodstawne atakowanie ludzi tylko za to, że są otyli lub, że nie odpowiadają przyjętym kanonom piękna. Czasem jest ono złośliwe, czasem podszyte pokrętną troską o dobro tej osoby. Praktycznie zawsze jest ono jednak kontrproduktywne. Nie znaczy to jednak, że możemy albo powinniśmy ignorować rzeczywiste zagrożenia zdrowotne wynikające z otyłości.    

Źródełko zdjęcia: Photo by Mae Mu on Unsplash

KategoriePrawoPrzemyślenia

Maseczki a konstytucja

Wczorajsza afera z wyproszeniem Karolaka z Ikei za brak maseczki i to jak próbował wytłumaczyć swoje nieodpowiedzialne zachowanie, zasłaniając się konstytucją, było kuriozalne, ale dało mi też do myślenia. O tym, że obowiązek noszenia maseczek nie jest bezpośrednim naruszeniem zapisów konstytucyjnych wspomniałem w moim poprzednim wpisie. Tym razem jednak postanowiłem pokopać trochę głębiej. Moją uwagę zwrócił zrzut ekranu z artykułem zatytułowanym „Obowiązek zasłaniania ust i nosa przez wszystkich nie ma podstawy prawnej” widoczny w pewnym momencie w filmiku, w którym Karolak żali się na to jak został potraktowany przez pracownika ochrony w Ikei.

Ogólnie zgadzam się z przeprowadzoną w tym artykule analizą obecnej sytuacji prawnej: rozporządzenie wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek rzeczywiście jest pozbawione podstawy prawnej. Rada Ministrów sformułowała go szerzej niż pozwalała jej ustawowa delegacja. Ponieważ w polskim systemie prawnym rozporządzenia mają charakter wykonawczy wobec ustaw, nie mogą ich bezpodstawnie rozszerzać. Ustawa o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, na którą Rada Ministrów powołała się w swoim rozporządzeniu, pozwala na wprowadzenie obowiązku stosowania środków profilaktycznych jedynie w stosunku do ludzi chorych i podejrzanych o zachorowanie.

Do właściwego umocowania przepisów tego rozporządzenia konieczne było wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, a konkretnie stanu klęski żywiołowej (patrz PS), czego nasz rząd nie zrobił, najpewniej z przyczyn politycznych. Zgodnie z art. 228 ust. 7 konstytucji w ciągu trwania stanu klęski żywiołowej oraz 90 dni po jego zakończeniu nie mogą być przeprowadzane wybory. A takiego przesunięcia wyborów partia rządząca chciała uniknąć. Autor wpisu nie wspomina jednak bezpośrednio o tym, że brak podstawy prawnej nie oznacza, że dany akt normatywny nie jest obowiązujący. Najpewniej dlatego, że dla prawników jest to kwestia dość oczywista. Co do zasady, akty normatywne przestają obowiązywać w wyniku jednego z trzech zdarzeń prawnych:

  1. kiedy wprowadzone zostają nowe akty z tzw. klauzulą derogacyjną, uchylającą wcześniejsze normy prawne;
  2. W wyniku wejścia nowych przepisów regulujących tę samą kwestię. Zgodnie z regułą kolizyjną lex posteriori derogat legi anteriori („prawo późniejsze uchyla prawo wcześniejsze”). Reguły tej nie stosuje się jednak, jeżeli wcześniejsze przepisy są bardziej szczególne (np. późniejsze rozporządzenie nie uchyla wcześniejszej ustawy).
  3. Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o utracie mocy obowiązującego aktu normatywnego. Zgodnie z art. 190 ust. 3 konstytucji: „Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, jednak Trybunał Konstytucyjny może określić inny termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego. Termin ten nie może przekroczyć osiemnastu miesięcy, gdy chodzi o ustawę, a gdy chodzi o inny akt normatywny dwunastu miesięcy. W przypadku orzeczeń, które wiążą się z nakładami finansowymi nie przewidzianymi w ustawie budżetowej, Trybunał Konstytucyjny określa termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego po zapoznaniu się z opinią Rady Ministrów.”

Rozporządzenie Rady Ministrów wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek nie zostało usunięte z porządku prawnego. Czyli przepisy te są bezprawne, ale obowiązujące do czasu, aż nie utracą mocy lub nie zostaną uchylone. Jak słusznie zauważa autor wpisu analizującego obecną sytuację prawną, kwestia legalności tych przepisów nie powinna być również mieszana z ich zasadnością. Fakt, że obecne przepisy zostały niewłaściwie wprowadzone pod kątem formalnym, nie oznacza, że nie powinniśmy ich przestrzegać. A są ku temu racjonalne przesłanki: zgodnie z naszą najlepszą wiedzą naukową maseczki wydają się działać.

PS. Chociaż jego nazwa może być nieco myląca, stan klęski żywiołowej obejmuje, zgodnie z art. 3 ustawy o stanie klęski żywiołowej: „(…) zdarzenie związane z działaniem sił natury, w szczególności wyładowania atmosferyczne, wstrząsy sejsmiczne, silne wiatry, intensywne opady atmosferyczne, długotrwałe występowanie ekstremalnych temperatur, osuwiska ziemi, pożary, susze, powodzie, zjawiska lodowe na rzekach i morzu oraz jeziorach i zbiornikach wodnych, masowe występowanie szkodników, chorób roślin lub zwierząt albo chorób zakaźnych ludzi albo też działanie innego żywiołu”.

Źródełko zdjęcia: Photo by Photo by Adam Nieścioruk on Unsplash

KategorieSceptycyzm naukowy

Koronoparanoja czy koronodezinformacja?

Nie planowałem żadnego artykułu bezpośrednio o internetowej dezinformacji i niedoinformacji wokół pandemii COVID-19 – na ten temat sensownie rozpisywali się inni popularyzatorzy nauki o znacznie większym zasięgu (chociażby To tylko teoria). Kiedy jednak w oczy rzucił mi się artykuł z lokalnego portalu informacyjnego o „koronoparanoi oczami ratownika medycznego”, zrozumiałem, że niestety muszę odłożyć inne tematy na później. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z głównego nurtu zadał sobie trud żmudnego rozmontowywania półprawd, kłamstw i niedopowiedzeń (patrz PS) jakiegoś anonimowego ratownika z małego miasteczka, a coś takiego jest absolutnie konieczne, patrząc na przeważająco pozytywny odzew pod wspomnianym artykułem.

Nie chodzi tutaj jedynie o syndrom „nie mogę spać, bo ktoś myli się w Internecie” (chociaż po części pewnie też, przyznaję). W tym przypadku chodzi przede wszystkim o realne szkody, jakie wyrządzić może nieodpowiedzialna retoryka dotycząca pandemii. Tak było chociażby w przypadku Briana Lee Hitchensa, taksówkarz z Florydy, który zaprzeczał istnieniu wirusa Sars-CoV-2 w mediach społecznościowych i nie przestrzegał zasad bezpieczeństwa. Zrozumiał swój błąd dopiero po tym jak zachorował na COVID-19 i zaraził nim swoją żonę. Krótki klip wideo, w którym uzasadniał swoją zmianę zdania pojawił się nawet w jednym z odcinków Last Week Tonight Johna Olivera. Niestety historia ta nie miała pozytywnego zakończenia. Jak donosi BBC News, żona Hitchensa zmarła w wyniku powikłań kardiologicznych. Równie tragiczny koniec spotkał Hermana Caina, jednego z republikańskich kandydatów na prezydenta w wyborach w roku 2012, który odmawiał noszenia maseczki. A to tylko przypadki, o których donoszą media. Na pewno ludzi, którzy na własnej skórze przekonali się o szkodliwości dezinformacji, musi być więcej.   

Stawka zatem jest wysoka i od naszego zachowania często może zależeć życie i zdrowie nie tylko nas samych, naszych najbliższych, ale i wszystkich innych szczególnie narażonych osób. Absolutnie rozumiem to, że po kilku miesiącach noszenia maseczek, obsesyjnego mycia rąk i ciągłego siedzenia w domu ludzie mają serdecznie dosyć tej pandemii. Ja też mam już tego po dziurki w nosie. Nie pozwólmy jednak, żeby niechęć i zmęczenie przyćmiły nasze umiejętności krytycznego myślenia. Szczególna odpowiedzialność ciąży na osobach zaufania publicznego, takich jak lekarze, pielęgniarki czy ratownicy medyczni, którzy mogą wykorzystać swój autorytet do promowania właściwych postaw społecznych w trakcie pandemii.

W tej kryzysowej sytuacji nie można mylić wygodnej fikcji z nieprzyjemną rzeczywistością. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego nasz autorytatywny ratownik medyczny miał do powiedzenia na temat pandemii, wdrożonych zasad bezpieczeństwa i samego wirusa Sars-CoV-2. No to hop, w dół pseudonaukowej króliczej nory.

[COVID-19] objawia się w zasadzie porównywalnie do zwykłej sezonowej grypy.

Ten argument jest szczególnie problematyczny, bo jest błędny co najmniej na kilku płaszczyznach. Po pierwsze zdaje się sugerować, że nie ma się czym martwić, bo COVID-19 to tylko „zwykła” grypa. Sezonowa grypa to nie żart. Szacuje się, że każdego roku ponad pół miliona ludzi na świecie umiera z powodu powikłań po grypie. Nie można mylić też grypy sezonowej z przeziębieniem albo wirusowym zakażeniem przewodu pokarmowego, potocznie nazywanym „grypą jelitową” (chociaż z grypą nie ma nic wspólnego). Sam złapałem grypę prawdopodobnie tylko raz, kilka lat temu. Mimo iż generalnie byłem wtedy zdrowym, młodym mężczyzną, przebieg choroby nie był szczególnie przyjemny. Krótko mówiąc, przez parę dni czułem się jakbym miał umrzeć – nie miało to żadnego porównania do typowego przeziębienia. Teraz wyobraźcie, że przez to samo, a często też przez coś znacznie gorszego, przechodzi każdego roku kilka milionów ludzi. Kolejna taka choroba, w dodatku pokrywająca się z sezonem grypowym, byłaby dużym obciążeniem dla systemu ochrony zdrowia wielu państw.

Druga sprawa dotyczy formy tego argumentu. Z pozoru odnosi się on jedynie do objawów COVID-19, ale tak naprawdę chodzi o coś innego, o czym autor, być może celowo, nie wspomina: o współczynnik śmiertelności (case fatality rate), czyli, w dużym uproszczeniu, stosunku liczby zgonów do wszystkich przypadków. Dla grypy wynosi on 0,1%. Ponieważ precyzyjne wyliczenie śmiertelności w trakcie szalejącej pandemii nie jest łatwe, jest spory rozstrzał w tym jak różne państwa wyliczały na przestrzeni czasu śmiertelność COVID-19. Obecne wartości tego współczynnika wahają się pomiędzy 0,2% i 1%. Wielu naukowców zwraca jednak uwagę na fakt, że część szacunków może być zaniżona. Nawet jeżeli przyjęlibyśmy najniższą wartość w tym przedziale, COVID-19 nadal jest dwukrotnie bardziej śmiertelny niż sezonowa grypa.

Nieprawdą jest też to, że bardziej narażeni są jedynie pacjenci, których „może zabić zwykłe przeziębienie”. W grupie wysokiego ryzyka są nie tylko osoby zmagające się z chorobami nowotworowymi. Do chorób współistniejących mających znaczący wpływ na przebieg COVID-19 zalicza się m.in. cukrzycę i nadciśnienie tętnicze. A śmiertelność to nie wszystko. Napływa coraz więcej badań wskazujących na liczne powikłania pulmonologiczne, kardiologiczne, ale także neurologiczne, mogące ciągnąć się długo po przebyciu samej choroby. Ocena całkowitego wpływu pandemii na globalną społeczność zajmie lata.

Szczególnie istotną różnicą pomiędzy COVID-19 a grypą sezonową jest także dostępność szczepionek. Każdego roku przygotowywana jest nowa szczepionka na sezonową grypę. Chociaż jej skuteczność zwykle wynosi około 50%, to wciąż zdecydowanie więcej niż nic – jak w przypadku COVID-19, na którego nadal nie ma sprawdzonej, powszechnie dostępnej szczepionki (niewłaściwie przetestowana Rosyjska szczepionka wzbudza wiele kontrowersji w środowisku naukowym). Szczepionka na grypę może także złagodzić przebieg choroby. Porównanie COVID-19 do grypy sezonowej jest zatem całkowicie chybione i wprowadza publikę w błąd, co do skali problemu.

Testy na obecność koronawirusa Sars-CoV-2 są w zupełności niemiarodajne.

Jeżeli czytaliście mój post o czułości i swoistości testu to wiecie jakie jest moje pierwsze pytanie do autora listu: co to w ogóle znaczy, że test nie jest miarodajny? Autor wspomina o testach RT-PCR, wykonywanych za pomocą wymazów z nosogardła, nosa i/lub gardła, wykrywających obecność wiralnego RNA. Używa się ich wyłącznie do zdiagnozowania istniejącej infekcji – żeby stwierdzić przebytą infekcję potrzebny jest test serologiczny (test przeciwciał w krwi żylnej). Testy RT-PCR uważane są za „złoty standard” w wykrywaniu obecności wielu wirusów, jednak w przypadku wirusa Sars-CoV-2 brak jest wypracowanych metod, z których można by skorzystać do systematycznej oceny czułości tego testu. Z tego powodu zwykle robi się to poprzez ponowne testowanie tj. na podstawie wyników, które w pierwszym teście były negatywne a w drugim pozytywne, co nie jest rozwiązaniem idealnym.

Systematyczny przegląd literatury (ale patrz PS4) na temat skuteczności testów RT-PCR w przypadku wykrywania wirusa Sars-CoV-2 wskazuje na czułość rzędu 71-98% i swoistość na poziomie 95%. Innymi słowy, ten test jest w stanie wykryć od 71% do 98% wszystkich rzeczywistych zachorowań (czyli nie wykryć od 2% do 29%) i przy tym wskazać jedynie 5% wyników fałszywie pozytywnych tj. oznaczyć 5% ludzi zdrowych jako chorych. Badacze wskazują jednak na konieczność ostrożnego interpretowania wyników, ze względu na pewne zmienne, które mogą wpływać na liczbę fałszywych negatywnych wyników (np. sposób pobierania próbek, ich jakość i sposób przechowywania). Nawet zakładając czułość bliższą dolnemu końcowi tego zakresu, to nadal jest to zdecydowanie więcej niż 50%, czyli ta „rosyjska ruletka”, do której odwołuje się autor listu.

Z argumentów przytoczonych przez autora można wywnioskować, że większym problemem są fałszywe pozytywne wyniki (tj. ludzie, którzy zostają niesłusznie zmuszeni do kwarantanny). Tymczasem swoistość testu RT-PCR nie jest problemem – pozytywny wynik testu z dużym prawdopodobieństwem sygnalizuje, że osoba może być zarażona. Zamykając kwestię skuteczności testu RT-PCR, wspomnieć należy również o właściwej interpretacji jego wyników. Przede wszystkim konieczne jest uwzględnienie wcześniejszego prawdopodobieństwa zakażenia, w postaci chociażby symptomów choroby czy środowiskowych czynników zwiększających ryzyko zakażenia – od tego są odpowiednio przeszkoleni lekarze.   

A może to po prostu test RT-PCR dostępny na polskim rynku jest do bani? Autor listu uparcie twierdzi, że nawet „sam producent” testów nie wierzy w ich skuteczność. To absolutnie dziwaczne stwierdzenie, które nawet bez sprawdzania można z duża dozą pewności określić jako fałszywe, bo jaka miałaby się w tym kryć logika? Wielkie korpo nie słynie może ze szczególnie racjonalnych decyzji, ale tak świadome i otwarte rzucanie sobie kłód pod nogi nawet im nie przystoi. Niemniej sprawdziłem strony kilku producentów (GeneMe i Genomtec) i wiecie co? Żaden z nich nie sabotuje swojego biznesu opowiadając o tym, jak to nie warto w ogóle robić tych testów bo są „zupełnie niemiarodajne”. Wszędzie tylko zapewnienia o „niemal 100% czułości i swoistości” i „zgodności z wytycznymi WHO”. Szok, wiem. Zagadką poliszynela jest skąd autor listu wziął w ogóle ten pomysł (podpowiedź: źródło pewnie zaczyna się na literę ‘d’). Do szczegółowych informacji na temat skuteczności konkretnych testów dostępnych na polskim rynku nie dotarłem, nie widzę jednak powodu, żeby podejrzewać, że coś jest z nimi nie tak. Jak zawsze jestem otwarty na wszelkie wiarygodne źródła na ten temat, jeżeli ktoś do takich dotarł.  

W tym samym akapicie autor listu wspomina o Wielkiej Brytanii, podając ją jako wzór właściwego podejścia do testowania i pandemii. Tymczasem UK otwiera niechlubną stawkę największej liczby zgonów w związku z COVID-19 w Europie. W momencie pisania tego artykułu odnotowano tam ponad 41 tysięcy zgonów (przeważającą większość z nich w Anglii). UK utrzymuje się na tej pozycji także po przeliczeniu liczby zgonów względem liczebności populacji. Niepokojące jest też to, że autor listu, przypominam: ratownik medyczny, najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, z ryzyka jakie stanowią zarażone osoby asymptomatyczne:

I tak ze zdrowego człowieka, który nie ma żadnych objawów chorobowych, robi się straszliwie chorego, wręcz śmiertelnie i umieszcza się go na kwarantannie, zamykając w domu!

Owszem, tylko nie po to, żeby sam nie umarł, tylko żeby nie zaraził kogoś kto może potem umrzeć. To podstawowa wiedza z epidemiologii, którą zapewne przekazuje się ratownikom medycznym, skoro nawet ktoś taki jak ja o tym wie.

Na tym etapie zacząłem się zastanawiać, co złego autor widzi w poddawaniu kwarantannie osób nawet błędnie rozpoznanych jako zarażone. W końcu celem kwarantanny jest powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa. O wiele gorszą sytuacją jest więc nie wykrycie rzeczywistego przypadku. Odpowiedź kryje się w kolejnym wydumanym argumencie naszego autora.

Maski łamią nasze prawa i wolności konstytucyjne i w zasadzie nic nie dają.

Zacznijmy od bardziej absurdalnej części tego argumentu. Czytałem konstytucję i zaliczyłem prawo konstytucyjne na studiach, ale do jakich wolności autor się odnosi to nie wiem. Najbliższe, co mogłoby temu odpowiadać to art. 2 „Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. Gdybyśmy skończyli czytanie konstytucji na tym jednym artykule, to można by dojść do wniosku, że autor wcale nie gada od rzeczy. Tyle, że zaraz po art. 2 mamy art. 3, który ustala pewne szczególne warunki zawieszające:

Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.

Odnoszę wrażenie, że autor powiela jedynie pewne puste slogany zasłyszane w skrajnie prawicowych częściach Internetu (zwłaszcza anglojęzycznego), bez choćby przelotnego zastanowienia się nad ich sensownością. Bo czy wymierzanie kar za niezapinanie pasów bezpieczeństwa w samochodzie czy prowadzenie samochodu pod wpływem środków odurzających jest naruszeniem naszej wolności? Albo obowiązek noszenia kasku na stoku narciarskim? Będzie tak tylko wtedy, jeżeli wolność rozumiemy jako „mogę robić to, co mi się żywnie podoba, nawet z narażaniem zdrowia, życia i praw innych ludzi”. Próżno szukać takiego zapisu w polskiej konstytucji.

Jeżeli chcemy być szczególnie uszczypliwi możemy również zwrócić uwagę na art. 68 („Każdy ma prawo do ochrony zdrowia”) oraz obowiązek wyrażony w art. 82 („Obowiązkiem obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej Polskiej oraz troska o dobro wspólne”). Zgodnie z tymi zapisami nienoszenie maseczek może być uznane za naruszenie konstytucyjnego prawa innych ludzi do zdrowia i obywatelskiego obowiązku dbania o dobrostan polskiego społeczeństwa. Podsumowując, obowiązek noszenia maseczek jest naruszeniem wolności obywateli tak samo jak zakaz krzyczenia „Pożar!” w zatłoczonym klubie jest naruszeniem wolności słowa, czyli żadnym. Locke, Hobbes, Rousseau i inni filozofowie głoszący teorię umowy społecznej przewracają się w grobach.   

Wszystko jednak będzie autorowi wybaczone, jeżeli maseczki po prostu nic nie dają, prawda? Powiedzmy, ale jak pewnie się domyślacie autor w tej kwestii również się myli. Zgodnie z naszą obecną wiedzą naukową noszenie maseczek jest zalecaną praktyką, która zmniejsza ryzyko transmisji wirusa i zachorowania na COVID-19. Niemniej jednak problem skuteczności maseczek jest skomplikowany i nie doczekał się jeszcze definitywnej odpowiedzi – badania często mają charakter obserwacyjny lub cierpią na pewne problemy metodologiczne. W grę wchodzi wiele czynników: o jakich maseczkach mówimy, czy są właściwie używane (noszenie maseczki pod nosem nie daje praktycznie nic), jak maseczki wpływają na odległość transmisji wirusa i ilość transmitowanego wirusa, czy osoba nosząca maseczkę kaszle, żeby wymienić tylko kilka.

Ponadto w początkowym okresie pandemii był też problem z komunikacją. Światowa Organizacja Zdrowia i media publiczne zawiodły, nie podając publice właściwego wytłumaczenia zmieniających się zaleceń. WHO najpierw zalecała noszenie maseczek jedynie pracownikom służby zdrowia, ze względu na ryzyko masowego wykupowania i gromadzenia maseczek, a dopiero potem rozszerzyła to zalecenie na wszystkich ludzi. Trzeba jednak mieć świadomość, że tego typu zmiana stanowiska nie oznacza, że naukowcy „nie wiedzą co robią” – wręcz przeciwnie. Nauka jest procesem samokorygującym się, to znaczy, że nic w świecie nauki nie jest ustalone raz na zawsze. Wszystko może teoretycznie ulec zmianie, jeżeli pojawią się nowe dowody. W przypadku obecnej pandemii jest to po prostu szczególnie łatwe do zauważenia, bo nasz wyjściowy poziom wiedzy o wirusie Sars-CoV-2 był niski, a wielu naukowców intensywnie pracuje nad uzupełnieniem braków. Dopóki nie pojawią się bardziej przekonujące dowody na temat skuteczności maseczek nienoszenie ich po prostu jest nieracjonalne.  

W Polsce w porównaniu do poprzednich lat umierało i umiera tyle samo osób, a nawet jest mniej zgonów, niż obecnie podczas całej tej pandemii.

Nareszcie natrafiamy na coś ciekawego, bo w gruncie rzeczy prawdziwego. Wygląda na to, że w kwietniu tego roku odnotowano mniej zgonów niż w kwietniu 2019, pomimo pandemii. Przyczyna nie leży jednak w tym, że pandemia to fikcja, jak twierdzi autor listu. Raport Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego pokazuje, że twardy lockdown w marcu i kwietniu nie był bez wpływu na umieralność związaną z innymi chorobami sezonowymi np. grypą i umieralność spowodowaną zanieczyszczeniem powietrza. Ograniczenie poruszania się ludzi zmniejszyło intensywność sezonu grypowego, a mniejszy ruch miejski poprawił jakość powietrza.

Za redukcją całkowitej liczby zgonów może kryć się również dość nieoczekiwany powód. Ponieważ GUS nie rozdziela danych o zgonach według przyczyn, w statystykach brane są pod uwagę również zgony z wypadków. A tych w maju było o jedną trzecią mniej, z tego samego powodu, co wyżej – ludzie po prostu mniej czasu spędzali na drogach. Poza tym pandemia jeszcze się nie skończyła, a widmo drugiej fali jest bardzo realne, szczególnie, że już za parę dni mają otworzyć się szkoły. Mam nadzieję, że przedwczesne poluźnienie środków bezpieczeństwa jednak ujdzie nam na sucho i nie zanotujemy gwałtownego wzrostu zakażeń i zgonów w drugiej połowie roku.   

Według mnie nie ma żadnej pandemii. Tzn. jest, ale tylko w telewizji.

Do pewnego stopnia jestem w stanie zgodzić się tutaj z autorem listu. Rzeczywiście media publiczne robią dosyć kiepską robotę, jeżeli chodzi o przekazywanie rzetelnych informacji na temat pandemii. Zwłaszcza media publiczne są tutaj winne, radykalnie zmieniając narrację wokół pandemii w samym jej środku. Największą ironią tej całej sytuacji jest to, że portal, który opublikował ów list anonimowego ratownika medycznego, sam się przyczynia do tego problemu. Przypuszczam, jednak że media nie radzą sobie z tym specjalnie gorzej, niż w przypadku jakiejkolwiek innej, silnie upolitycznionej kwestii naukowej – co oczywiście nie znaczy, że radzą sobie dobrze. To, że media mylnie przedstawiały pewne kwestie to jednak nie powód, żeby obierać mentalność „na złość mamie odmrożę sobie uszy” i świadomie ignorować wszystkie zalecenia bezpieczeństwa.

Wystarczy wyłączyć telewizor i stać się wolnym, świadomie i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To jeden z tych wyświechtanych argumentów raz po raz podrzucanych przez wszelkiej maści zwolenników teorii spiskowych i twierdzeń pseudonaukowych. W swoich założeniach wyraża całkiem szczytny cel  – rzeczywiście społeczeństwo obywatelskie skorzystałoby na bardziej świadomych, krytycznie myślących obywatelach. Niestety autor pomija kilka kluczowych kroków pomiędzy „wyłączeniem telewizora” a staniem się „samodzielnie myślącym człowiekiem”. Nie wystarczy obejrzeć kilku filmików na YouTube czy przeczytać jakiś politycznie umotywowany paszkwil w Internecie, żeby móc podejmować świadome decyzje. Zawiłych kwestii naukowych nie da się rozstrzygnąć używając wyłącznie zdrowego rozsądku, potrzebna jest także pewna wiedza i umiejętności. Pełniejszy apel mógłby zatem brzmieć na przykład tak:

Wystarczy wyłączyć telewizor, przyswoić sobie podstawy metody naukowej i filozofii nauki, opanować narzędzia krytycznego myślenia, ćwiczyć umiejętność logicznego formułowania wniosków i poznać ograniczenia własnej wiedzy oraz błędy poznawcze jakim wszyscy ulegamy i dopiero wtedy stać się świadomym i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To długi i żmudny proces, ale zdecydowanie wart włożonego w niego wysiłku. Gdyby autor listu sam się mu poddał, zamiast opowiadać głodne kawałki w Internecie, może zdałby sobie sprawę, że lepiej było zawierzyć eksperckiej opinii społeczności naukowej. Podsycanie teorii spiskowych przez pracownika służby zdrowia, czyli kogoś, kto powinien wiedzieć lepiej, jest po prostu skandaliczne. Poprzez autorytet związany ze swoim zawodem, osoba ta dodaje wiarygodności szkodliwym twierdzeniom na temat pandemii i wirusa Sars-CoV-2.

Stanowisko prezentowane przez autora listu rodzi również szereg pytań o jego kwalifikacje do pełnienia tak odpowiedzialnego zawodu. Jak wykonuje on swoje obowiązki, skoro nie akceptuje podstawowych faktów na temat COVID-19? Jakie inne naukowo poparte twierdzenia odrzuca? Wszystko to stawia także innych pracowników służby zdrowia w złym świetle – niesamowicie odważnych i kompetentnych ludzi, którzy ryzykują swoje własne życie w służbie innym. Bez wątpienia współwinni są redaktorzy portalu, który opublikował ten list. Rolą dziennikarzy nie jest bezmyślnie udzielanie platformy każdemu, kto ma coś do powiedzenia. Odpowiedzialne dziennikarstwo unika problemu fałszywej równowagi i weryfikuje przekazywane informacje.

PS. W kręgach sceptyków naukowych ten problem często określa się jako „asymetrię bzdur” (bullshit asymmetry principle). Z godnie z tą zasadą wysiłek konieczny do wyjaśnienia bzdury jest rząd wielkości większy niż wysiłek potrzebny do jej wyprodukowania. Mój artykuł jest tego całkiem niezłą demonstracją. Artykuł, który omawiam ma ledwo ponad 5000 znaków. Tymczasem mój tekst ma ponad 23 000 znaków.

PS2. Czy odrzucenie tego „listu od czytelnika” nie byłoby cenzurą? Wolność słowa nie oznacza prawa do platformy dla każdego, kto ma coś do powiedzenia. Nawet jeżeli z jakiegokolwiek powodu redakcja koniecznie chciała ten list opublikować (w imię fałszywie pojmowanej równowagi w przekazie informacji), powinna opatrzyć tekst odpowiednim komentarzem. Jeżeli nie czuła się kompetentna do dodania takiego komentarza mogła zasięgnąć opinii jakiegoś eksperta, chociażby prof. Simona. Na tym chyba polega dziennikarstwo. Więcej o wolności słowa pisałem tutaj.

PS3. „Krytykujesz dawanie platformy ludziom szerzącym błędne informacje, a sam to robisz pisząc o jakimś ratowniku z małego miasteczka”. Chociaż jest to rzeczywisty problem w przypadku pisania o pseudonauce, nie sądzę, że mnie akurat dotyczy. Portal Oława24 ma znacznie większe zasięgi niż mój blog, więc wielce wątpliwe jest, żebym to ja promował ich. Poza tym krytyka twierdzeń pseudonaukowych to zawsze sytuacja trochę jak z Paragrafu 22 Josepha Hellera: mówienie o nich, może dać im rozgłos, a nie mówienie o nich może stwarzać wrażenie, że mają rację. W końcu nikt nie kwestionuje tego co mówią. Niezależnie od podjętej decyzji mogą pojawić się negatywne konsekwencje.

PS4. Wiele z artykułów, na które się powołuje to tzw. preprinty, czyli artykuły, które nie przeszły jeszcze pełnego procesu recenzyjnego i zostały jedynie wstępnie zweryfikowane. Wynika to z tempa badań prowadzonych nad COVID-19. Zwykle proces publikacji może trwać od kilku miesięcy do kilku lat. W obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na tak długi czas oczekiwania. Nie oznacza to, że autor listu nagle ma rację i wszystkie wnioski płynące z tych artykułów tracą ważność. Trzeba do nich podchodzić z odpowiednią ostrożnością, ale nadal lepiej kierować się nimi, niż informacjami wyssanymi z palca.

Źródełko zdjęcia: Photo by CDC on Unsplash

KategorieFilozofiaJęzykoznawstwoPrzemyślenia

O języku, swobodzie wypowiedzi i słowie „Murzyn”

Krótko po czerwcowych protestach ruchu Black Lives Matter rozpętała się w polskim Internecie medialna burza wokół używania słów „Murzyn” i „Murzynka”. Ówczesny dyskurs przesiąknięty był na wskroś rasistowskimi argumentami i konserwatywnymi sentymentami („zawsze było dobrze, po co coś zmieniać”). Pojawiły się też językoznawcze analizy, odwołujące się do historycznego użycia tego słowa i utrzymujące, że nie ma podstaw do jego stygmatyzacji. Niecały tydzień temu temat wrócił, bo pojawiło się nieoficjalne stanowisko Rady Języka Polskiego (RJP), które stanowczo neguje wcześniejszy „konsensus”, przypisując słowu „Murzyn” zdecydowanie pejoratywne (negatywne) konotacje. Za pierwszym razem szansa do wypowiedzenia się przeleciał mi koło nosa – jakby nie patrzeć temat wpisuje się w językoznawstwo, główny obszar mojej naukowej specjalizacji. Tym razem jednak nie odpuszczę, bo jest w nim wiele interesujących problemów do przedyskutowania. Zanim jednak wytoczę najcięższe lingwistyczne działa zacznijmy od czegoś lżejszego: od ideologii i wolności słowa (czy napisałem lżejszego? Sorry).  

Argumentem powtarzanym jak mantra przy okazji jakichkolwiek prób ingerencji w kulturę, jest to że oto pewna grupa Innych próbuje przeforsować swoją ideologię. Nie inaczej jest w przypadku zmian językowych, przez co decyzja RJP określona została jako „ideologicznie umotywowana”. To argument równie prosty co perfidny w swoich założeniach. Oczywiście, że jest to decyzja ideologiczna, co do tego nie powinno być wątpliwości. Wypada jednak dodać jakaż to nikczemna ideologia kryje się w oświadczeniu RJP: chodzi mianowicie o prawo każdego człowieka do godności. Wiele osób czarnoskórych odbiera słowo „Murzyn” jako obraźliwe, więc w odpowiedzi ludzie chcący ich decyzję uszanować odchodzą od używania tego słowa. Nie ma w tym żadnego drugiego dna. Argument z ideologią zatrzymuje się jednak w pół drogi, w tym wygodnym obszarze semantycznego niedookreślenia. „O jaką ideologię chodzi? No, o ideologię, po prostu. Nie wiem, może kulturowy marksizm?” Albo nie dostajemy żadnego wyjaśnienia albo musimy się zadowolić się jakąś mgliście zdefiniowaną pojęciową łatką i w żadnym razie nie powinniśmy zadawać niewygodnych pytań.

Drugą najczęstszą kontrą do propozycji zmian języka jest zagrożenie wolności słowa. Kiedy używanie pejoratywnie nacechowanego słowa spotyka się z krytyką społeczną i jakąś współczesną formą ostracyzmu (kultura unieważniania, zablokowanie konta na Twitterze, zwolnienie w przypadku osoby publicznej itp.) podnosi się larum, że swoboda wypowiedzi „ofiary” owego ostracyzmu została naruszona. Nota bene dokładnie tego samego argumentu używają niektórzy prawicowi publicyści, odmawiający posługiwania się właściwym imieniem osoby transseksualnej/niebinarnej lub stosowania odpowiednich zaimków osobowych – tak było chociażby z Margot. Argument ten w obydwu przypadkach opiera się na błędnej definicji wolności słowa.

Wolność słowa to nie prawo do platformy ani wolność od konsekwencji. Spróbuję posłużyć się tu prostym eksperymentem myślowym, żeby zademonstrować tę zależność. Powiedzmy, że wybrałem się do Wydziału Fizyki i Astronomii z chęcią wygłoszenia wykładu na temat mojej autorskiej próby pogodzenia mechaniki kwantowej i ogólnej teorii względności. Dodajmy, że nie mam żadnego formalnego wykształcenia w tym kierunku, więc moje rozumienie tych teorii jest na poziomie doinformowanego laika, a poruszony przeze mnie problem teoretyczny jest, delikatnie mówiąc, karkołomny. Czy jeżeli zostanę odesłany z kwitkiem to moja wolność słowa została naruszona? Skądże. Nikt nie wkłada mi w usta literalnego czy metaforycznego knebla. Nie przyjeżdża po mnie policja polityczna. Nie otrzymuję jedynie dostępu do pewnej platformy, ponieważ nie posiadam wymaganych kompetencji, żeby wypowiadać się na wybrany temat. Podjęcie decyzji o odprawieniu mnie leży wyłącznie w gestii Uniwersytetu. Byłoby czystym absurdem oczekiwać, że Uniwersytet przystanie na moją prośbę w imię poszanowania prawa do swobodnego wygłaszania poglądów. Śmiem podejrzewać nawet, że cała instytucja uniwersytetu by się sypnęła, gdyby każdy przechodzień mógł z ulicy wparować do sali wykładowej ze swoim przemyśleniami na dowolny temat.

Kontynuujmy jednak nasz eksperyment. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, żebym wygłosił swój „wykład” w wynajętym przez siebie pomieszczeniu konferencyjnym. Dziekan wspomnianego Wydziału (ani nikt inny) nie może zadzwonić na policję, żeby zainterweniowała i mnie „uciszyła”. Gdyby udało mi się zyskać trochę medialnego rozgłosu, to być może szczegóły mojego wystąpienia dotarłyby nawet do fizyków – ludzi, którzy rzeczywiście znają się na rzeczy i którzy bez wątpienia byliby w stanie rozerwać moją „teorię” na strzępy. Czy ich miażdżąca krytyka byłaby naruszeniem mojej wolności słowa? Również nie, bo wygłosiłem swój wykład bez problemu – komplikacje pojawiły się dopiero po fakcie i wciąż nie powstrzymują mnie przed dalszym szerzeniem swoich wydumanych (i błędnych) przemyśleń. Drwiące komentarze fizyków oczywiście mogłyby mnie uciszyć  w sposób pośredni, wpływając na moje poczucie wstydu, ale co do zasady na żadnym etapie nie zostałem pozbawiony przysługującej mi swobody wypowiedzi. Mało tego, gdyby zabronić tym fizykom krytycznej analizy mojego wykładu, to należałoby się zacząć zastanawiać co z ich wolnością wypowiedzi.

Wystarczy teraz zamienić w tej analogii moją teorię na słowo „Murzyn”, uniwersytet na radio/gazetę/telewizję, fizyków na aktywistów społecznych, a mnie… na kogoś innego. Czyli wolność słowa to nie prawo do platformy: tak jak uniwersytet ma prawo odmówić komuś dostępu do swojej platformy, tak samo stacja radiowa, może kogoś tej platformy pozbawić – podmioty te mogą same decydować o tym kto będzie ich reprezentował. Jeżeli boli Was, że podmioty prywatne uginają się pod presją opinii publicznej, wińcie nie „autorytarną lewicę” tylko kapitalizm, ale o tym za moment. Wolność słowa nie oznacza również wolności od konsekwencji: kontrowersyjne wypowiedzi będą spotykać się z negatywną reakcją, czy to ze strony fizyków w przypadku dziwnych teorii czy aktywistów i myślicieli w przypadku posługiwania się językiem uznawanym za obraźliwy. Uciszanie krytyków niesłusznie rozszerza wolność słowa jednej jednostki kosztem wolności słowa innych jednostek (owych krytyków).

Być może chodzi Wam też po głowie myśl „ale czy to nie jest cenzura?” Nie sądzę. Z cenzurą zwykle mamy do czynienia, kiedy podmioty tracą swoją autonomię w decydowaniu komu będą przyznawać dostęp do swojej platformy. Coś takiego mamy w sytuacji państw autorytarnych z „jedyną słuszną doktryną”, narzucaną odgórnie wszystkim innym podmiotom (uniwersytetom, gazetom, telewizji itd.). Przyznaję jednak, że współczesne przypadki unieważniania (cancelling), czyli swego rodzaju bojkotu społecznego, należy rozpatrywać we właściwym im kontekście. Lewica potrafi być szczególnie wyczulona na zachowania odbiegające od przyjętych wzorców, reagując stanowczo nawet na ich najdrobniejsze przejawy – o ile jest w ogóle w stanie dojść do porozumienia, co do tego jak wspomniane wzorce powinny wyglądać. Z uwagi na to, jak skomplikowana potrafi to być sprawa, w problematykę cancel culture nie będę się dalej zagłębiał w tym eseju.

Wracając do mojej analogii, może się wydawać, że jej użyteczność kończy się, kiedy dotrzemy do problemu decydowania o tym komu platforma do głoszenia wypowiedzi jest udzielana. Powiedzmy, że Facebook udziela swojej platformy ludziom dezinformującym innych (ot, taka czysto hipotetyczna sytuacja). W odpowiedzi publika, lub pewny jej wycinek, zaczyna domagać się zdjęcia treści z platformy. Czy ugięcie się Marka Zuckerberga pod presją i usunięcie kontrowersyjnego materiału oznaczać będzie, że czyjaś wolność słowa została naruszona? Odpowiedź wciąż brzmi: nie. Zuckerberg mógłby spokojnie pokazać nam wszystkim środkowy palec i nic z tym nie zrobić, bo w tym zakresie nie istnieją żadne formy instytucjonalnego przymusu (patrz PS). To, że duże korpo często w takich sytuacjach poddaje się presji, to nie sygnał, że wolność słowa umiera. To sygnał, że kapitalizm działa. Spółki słuchają jedynie tych żądań, które mogą realnie zagrozić ich zyskom.

Po tym przydługim wstępie dochodzimy w końcu do stricte językoznawczej części tego eseju. Dlaczego ludzie tak alergicznie reagują na propozycje zmian w języku? Po części wynika to z faktu, że takie zmiany mogą być odebrane jako atak osobisty („ja używam tego słowa i nie widzę w tym nic złego”). Główną przyczyną jest jednak preskryptywizm (normatywizm), mocno zakorzeniony w polskim językoznawstwie i laickim pojmowaniu języka. W pewnym uproszczeniu to podejście do języka zakłada, że mniej istotne jest to jak ludzie rzeczywiście posługują się językiem niż to jak powinni się nim posługiwać, zgodnie z obowiązującymi zasadami gramatyki i ugruntowanymi na drodze zwyczaju normami językowymi (a raczej ich wersją wyidealizowaną). Wszyscy wynosimy preskryptywistyczne podejście do języka ze szkół i otoczenia: nie zaczynaj zdania od spójnika, mów „poszedłem” zamiast „poszłem”, nie używaj „bynajmniej” jako „przynajmniej” i tak dalej, lista jest długa.

Naturalną konsekwencją preskryptywizmu jest bardziej konserwatywne podejście do zmian językowych, które odbierane mogą być jak naruszenia istniejących norm, a zatem coś czemu należy się przeciwstawiać. W skrajnych przypadkach preskryptywizm przeradza się w językowy snobizm – umniejszanie pozycji innych ludzi jedynie na podstawie języka jakim się posługują. Wystarczy szybki rzut okiem w komentarze pod niektórymi postami np. fejsbukowego profilu Słownika polsko-polskiego albo Poprawnej Polszczyzny, żeby wyłapać tego typu sentymenty. To wręcz zdumiewające jak niektórzy ludzie potrafią z rozbrajającą szczerością wyznać, że „tej całej matematyki to nigdy nie potrafili ogarnąć”, a kiedy ktoś równie otwarcie stwierdzi, że poprawne posługiwanie się językiem sprawia mu problem, natychmiast przyjmują wobec tej osoby stanowisko intelektualnej wyższości, traktując ją jak niedouczonego idiotę.

Należy sobie jednak zadać pytanie, czy aby preskryptywiści nie mają racji. Może istnieją obiektywne przesłanki do opierania się zmianom językowym? Co z etymologią (pochodzeniem) słowa? Żeby odpowiedzieć na te pytania w pierwszej kolejności musimy wyjaśnić skąd słowa w ogóle biorą swoje znaczenie. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły, bo nie ma zgody pośród językoznawców i filozofów języka, co do tego jak dokładnie powstaje znaczenie w języku (patrz PS2). Niemal wszyscy badacze języka zgadzają się jednak, że znaczenie w języku jest do jakiegoś stopnia skonwencjonalizowane. Znaczy to, że nie istnieją żadne obiektywne powody do np. nazywania czworonożnego, futrzastego „najlepszego przyjaciela człowieka” psem (ale patrz PS3). Wystarczy zwrócić się w stronę innych języków, żeby to sobie uzmysłowić. Pies to także dog, Hund i собака. Z racji, że znaczenie przejawia się na poziomie nie tylko poszczególnych słów, ale także bardziej skomplikowanych struktur i samej gramatyki, to samo można powiedzieć o języku w ogóle – język w dużej mierze jest wynikiem pewnych konwencji.    

Nawet przyjmując, że połączenie znaczenia i formy jest arbitralne, to przecież nie powinniśmy się poddawać próbom zmieniania tego znaczenia. Ktoś pierwotnie ustalił je tak a nie inaczej, więc chyba powinniśmy się tego trzymać, prawda? Niekoniecznie. Zmiana językowa jest procesem, który stale zachodzi w języku. Ponieważ jednak jego pełne ramy czasowe rozciągają się zwykle na kilka pokoleń, może być trudno go zaobserwować bez sięgnięcia do korpusów (zbiorów reprezentatywnych tekstów) i/lub słowników. Spójrzmy chociażby na proste angielskie słówko: meat, czyli mięso. Słownik etymologiczny podaje, że pochodzi ze staroangielskiego mete, które wtedy oznaczało „pokarm ogólnie”. Zatem jak widać znaczenie słowa meat z czasem uległo zawężeniu. Innym ciekawym przykładem jest słowo atom. Słowo ukute zostało z greckiego atomos, czyli niepodzielny. Zgodnie z obecnym staniem wiedzy atom jest podzielny, często z katastrofalnymi skutkami. Innym przykładem z języka polskiego, który wywołuje ironiczne uśmieszki u uczniów i zażenowanie u nauczycieli języka polskiego jest słowo kutas. Obecnie używane jako niespecjalnie eleganckie określenie męskiego przyrodzenia lub nieprzyjemnego mężczyzny, w „Panu Tadeuszu” miało zupełnie inne znaczenie:

(…) I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,

Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem

Wulgarne znaczenie słowa kutas spowodowało wyparcie jego oryginalnego znaczenia, czyli frędzel, pompon (więcej o tym zjawisku pisze Benjamin Bergen w swojej książce „What the F. Co przeklinanie mówi o języku, naszym umyśle i nas samych”). Tak na marginesie warto zwrócić uwagę na odmianę słowa „klucz”, obecnie uznawaną za niepoprawną. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że żądanie powrotu do pierwotnych znaczeń wyżej wspomnianych słów byłoby nie tylko trudne, ale pewnie i kontrproduktywne.

Język w pewnym sensie jest jak żywy organizm (albo ściślej: grupa użytkowników danego języka jest jak populacja) i podlega podobnym mechanizmom ewolucyjnym. Oczywiście chodzi tutaj o ewolucję kulturową a nie biologiczną, ale torem zarówno jednej jak i drugiej nie sposób w pełni świadomie kierować. Ludzie posługują się językiem tak jak uważają, że w danym momencie powinni, a na ich wybory językowe wpływa wiele jawnych i niejawnych czynników: kontekst sytuacji językowej (czy rozmawiamy z kolegą czy z szefem), chęć zyskania lub utrzymania prestiżu, chęć zadeklarowania przynależności do danej grupy społecznej lub odcięcia się od innej (np. poprzez slang), chęć wyróżnienia się pośród innych (za pomocą kreatywności językowej), czy konieczność sprostania wymogom danego dyskursu. Co istotne zdecydowana większość ludzi nie ma rozległej jawnej wiedzy (explicit/expressive knowledge) językoznawczej, więc język jakim się posługują zawsze jest pewną aproksymacją języka w ujęciu normatywnym. Innymi słowy ludzie używają języka tak jak im się wydaje, że powinni. Nikt z nas nie zdobywa swojej wiedzy o języku, czytając słowniki i podręczniki do gramatyki – wiedza przeciętnego użytkownika języka ma charakter niejawny (implicit/tacit knowledge).

Oczywiście normy językowe też odgrywają pewną rolę w kształtowaniu języka. Niektóre zmiany mogą być tak mocno stygmatyzowane przez językoznawców i użytkowników języka, że nie zostaną przyjęte. Jeszcze jakieś dziesięć lat temu obstawiałem, że forma „poszłem” się przyjmie, ze względu na łatwiejszą wymowę i symetryczność do formy żeńskiej („poszłam”). Opór preskryptywistów był jednak zbyt duży. Natomiast „w książce pisze” (zamiast „jest napisane”) ostatecznie weszło do słowników jako forma akceptowalna. Gwoli jasności nie twierdzę, że każda zmiana języka jest koniecznie pożądana. Sprzeciw wobec tych, które mogą doprowadzić do pomieszania pewnych pojęć, nie mają żadnego dobrego wytłumaczenia z punktu widzenia fonologii czy ekonomii języka albo prowadzą do zbędnej synonimii (redundancji), jest w mojej ocenie słuszny – podobnego zdania jest również psycholog i językoznawca Steven Pinker. W przypadku słowa „Murzyn” nie mamy jednak takiej sytuacji, bo tutaj chodzi o kontekst społeczny i tę „nikczemną  ideologię”, o której wspomniałem na początku tego eseju.    

Warto też zastanowić się przez moment, co to w ogóle znaczy, że coś jest językowo poprawne. Poprawne zdaniem kogo? Poza językiem standardowym, czyli odmianą języka przyjmowaną w dyskursie publicznym, funkcjonuje także wiele dialektów. Są to regionalne (regiolekty), etniczne (etnolekty) czy społeczne (socjolekty) odmiany „niestandardowe”. Przykładowo w gwarze krakowskiej wychodzi się „na pole” zamiast „na dwór”. Nie ma absolutnie żadnego obiektywnego powodu do preferowania któregokolwiek z tych wariantów, a mimo to „na pole” uznawane jest często za niepoprawne, jedynie dlatego, że nie należy do języka standardowego. Na dodatek granica pomiędzy językiem a dialektem jest płynna i wytyczana na podstawie kryteriów innych niż językowe. Wśród językoznawców od lat krąży taki dowcip: czym różni się dialekt od języka? Język ma armię i marynarkę. To oczywiste uproszczenie, ale jest w nim ziarno prawdy, bo często decyzja o tym co uznać za dialekt a co za język jest bardziej umotywowana politycznie niż naukowo. Jednym z podstawowych kryteriów rozróżnienia pomiędzy dialektem a językiem jest wzajemna zrozumiałość (mutual intelligibility). Nawet niektóre odmiany języka uznawane za dialekty polskiego nie spełniają tego kryterium. Kto miał okazję porozmawiać z rodowitymi Kaszubami wie o czym mówię.  

Podsumowując, znaczenie jest konwencjonalne, zmienia się z biegiem czasu w sposób niekontrolowany, a poprawność językowa jest pojęciem arbitralnym. Trochę dziwią zatem preskryptywistyczne tendencje, wyraźnie widoczne w opiniach niektórych polskich językoznawców – choćby sam fakt, jak wiele uwagi zwracają na etymologię słowa „Murzyn”. Pochodzenie tego słowa jest w obecnej sytuacji bez znaczenia, bo nie ma ono żadnego wpływu na jego współczesne postrzeganie. Śmiem twierdzić, że zdecydowana większość ludzi dowiedziała się, że słowo „Murzyn” pochodzi od łacińskiego maurus (Maura) dopiero przy okazji tej całej medialnej afery. W szczególności chciałbym tutaj odnieść się do opinii profesor Kłosińskiej. Generalnie zgadzam się ze stanowiskiem Pani Profesor, ale jej wnioski końcowe wprawiają mnie w lekkie osłupienie. Profesor Kłosińska bowiem, chociaż zdaje sobie sprawę z negatywnej percepcji słowa „Murzyn” stwierdza, że:  

(…) dla mnie nazwa Murzyn nie ma w sobie nic obraźliwego, jeśli odnosi się do osoby czarnoskórej. Używa się jej przecież (przynajmniej w rozmowach prywatnych) nawet w odniesieniu do Baracka Obamy, człowieka bardzo szanowanego, a przez niektórych wręcz uwielbianego. Używają jej w stosunku do siebie niektórzy polscy obywatele mający ciemną skórę, także nie widząc w niej nic złego. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że część czarnoskórych Polaków uważa ją za niestosowną, obraźliwą czy wręcz raniącą. Wiedząc o tym, staram się jej przy nich nie używać – nie w imię politycznej poprawności, lecz zwykłej ludzkiej życzliwości.

Skoro, jak profesor Kłosińska słusznie zauważyła, są ludzie, którym słowo „Murzyn” się nie podoba, to skąd bierze to przywiązanie do niego w rozmowach prywatnych? Nie brak przecież neutralnych odpowiedników: osoba czarnoskóra lub Afroamerykanin (w odniesieniu do czarnoskórych osób z Ameryki). Profesor Kłosińska musi przecież zdawać sobie sprawę z konwencjonalności znaczenia i istoty zmiany językowej, o których pisałem wyżej. Czy to naprawdę kwestia sentymentu do tego trącącego rasizmem wiersza Tuwima? Nie mogę również zgodzić się z twierdzeniem, że słowo „Murzyn” jedynie „(…) w językach angielskim czy francuskim, są obciążone licznymi konotacjami związanymi z dziedzictwem kolonializmu, przez co są po prostu obraźliwe.” Jak się okazuje rasizm nie zna granic i nie zniknął w magiczny sposób po uwolnieniu czarnoskórych niewolników i ruchach na rzecz praw obywatelskich z lat 60. Internetowe komentarze ostatnich protestów Black Lives Matter dostarczyły na to aż nadto dowodów. Może negatywne konotacje słowa „Murzyn” osoby czarnoskóre mieszkające w Polsce biorą nie ze studiowania dwujęzycznych słowników, jak sugeruje profesor Kłosińska, tylko z rasistowskich wypowiedzi, w których słowo to się często przewija?  

W temacie polskiej myśli językoznawczej chciałbym też odnieść się bezpośrednio do oświadczenia RJP, bo odnoszę wrażenie, że profesor Łoziński w pewnym momencie trochę strzelił sobie w stopę. Po pierwsze nie jestem przekonany co do twierdzenia profesora Łozińskiego, że słowo „czarny” nie ma tych samych pejoratywnych konotacji co słowo „Murzyn”. Poważniejszy problem tkwi jednak w czym innym. Możemy jednak posłużyć się tym, żeby dojść do sedna problemu ze słowem „Murzyn”. Profesor Łoziński twierdzi, że słowo to:

Określa nie narodowość ani pochodzenie geograficzne, tylko kolor skóry, a ta cecha podobnie jak kolor włosów, wzrost, typ figury nie musi być istotna w opisie człowieka.

W języku polskim funkcjonują inne rzeczowniki, które w bezpośredni sposób zwracają uwagę na owe nieistotne cechy wyglądu i które jednocześnie nie mają tego samego pejoratywnego wydźwięku. Na przykład słowo „blondynka”. Co ciekawe, jeżeli spojrzymy do korpusu języka polskiego, to znajdziemy wiele kontekstów zahaczających o seksizm (sprowadzane kobiet wyłącznie do cech fizycznych). Ludziom z generacji Y i starszym „blondynka” też nieodłącznie kojarzy się z osobą głupią, przez nieszczególnie błyskotliwe dowcipy o blondynkach, które najwyraźniej przetrwały po dziś w odmętach Internetu. Z tego co wyczytałem na stronach o dowcipach do teraz nie mogę się otrząsnąć – to niesamowite połączenie otwartego seksizmu i żenującego humoru.

Pomimo tych seksistowskich podwalin samo określenie „blondynka” nie nabrało jednak pejoratywnego wydźwięku. Nie doczekaliśmy się też żadnych analiz etymologii tego słowa ani protestów pewnych grup społecznych przeciwko używaniu go w dyskursie publicznym. Jest ku temu proste wytłumaczenie: blondynki nie doświadczają regularnych prześladowań wyłącznie ze względu na kolor włosów. Seksizm oczywiście nadal ma się dobrze w kulturze, niestety, ale nie mamy sytuacji, w której blondynki są selektywnie, systemowo dyskryminowane, a brunetki natomiast nigdy tego nie doświadczają. To też dobitnie pokazuje, co jest nie tak z omawianym wcześniej stanowiskiem profesor Kłosińskiej: oczywiście, że słowo „Murzyn” może nam, białym, uprzywilejowanym ludziom nie przeszkadzać. My nigdy nie doświadczyliśmy systemowego rasizmu.

Na koniec została pewna dość marginalna kwestia, ponieważ jednak pojawiła się ona na dość poczytnym blogu poświęconym popularyzowaniu nauki zadziałała na mnie trochę jak czerwona płachta na byka. „To tylko teoria” w swoim artykule, w którym jak zapewnia „omij[a] populistyczne zagrywki odwołujące się do ideologii, światopoglądów czy przynależności do określonej grupy, organizacji aktywistycznej bądź partii politycznej”, stwierdza, że brak pejoratywnego nacechowania słowa „Murzyn” wynika z naukowego konsensusu. Czyli jego zdaniem słowo „Murzyn” nie jest obraźliwe, ponieważ co do tego faktu istnieje powszechna (a przynajmniej większościowa) zgoda językoznawców. Podobnie jak w przypadku globalnego ocieplenia istnieje powszechna zgoda klimatologów, co do tego, że spowodowane jest antropogenicznymi (ludzkim) emisjami dwutlenku węgla.

Nawet pomijając fakt, że język nie stanowi obiektywnego opisu rzeczywistość i jest nierozerwalnie związany z kulturą (a przez to także i polityką), to stwierdzenie jest po prostu błędne, żeby nie powiedzieć szkodliwe. Powołując się na konsensus naukowy autor nieświadomie propaguje fałszywy obraz konsensusu – jego swoistą karykaturę, którą posługują się często fani teorii pseudonaukowych. Konsensus naukowy nie polega na demokratycznym głosowaniu naukowców. Jest wypadkową ogółu zgromadzonych dowodów naukowych. Nie bardzo zatem wypada nam mówić tutaj o konsensusie naukowym, zważywszy na to, że kwestia czy słowo „Murzyn” jest obraźliwe zależy od jego uzusu – od tego jak ludzie tego słowa używają i jak je postrzegają. A o ile mi wiadomo nie przeprowadzono dotychczas żadnych badań korpusowych (tj. badań na zbiorach reprezentatywnych tekstów) ani badań ankietowych z zakresu socjolingwistyki na temat użycia słowa „Murzyn.”

Opinia językoznawców w tym zakresie może być pomocna, ale zasadniczo nie jest wiążąca, co zresztą dobitnie pokazało odmienne oświadczenie RJP. Za pomocą terminologii prawniczej, można by powiedzieć, że opinia językoznawców ma charakter deklaratywny, a nie konstytutywny – może jedynie potwierdzać istnienie pewnych faktów na temat języka, nie może ich jednak sama tworzyć. Jeżeli te fakty nie istnieją, a jak stwierdziłem wyżej tego po prostu nie wiemy, to sama opinia ekspercka nie zbuduje nam konsensu. Kiedy mówimy o konsensusie naukowym w odniesieniu do globalnego ocieplenia klimatu, nie mamy na myśli jedynie eksperckiej opinii klimatologów, ale ich interpretację istniejących badań na ten temat.  

W podsumowaniu chciałem te sześć strony swoich intelektualnych wypocin zebrać jakąś ładną poetycką klamrą, ale ktoś zrobił to już o wiele lepiej, więc po prostu go zacytuję. Tak swoje decyzje tłumaczeniowe uzasadnił Mikołaj Denderski, tłumacz polskiego wydania „Zapisków syna tego kraju” tomu esejów jednego z najważniejszych działaczy na rzecz praw obywatelskich i niesamowitego erudyty, Jamesa Baldwina:

Na potrzeby przekładu posługuję się, dla zachowania prawdy o momencie historycznym, w którym tekst powstawał słowem „Murzyn” w miejscach, w których James Baldwin pisał Negro. Trudno jednak udawać, że od czasów napisania tych esejów nie zaszły żadne zmiany w świadomości i wrażliwości (nie tylko amerykańskich) odbiorców twórczości Baldwina i że żadne zmiany nie zaszły w strukturze demograficznej państw narodowych zglobalizowanego świata. Nie wiem, czy ktoś byłby w stanie bez skrępowania wmawiać koledze z Konga czy z Gambii, który pracuje w nim w biurze międzynarodowej firmy, że w naszym kraju jest nie sobą, tylko „Murzynem”.

Zdaję sobie sprawę, że można odbierać ten temat jako jałowe rozważania teoretyczne, zwłaszcza, jeżeli w swoim otoczeniu nie macie osób czarnoskórych – w Polsce nadal stanowią bardzo niewielki odsetek społeczeństwa. Chociaż na moich zajęciach przewinęły się setki studentów, sam znam tylko jedną osobę czarnoskórą. W miarę jak globalna struktura demograficzna będzie się zmieniać, tych osób będzie coraz więcej, a tymczasem, jak w innym miejscu zaznacza Denderski, język polski „zatrzymał się na średniowieczu”. Jeżeli szacunek do innych osób, niezależnie od płci, koloru skóry, orientacji seksualnej czy wieku, jest czymś co leży nam na sercu, to warto także zwrócić uwagę na język jakim się posługujemy – nawet jeśli teraz wydaje się to kwestią abstrakcyjną.

PS. Prawdę powiedziawszy to trochę nawet tak było, bo po aferze z Cambridge Analytica, które nielegalnie zbierało dane z Facebooka o amerykańskich wyborcach, Zuckerberg trochę się spocił w świetle medialnych i politycznych reflektorów, Facebook dostał karę od FTC, ale nic tak naprawdę się nie zmieniło.

PS2. Osobiście skłaniam się ku jakiemuś połączeniu ucieleśnienia (tj. osadzenia języka w fizycznych doświadczeniach, które umożliwiają nam nasze ciała) oraz poziomych (syntagmatycznych) i pionowych (paradygmatycznych), statystycznych powiązaniach pomiędzy słowami. Temu zagadnieniu poświęcona byłą moja praca doktorska, więc na pewno coś jeszcze o tym kiedyś napiszę.   

PS3. Przykładem słów, które są bardziej ikoniczne niż symboliczne (mają wyraźne połączenie z tym co reprezentują) są onomatopeje, czyli np. słowa opisujące pewne dźwięki (miau, kukuryku, bum, bach, łup itd). Zgodnie z niektórymi teoriami ikoniczność może sięgać o wiele głębiej i przybierać postać fonestezji, czyli przypisywania pewnych skojarzeń sekwencjom fonetycznym np. sl- na początku słowa w języku angielskim może kojarzy się z płynnym ruchem lub płynną zmianą stanu (slow, slush, slide, sleep).

Źródełko zdjęcia: Photo by James Eades on Unsplash

KategorieAstronomiatoday I learned

Perseidy

Dzisiaj i jutro wieczorem, tj. 12-13 oraz 13-14 sierpnia będzie można oglądać Perseidy, jeden z najbardziej obfitych i regularnych rojów meteorów widocznych z półkuli północnej. To świetna okazja, żeby wkręcić się w amatorską astronomię, bo do obserwacji wystarczy trochę cierpliwości i wygodny leżak albo koc (i ewentualnie jakiś środek na komary). Obserwacja nocnego nieba to także dobry pomysł na rozrywkę w czasie pandemii, o ile, rzecz jasna, spędzicie ten czas jedynie w otoczeniu bliskich osób, a nie w stuosobowej grupie w drodze prosto z wesela. Zanim rozłożymy leżaki i zaczniemy wypatrywać „spadających gwiazd” musimy jedynie odpowiednio dobrać miejsce, z którego będziemy prowadzić nasze obserwacje.

Miejskie aglomeracje niestety generują za dużo sztucznego (antropogenicznego) światła, żeby móc dojrzeć większość gwiazd czy innych obiektów, w tym meteorów. Podświetlone bilbordy, zewnętrzne monitory reklamowe, światła samochodów i uliczne latarnie emitują nocą światło, które tworzy nad miastem łunę i skutecznie „rozmywa” słabe źródła światła z poza naszej planety. Zanieczyszczenie świetlne jest jednym z problemów, z którym zmagają się astronomowie prowadzący obserwacje za pomocą teleskopów optycznych (radioastronomia się z tym nie przejmuje, ale ma inne problemy, patrz również PS2).

Porównanie widoczności gwiazdozbioru Oriona w miejscu niewielkiego zanieczyszczenia światłem (po lewej) i w średniej wielkości mieście (po prawej). Autor zdjęcia: Jeremy Stanley. Zdjęcie na licencji Creative Commons 2.0.

Nie bez powodu teleskopy buduje się z dala od siedlisk ludzkich, najczęściej na wzniesieniach terenu (patrz PS3). Przykładowo Wielki Teleskop Dwuobiektywowy (Large Binocular Telescope, LBT) zbudowany został ponad 3000 m n.p.m. na Mount Graham, górze w Arizonie, USA. Swoją drogą LBT to idealny przykład tego, do jakich popisów kreatywności zdolni są astronomowie, jeżeli chodzi o nazewnictwo sprzętu. Pod tym względem lepszy jest chyba tylko Bardzo Duży Teleskop (Very Large Telescope, VLT) umiejscowiony na wzgórzu Cerro Paranal w Chile. 

Dlatego do obserwacji Perseidów najlepiej wybrać się kawałek poza miasto na tereny wiejskie. Z pomocą w wyborze miejsca przychodzi mapa zanieczyszczenia nieba. Jeżeli natomiast macie ochotę na dłuższą wycieczkę, zawsze możecie udać się do Izerskiego Parku Ciemnego Nieba na granicy polsko-czeskiej. Przy tegorocznym wypatrywaniu meteorów miejcie też na uwadze położenie księżyca na niebie. Nasz naturalny satelita będzie w ostatniej kwadrze, więc mniej więcej połowa jego tarczy wciąż będzie oświetlona. W trakcie obserwacji gołym okiem, ważne jest żeby oczy maksymalnie zaadaptowały się do ciemności – każde źródło bardziej intensywnego światła będzie w tym przeszkadzać. Dobrze zatem ułożyć się tak, żeby w polu widzenia mieć gwiazdozbiór Perseusza, w którym znajduje się radiant roju w jego maksimum (tj. punkt, z którego rozchodzą się drogi meteorów) i jednocześnie nie mieć księżyca w zasięgu wzroku (patrz PS4).

Korzystając z okazji, warto też zaznajomić się z podstawową terminologią astronomiczną. Potocznie o meteorach mówi się, że są „spadającymi gwiazdami” – oczywiście to tylko bardzo luźne, poetyckie porównanie, bo mamy do czynienia nie z kosmicznymi fabrykami nuklearnej energii, takimi jak nasze Słońce, ale ze zwykłymi drobinkami pyłu wchodzącymi w ziemską atmosferę. Zanim te okruchy skalne dotrą na ziemie nazywa się je meteoroidami. W przypadku Perseidów meteoroidy, które obserwujemy jako meteory na niebie, pochodzą z komety 109P/Swift-Tuttle, obiegającej słońce w 133 lata.

Bolidem natomiast nazywa się meteor o dużej jasności. Niekiedy można spotkać się także z określeniem „superbolid” w odniesieniu do meteorów szczególnie jasnych, takich jak np. meteor czelabiński, który widoczny był na tle dziennego nieba. Jeżeli meteor jest większych rozmiarów, ma szanse częściowo przetrwać gwałtowne hamowanie w atmosferze i dolecieć na ziemie jako meteoryt. Wbrew temu, co można zobaczyć w niektórych produkcjom z Hollywood, meteoryty nie spadają na ziemie rozgrzane – spadek przez górne partie atmosfery skutecznie je ochładza. Z innych ciekawostek na temat meteorytów: był tylko jeden dobrze udokumentowany przypadek zranienia spadającym meteorytem.

Wypatrując kolejnych meteorów nie zapomnijcie popodziwiać też gwiazd. Zawsze kiedy sam oglądam niebo nie mogę wyjść ze zdumienia, że jednocześnie spoglądam w odległą przeszłość. Światło gwiazd oddalonych od Ziemi setki bilionów kilometrów, na które patrzymy potrzebowało niekiedy tysięcy lat na dotarcie do nas. Zawsze dociera do mnie wtedy to, o czym w jednej swoich książek pisał Carl Sagan: jesteśmy tylko pyłkiem zawieszonym w promieniu słońca.

PS. Perseidy nie są jedynym tak gęstym rojem meteorów. Mamy tez np. Geminidy w grudniu i Kwadrantydy na początku stycznia. Perseidy są jednak najbardziej popularne, bo w sierpniu pogoda najbardziej sprzyja obserwacjom – jest ciepło i ryzyko zachmurzenia jest stosunkowo niewielkie.

PS2. Badania prowadzone za pomocą radioteleskopów mogą być zaburzane przez ziemskie sygnały radiowe. Z tego względu wokół radioteleskopów ustanawia się strefy ciszy radiowej – nie ma w nich zasięgu telefonii komórkowej ani Internetu.

PS3. Dużym utrudnieniem obserwacji optycznych jest atmosfera, której turbulencje mogą zaburzać ostrość obrazu. Dlatego najlepszym miejscem na umiejscowienie teleskopu jest orbita okołoziemska. Astronomowie wiążą duże nadzieje z Kosmicznym Teleskopem Jamesa Webba, który ma zastąpić starzejący się teleskop Hubble’a.

PS4. Jeżeli nie wiecie, gdzie dokładnie wypatrywać gwiazdozbioru Perseusza możecie zawsze wspomóc się interaktywną mapą nieba na telefonie. Sam korzystam ze Star Walk na telefony z androidem, bo ma całkiem intuicyjny interfejs i możliwość wyświetlania obrazu w odcieniach czerwieni, dzięki czemu ekran telefonu nie oślepia w trakcie nocnego obserwowania nieba. 

Źródełko zdjęcia: Photo by Michał Mancewicz on Unsplash

KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSocjologia

Sprzeciwianie się nienawiści

Pierwotnie ten wpis miał rozpocząć się krótkim omówieniem tego jak politycznie umotywowane graffiti jest formą oporu społecznego znaną jeszcze z czasów starożytnych. Jednak po ostatnich wydarzeniach wydało mi się to zbyt miałkie. Od gromkiego potępienia używania tęczowych flag do „znieważania pomników”, jakie padło ze strony polskiej prawicy, centro-prawicy i wszelkiej maści liberałów, w ciągu dni przeszliśmy do sytuacji, w której policja brutalnie zatrzymuje uczestników spontanicznego zgromadzenia w obronie praw osób LGBT+.

Pewnie powinienem się tego spodziewać, bo niestety szliśmy w tym kierunku już od jakiegoś czasu, ale ta eskalacja nienawiści była dla mnie niemałym szokiem. Mimo że problem ten nie dotyka mnie bezpośrednio – jako biały heteroseksualny cis mężczyzna (patrz PS) nie doświadczyłem nigdy żadnych prześladowań – nie mogę go po prostu przemilczeć. Bierność grupy uprzywilejowanej jest świadomym stanowiskiem politycznym. Przyznaję, że publiczny aktywizm polityczny i branie udziału w demonstracjach to nie mój żywioł. Dlatego chciałbym zająć się tym, co potrafię robić: pisaniem i filozofią (są też inne metody wsparcia, patrz PS2).  

Pomimo jawnych niesprawiedliwości jakie spotkały aktywistów i prześladowań jakich doznały osoby LGBT+ dyskurs publiczny nadal w dużej mierze obraca się wokół symetrystycznych argumentów pokroju „powinni byli demonstrować pokojowo” lub „przemoc to przemoc, jedna i druga strona jest siebie warta” (ale patrz PS3). Chciałbym, żebyście wspólnie ze mną zastanowili się, czy rzeczywiście każda przemoc jest dokładnie taka sama i czy istnieją sytuacje, w których przemoc może być uzasadniona.

Żeby w ogóle móc prowadzić choćby marginalnie konstruktywną dyskusję na ten temat trzeba zacząć od definicji przemocy. Ponieważ z punktu widzenia filozofii potrafi to być niezwykle grząski temat i wśród filozofów brak jednej powszechnie przyjmowanej definicji (w tym temacie polecam wykład Judith Butler), będę poruszał się na nieco niższym poziomie abstrakcji, głównie odnosząc się do siatki pojęciowej socjologii.

Zacznijmy jednak od tego jak potocznie rozumie się przemoc. Zwykle jest to jakiegoś rodzaju celowy, fizyczny atak na drugą osobę. Problem z tą definicją jest dość oczywisty: jest zdecydowania zbyt wąska i nie obejmuje form przemocy innych niż przemoc fizyczna. Nie mówi nam też nic o źródle przemocy i jej konsekwencjach. Przyjrzyjmy się zatem czemuś bardziej kompleksowemu. Zgodnie z definicją Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), przemocą jest

Intencjonalne działanie polegające na użyciu siły fizycznej lub władzy, rzeczywiste lub jedynie poprzez groźby, przeciwko sobie, innym osobom lub przeciwko grupie lub społeczności, które prowadzi do obrażeń ciała, śmierci, cierpienia psychicznego i emocjonalnego, wad rozwojowych lub niedostatku bądź wiąże się z wysokim prawdopodobieństwem wystąpienia takich skutków (moje tłumaczenie).

Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z bardziej konkretnym pojęciem o znacznie szerszym zakresie znaczeniowym niż wspomniane wcześniej potoczne rozumienie przemocy. Wymaga ono jedynie pewnego uzupełnienia: na podstawie innych społeczno-prawnych definicji przemocy należy do powyższej definicji dodać stwierdzenie, że przemoc może także przyjąć formę intencjonalnego zaniechania – na przykład poprzez odmówienie pomocy osobie należącej do grupy prześladowanej.  

Skoro mamy już pewne dość jasno wyznaczone ramy, wewnątrz których możemy się poruszać, spróbujmy wyjść poza nie, przyglądając się uważnie mijanym elementom. Jest to podstawowe zajęcie każdego filozofa – pod tym względem filozofia jest jak inżynieria, a analiza pojęcia jak rozkładanie jakiegoś urządzenia na części i składanie go z powrotem w całość. W tej definicji warto zwrócić szczególną uwagę na dwie rzeczy. Pierwszą jest odrzucenie kulturowego pojmowania przemocy i skupienie przede wszystkim na jej skutkach. Zgodnie z definicją WHO nie ma znaczenia to, że bicie żony może być przez niektórych uznawane za filar kultury, jak to pośrednio argumentowano przy okazji próby przepchnięcia ustawy nieuznającej jednorazowej przemocy jako przemocy w rodzinie.   

Drugą istotną rzeczą w powyższej definicji przemocy to w jaki sposób określono zostało źródło przemocy. Może nim być nie tylko fizyczne działanie, ale także władza, czyli zinstytucjonalizowana przewaga sił pomiędzy sprawcą przemocy a ofiarą. W literaturze socjologicznej taki rodzaj przemocy niekiedy określa się mianem „przemocy symbolicznej”. W kontekście przemocy symbolicznej trzeba jednak dodać, że chociaż jej wymiar jest bardziej abstrakcyjny niż w przypadku przemocy fizycznej, to przemoc ta nadal odnosi się do konkretnych osób lub grup osób w sposób bezpośredni. W mediach w ostatnim czasie można zaobserwować próby rozcieńczania pojęcia przemocy i kwalifikowanie nawet umieszczenia tęczowych flag na pomnikach jako jakiś rodzaj symbolicznej przemocy wobec osób, które żywią uczucia religijne lub patriotyczne.

Jest to zbyt daleko idące rozszerzenie definicji przemocy, bo obejmuje działania na ideologii, którą bez wątpienia każda religia jest, nie dotykające ludzi bezpośrednio. Bardzo łatwo sprowadzić taką definicję do absurdu – czy każde działanie postrzegane jako atak na ideologię mamy zatem traktować jako przemoc? A co w takim wypadku z krytyką polityki państwa? To nie jest jakiś wydumany argument – w otwarcie autorytarnych państwach jakakolwiek forma oporu społecznego czy krytyki jest w dyskursie publicznym traktowana jako przemoc. Jako przykład można tu podać manifestacje chińskich studentów na placu Tian’anmen w roku 1989, czy protesty meksykańskich studentów w Tlatecolo w roku 1968. Obydwa wydarzenia zostały krwawo stłumione przez wojsko, a ich uczestnicy byli w oficjalnej propagandzie przedstawiani jako sprawcy przemocy a nie ofiary.

Bardziej krytyczne spojrzenie „z zewnątrz” na definicję przemocy ukazuje również, że jest agnostyczna w stosunku do tego kto jest sprawcą przemocy. Przemocą jest atak obywatela na funkcjonariusza policji, ale tak samo przemocą jest atak funkcjonariusza policji na obywatela. Jest to o tyle istotne, że w powszechnym rozumieniu przemocy jej dorozumianym warunkiem koniecznym jest bezprawność działania. Jeżeli działanie było legalne to nie mogło być przemocą, nawet jeżeli spełniało wszystkie kryteria definicji. Taka skrajnie legalistyczna postawa ma daleko idące konsekwencje filozoficzne, bo zakłada, że obowiązujący porządek prawny jest moralny ponieważ jest legalny. To argument oparty na logice cyrkularnej – błędnym kole, w którym wnioski są jednocześnie przesłankami argumentu. Legalizm jest bez wątpienia bardzo wygodnym stanowiskiem, bo zwalnia nas z konieczności samodzielnego podejmowania często skomplikowanych decyzji moralnych. Czy to, co ktoś robi jest złe? Musi być, skoro jest to nielegalne.

Takie myślenie sprawia jednak, że stajemy się całkowicie ślepi na moralny wymiar działań struktur władzy, a, jak zauważa Alex Vitale w książce „The End of Policing”, policja pełni funkcję przede wszystkim polityczną – było tak od początków istnienia instytucji służb porządkowych. Istotną rolą policji było i wciąż jest tłumienie ruchów postrzeganych przez władzę jako sprzeczne z obowiązująca doktryną polityczną. Z tego względu anarchiści, komuniści, pacyfiści i innego rodzaju bardziej lewicowi aktywiści jawnie krytykujący politykę państwa od zawsze spotykają się z policyjną inwigilacją, prześladowaniami i zatrzymaniami.

Nie uważam, żeby był to argument za całkowitym rozwiązaniem policji jako instytucji, jak mogliby twierdzić niektórzy anarchiści. Powinno to jednak przynajmniej otworzyć nam oczy na środki, jakimi posługuje się policja. Musimy zadać sobie pytanie, czy są one proporcjonalne do zaistniałej sytuacji i czy nie są umotywowane wyłącznie politycznie. Używanie brutalnej siły wobec pokojowo protestujących i wyciąganie oskarżonych o uszkodzenie mienia aktywistów z domu w kajdankach i do tego bez butów z proporcjonalnością ma niewiele wspólnego.    

Na koniec został nam najbardziej ciernisty problem filozoficzny. Przedstawiona definicja przemocy nie przyjmuje zdecydowanego stanowiska co do wymiaru moralnego przemocy. Nie jest do końca jasne, czy przemoc wobec innej przemocy może być uzasadniona. Tutaj musimy zrobić stanowczy krok poza ustalone ramy definicyjne i posłużyć się pewną skrajną, ale dobrze obrazującą istotę problemu analogią. Faszyści twierdzą, że istnienie osób o innym kolorze skóry czy żydów jest dla nich zagrożeniem (to oczywisty absurd, ale pójdźmy z tym dalej tylko na moment) i chcą używać przemocy, żeby to zagrożenie zlikwidować. Osoby będące celem tych ataków mogą w odpowiedzi również używać przemocy.

I teraz pytanie: czy obydwie formy przemocy mają te same konsekwencje moralne? Nie, i nie ma to nawet związku z faktem, że faszyzm jest niebezpieczną ideologią. Wystarczy fakt, że faszyzm jest ideologią a osoby, które atakuje są rzeczywistymi osobami. Innymi słowy atakowani faszyści zawsze mogą zmienić swoje szkodliwe poglądy, żeby przestać być celem ataków, natomiast atakowane przez faszystów osoby takiego wyjścia nie mają. Nie mogą zmienić tego kim są. Dla klarowności chciałem też zauważyć, że niewypowiedzianą przesłanką mojego argumentu jest przyjęcie, że poszanowanie wszystkich ludzi, niezależnie od ich koloru skóry, pochodzenia, orientacji seksualnej czy płci jest dobre, ale nie jest to raczej szczególnie kontrowersyjna przesłanka.

Przenieśmy teraz tę samą logikę na obecną sytuację. Aktywiści LGBT+ wkładają tęczowe flagi na pomniki i niszczą furgonetki szerzące homofobiczny przekaz w walce o własne prawa i przeciw aktom przemocy, jakich osoby LGBT+ notorycznie doświadczają. Osoby LGBT+ nie mogą zmienić tego kim są i walczą z przekazem, który próbuje ich zmarginalizować, zdemonizować i ostatecznie wyeliminować, natomiast ideologia przyjęta przez państwo i tych, którzy bezpośrednio lub pośrednio ją wspierają może się zmienić. Nawet abstrahując od tego, czy ideologia katolicka jest szkodliwa, wyraźnie widać, co powinno w tej sytuacji ustąpić i czyje działania są bardziej moralnie usprawiedliwione.    

No dobrze, ale czy przemoc jest konieczna? Czy naprawdę nie dałoby się tego wszystkiego robić pokojowo? Po pierwsze są organizacje, które robią to pokojowo. Chociażby stowarzyszenie Miłość nie Wyklucza robi świetną robotę w procesie kulturowego normalizowania związków par LGBT+. Niestety jak widać, pomimo ich działań, problem queerfobii nadal istnieje. Kiedyś w swoim myśleniu też skłaniałem się ku pacyfizmowi, ale smutna prawda jest taka, że to szczytna, ale utopijna postawa. Szczerze chciałbym, żeby tego typu głęboko zakorzenione konflikty społeczne dało się rozwiązywać bez uciekania do jakichkolwiek form przemocy czy społecznego nieposłuszeństwa, ale to po prostu nierealne. Zastały system społeczno-polityczny będzie bronić się wszystkimi środkami jakie ma i, jak pokazuje historia, granie wedle jego reguł nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Dlatego nie bardzo rozumiem konieczność działania aktywistów LGBT+ w ramach systemu prawnego, który otwarcie ich dyskryminuje. Wracamy znów do błędnego koła legalizmu.

Ten wpis chciałbym podsumować skromnym apelem do wszystkich ludzi z poza społeczności LGBT+: wspierajmy aktywistów, przychodźmy na demonstracje, mówmy o problemie i reagujmy na ataki na osoby LGBT+, czy to ze strony państwa czy innych ludzi. Róbmy to co możemy, żeby wykorzystać swój przywilej – to że nigdy nie musieliśmy się mierzyć z niesprawiedliwościami ze względu na naszą płeć czy orientację seksualną – do pomocy innym w walce o ich równe prawa i godne traktowanie.  Sprzeciwiajmy się nienawiści.    

Edit: drobne poprawki językowe i edytorskie

PS. Terminu ‘cis’ używa się do określania osób, które identyfikują się z płcią biologiczną przypisaną im w momencie urodzenia. Osoby cisseksualne to inaczej osoby nietransseksualne.

PS2. Można zawsze wpłacić jakąś kwotę na pomoc prawną dla aktywistów z kolektywu Stop Bzdurom i ich dalsze działania.

PS3. O tym samym problemie pisało wiele innych osób, w tym osób LGBT+, które robią to znacznie lepiej niż ja. Zachęcam Was do zapoznania się z ich relacjami i przemyśleniami na temat stawiania oporu nienawiści. Chociażby tutaj, tutaj lub tutaj.

Źródełko zdjęcia: Photo by daniel james on Unsplash