KategorieLiteraturaPrzemyślenia

Dlaczego nie warto „oczyszczać” książek Roalda Dahla

Jest i kolejna popkulturowa afera, mniejsza co prawda od zamieszania wokół tej nieszczęsnej gry z Henrykiem Garncarzem w tytule, ale równie zawiła. Na angielskim rynku książki pojawiły się nowe wydania dzieł brytyjskiego pisarza Roalda Dahla, u nas najbardziej znanego z „Charliego i fabryki czekolady” oraz „Wielkomiluda” (w najnowszym przekładzie Rusinka: „Bardzo Fajnego Giganta”). Puffin Books, wydawca Dahla, zdecydował się „wygładzić” jego teksty, usuwając lub przerabiając te fragmenty, które u współczesnych czytelników mogłyby wzbudzać obiekcje moralne lub po prostu niesmak. I tak, na przykład, Augustus Gloop, pierwszy znalazca złotego biletu do fabryki Willy’ego Wonki, opisany zostaje jako „wielki” (enormous) a nie „gruby” (fat); z „Matyldy” całkowicie usunięto wzmiankę, o „chuliganach i nieukach” (delinquents and dropouts), a w „Wiedźmach”, po stwierdzeniu, że tytułowe antagonistki noszą peruki, bo są łyse, dodano zdanie: „Jest wiele powodów, dla których kobiety mogą nosić peruki i nie ma w tym nic złego”. Niektóre zmiany są też czysto kosmetyczne i wynikają ze zmian językowych, jakie zaszły w angielszczyźnie w ciągu ostatniego półwiecza (np. queer zastąpiono przymiotnikiem strange).

Wywołało to oczywiście poruszenie w świecie literackim i dyskusję na temat tego, gdzie przebiega granica pomiędzy wolnością twórczości artystycznej a kontrolą społeczną (czy raczej: korporacyjną). Salman Rushdie, który własną swobodę literacką przypłacił wyrokiem śmierci wydanym na niego przez ajatollaha Chomejniego, nazwał cały proceder „absurdalną cenzurą”. W końcu przerabiane są dzieła pisarza martwego od dobrych trzydziestu lat, a wprowadzone zmiany, jak można podejrzewać, byłyby wbrew jego intencjom – Dahl znany był ze swojej niechęci do wszelkich poprawek redakcyjnych. Nie trzeba było też długo czekać, aż odezwą się obrońcy Kanonu Literatury, których wrażliwość społeczna zatrzymała się gdzieś na poziomie „Murzynka Bambo”. W komentarzach pod artykułami na temat nowego wydania książek Dahla roi się od ludzi potępiających działania wydawnictwa jako „cancel culture” i zachwalających walory dawnych tytułów dla dzieci. Słowem: lewacka policja myśli przyszła po twoje ulubione książki z dzieciństwa! (aż dziw, że jeszcze nikt nie napisał, że to „dosłownie jak u Orwella”, ale dajmy im czas).

Choć wyjątkowo zgadzam się z tą negatywna oceną, mam ku temu zupełnie inne powody. Takie obyczajowe „oczyszczanie” dawnych dzieł sztuki – nie posunąłbym się tutaj raczej do nazwania tego cenzurą – powoduje zakrzywianie realiów kulturowych i historycznych. Dahl nie krył się ze swoim antysemityzmem i, znowu przytaczając słowa Rushdiego, „nie był aniołem”.  Zmiany wprowadzone przez wydawcę wybielają postać autora, tworząc złudne wrażenie na temat jego wrażliwości społecznych. Co więcej, często wcale nie rozwiązują one problematycznych kwestii utworu, a jedynie je zaciemniają – owijają je gęstym kokonem utkanym z politycznie poprawnych słów, przez co trudniej dostrzec, że w środku dalej siedzi larwa, która nigdy nie przepoczwarzy się w motyla.

Weźmy na przykład Umpa-Lumpa z „Charliego i fabryki czekolady”. W pierwotnej wersji książki byli przedstawiani jako afrykańscy pigmeje, „importowani” do pracy u Willy’ego Wonki i opłacani ziarnami kakaowca, bo „innej waluty nie znają”. Yikes! W latach 60. ubiegłego wieku autor, pod presją opinii publicznej, zdecydował się nadać Umpa-Lumpa bardziej fantastyczny rodowód, zastępując Afrykę dobrze znaną nam dzisiaj Lumpalandią. Ich sytuacja oraz relacje z „pracodawcą” zasadniczo nie uległy jednak zmianie – bez względu na to, jak zostały nazwane. Stereotypowe kodowanie pewnych grup społecznych w postaci stworzeń baśniowych czy obcych ras to zresztą nic nowego w popkulturze (mamy chociażby antysemickie przedstawienia goblinów z „Harry’ego Pottera” czy ferengi ze „Star Treka”). Właściwe odczytanie takich zawoalowanych motywów rasistowskich czy queerfobicznych jest jednak ewidentnie trudniejsze. Najlepszym dowodem na to jest oburzenie „prawdziwych fanów”, którzy nierzadko zarzucają rasizm samym krytykom, bo przecież „w tekście niczego takiego nie ma”. Najwyraźniej dopóki gobliny nie mówią w jidysz to spoko.

Warto też wyjaśnić sobie, skąd w ogóle wziął się taki pomysł. Dlaczego wydawca zdecydował się na to rewidowanie twórczości Dahla? To nic innego jak tylko miałka próba dogodzenia jak najszerszej grupie odbiorców – innymi słowy: maksymalizowania zysków. Korporacje zatrudniają wszystkich tych „doradców do spraw wrażliwości społecznej i kulturowej” i „ekspertów od inkluzywości” nie dlatego, że są tak oświecone – czy uginają się pod presją „aktywistów”, jak bredzą niektórzy – tylko dlatego, że ostatecznie to im się opłaca. Tak działa chociażby tęczowy kapitalizm. Pierwszego czerwca każdego roku korporacje jak na komendę wrzucają tęczę na profilowe, bo to po prostu dobry PR. A przy tym darmowy medialny szum: część ludzi będzie to chwalić, część się wścieknie, ale wszyscy będą gadać.

Co można by zatem zrobić z niewygodną twórczością Dahla? Porzucić ją? Owszem, to byłoby jakieś rozwiązanie. I nie, nie chcę dzwonić po strażaków z „451 stopni Fahrenheita”, bo marzy mi się palenie książek. Moglibyśmy po prostu przestać wynosić Dahla na piedestał i skupić się na innych autorach. Wielu pisarzy z podobnych powodów popadło w zapomnienie i nikt nad tym nie rozpacza (kto dzisiaj jeszcze czyta Kiplinga?). Literatura dziecięca w ostatnich latach przeżywa niesamowity rozkwit. Na pewno znajdzie się coś, co nie popada w szkodliwe stereotypy, nie tracąc przy tym rubaszności i psotliwości, z jakich znane są książki Dahla.

Mamy też inne, mniej radykalne wyjście: jeśli dzieło warto zachować ze względu na jego inne walory artystyczne, można po prostu opatrzyć je odpowiednim kontekstem. Dobrze poradziło sobie z tym swego czasu HBO: dodało do filmu „Przeminęło z wiatrem” planszę tytułową, wyjaśniającą, że – ze względu na pewne stereotypy rasowe – jest to dzieło problematyczne (niemniej, gdy tylko HBO tymczasowo zdjęło film z platformy ludzie podnieśli larum, że to niby cenzura). Nic nie stoi też na przeszkodzie, żeby obydwa rozwiązania wprowadzać jednocześnie. W jednym i drugim wypadku powinno to sprowokować bardziej konstruktywną dyskusję nad kontrowersyjnymi kwestiami oryginału zamiast ukrywać je pod powierzchownymi zmianami.

Źródełko zdjęcia: Nick Fewings na Unsplash.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *