W debatach publicznych, dyskusjach towarzyskich i internetowych przepychankach słownych – wszędzie tam, gdzie zwycięstwo jest ważniejsze od wspólnego dążenia do prawdy – niesłabnącą popularnością cieszy się taktyka wytykania innym błędów w myśleniu. Nic nie kąsa bardziej dotkliwie niż zarzucenie adwersarzom, że ich argumentacja jest nielogiczna; że cały ich wywód to jedynie kolos na glinianych nogach, wszak logika jest fundamentem racjonalnej myśli. Nierzadko kryje się w tym także przytyk osobisty: „twoje argumenty są nielogiczne, bo nie potrafisz logicznie myśleć”. Niektórzy zdają się przekonani, że wystarczy wypowiedzieć odpowiednią formułę („to nie ma sensu”, „to błąd logiczny” lub podobnie brzmiącą inkantację), a szala zwycięstwa niechybnie przechyli się na ich stronę – pal licho jakiekolwiek dowody czy argumentacje. Szach mat, zaorane. Można iść trollować gdzieś indziej.
Takie „logicyzowanie” często zaobserwować można z prawej strony polityki, uzurpującej sobie wyłączone prawo do myśli klasycznej i oświeceniowej. Za pomocą pseudostoickich frazesów typu „fakty nie dbają o twoje uczucia” smutni chłopcy z amerykańskiego alt-rightu próbują dławić dyskurs dotyczący kwestii społecznych, dążąc przy tym do zinfantylizowania swoich politycznych przeciwników. Logika jest dla nich piedestałem, z którego mogą pogardliwie osądzać Innych: „my jesteśmy opanowani i logiczni, a oni rozemocjonowani i irracjonalni”. Dla wojujących lewicowców z kolei logika bywa młotem na innych lewaków, których, z takich czy innych względów, uznali za niegodnych tego miana. Istnienie nadużyć logiki nie oznacza oczywiście, że doszukiwanie się błędów w cudzym myśleniu samo w sobie jest błędem. Wystarczy poczytać komentarze pod postami na praktycznie dowolne tematy naukowe, a prędko natrafimy na antyszczepionkowców, fanów teorii spiskowych i rzesze innego rodzaju foliarzy, próbujących zaklinać rzeczywistość i poświęcających logikę na ołtarzu własnej ideologii. Argumenty przytaczane przez takie osoby rozpadają się w proch, gdy tylko poddać je choćby pobieżnej analizie.
Ten wpis nie będzie próbą udowodnienia, że logika to tylko erystyczna sztuczka, obiektywna prawda nie istnieje, a każda dyskusja to starcie równorzędnych opinii. Nieraz sam zwalczałem taką wypaczoną wersję filozofii postmodernistycznej, w której krytyka istniejących struktur i narracji zachodzi o krok za daleko, prowadząc do skrajnego relatywizmu poznawczego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewne problemy w powoływaniu się na logikę jako ostatecznego arbitra wszystkich sporów. Otworzy nam to drogę do rozważań nad tym, czym jest racjonalne myślenie i jaką rolę odgrywa w nim logika. Rzuci to również światło na pewną tendencyjność myślenia sceptyków, których naturalna nieufność – będąca niezwykle użyteczną cechą w tropieniu twierdzeń pseudonaukowych – sprowadzać może na manowce w kwestiach moralnych i politycznych. Ale wszystko po kolei. Zacznijmy niemal od samego początku: od tego, jak logika ma się do języka.
Logika formalna zajmuje się przede wszystkim relacjami wynikania, jak w klasycznym sylogizmie:
Jeśli wszyscy ludzie są śmiertelni, a Sokrates jest człowiekiem, to Sokrates jest śmiertelny.
Tego typu wnioskowanie ma to do siebie, że jest niezawodne. O ile wnioskujemy z poprawnych przesłanek, nasze wnioski także muszą być poprawne. To dzięki tej właściwości ujęcie języka naturalnego w ramy logiki formalnej przez długi czas było marzeniem wielu oświeceniowych myślicieli. Dałoby to nam uniwersalny klucz do języka, pozwalający zweryfikować prawdziwość dowolnego twierdzenia. Szybko okazało się jednak, że zdecydowanej większości interesujących nas zdań nie sposób rozpatrywać na gruncie logiki formalnej. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy klasycznego rachunku zdań nie mają co do tego wątpliwości. Jak zauważa Andrzej Kisielewicz w Logice i argumentacji:
To, że ludzie w praktyce myślenia, nawet ci, którym przypisuje się szczególne umiejętności logicznego rozumowania, nie stosują praw i wzorów logiki formalnej jest faktem, z którym próbują polemizować tylko niektórzy logicy i matematycy. Okazało się, iż zbyt ścisłe, zbyt formalne ujęcie nieścisłych fenomenów wypacza ich naturę, prowadzi do idealizacji oderwanych od praktyki i rzeczywistości.
Szczególnie problematyczne okazują się sądy moralne, bowiem nie można przypisać im wartości prawda/fałsz. Czy zdanie „Kłamanie może być moralnie usprawiedliwione” jest prawdziwe czy fałszywe? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie bez odniesienie do jakiejś teorii etycznej – problem ten nazywany jest Gilotyną Hume’a od nazwiska szkockiego filozofa uważanego za ojca współczesnej myśli sceptycznej. Zdaniem Hume’a przechodzenie od twierdzeń o faktach (jakie coś jest) do twierdzeń o powinnościach (jakie coś powinno być) nie ma logicznego uzasadnienia, ponieważ nie istnieją żadne reguły inferencyjne, które by na to pozwalały.
Logika formalna fatalnie radzi sobie także z nieostrością znaczenia, stanowiącą nieodłączną cechę języka naturalnego (o czym pisałem już wcześniej w kontekście strukturalnej stabilności języka). Prawda w ujęciu klasycznym jest wartością zerojedynkową: coś albo jest prawdziwe, albo nie; jest to tak zwane prawo wyłączonego środka. Stosując je do języka, otrzymujemy model znaczenia, w którym kategorie językowe (np. słowa) są dyskretne i mają ściśle wytyczone granice. Czyli albo dany przedmiot należy do określonej kategorii – jest desygnatem określonego słowa – albo nie. A to oznacza, że dla każdej kategorii językowej musi istnieć pewien zestaw cech konstytutywnych, które każdy przedmiot musi posiadać, by być przedstawicielem tej kategorii1. Na przykład taki kawaler (z jakiegoś powodu częsty podręcznikowy przykład) musi być: 1) mężczyzną 2) nieżonaty.
Zasadniczym problemem dla takiego rozumowania jest zmienność i nieostrość znaczenia oraz jego zależność od kontekstu. Pojęcie sprawiedliwości jest inaczej rozumiane obecnie niż pięćset lat temu. Słowo wieloryb było dawniej nazwą ryby, a nie ssaka. Atom, zgodnie ze swoją etymologią (z greki átomos „nie dający się przeciąć”), jest niepodzielny. Nawet wspominany wyżej kawaler zmienił swoje znaczenie, obejmując także niezamężnych gejów (dawniej homoseksualni mężczyźni uznawani byli za „definicyjny wyjątek”, yikes!). Nieostrość znaczenia natomiast łatwo zobrazować na przykładzie naczyń. Weźmy typowy kubek i wyobraźmy sobie, że zaczynamy go wydłużać lub rozszerzać. W którym momencie zmieni się odpowiednio w wazon albo miskę? Bez względu na to, jakie punkty graniczne obierzemy, zawsze znajdą się egzemplarze wpadające w „definicyjną szarą strefę”: naczynia zbyt wysokie na kubki a wciąż za niskie na wazony, czy też zbyt szerokie na kubki, a za wąskie na miski2.
Nawet jeśli machniemy ręką na te komplikacje, upierając się, że są potencjalnie rozwiązywalne, prędko natrafimy na inną przeszkodę: spisanie zestawu cech konstytutywnych danej kategorii tak, by jej zakres nie był ani za wąski ani za szeroki to zadanie doprawdy karkołomne. Rozumieli to już niektórzy starożytni myśliciele, co pokazuje wspaniała anegdota na temat cynika Diogenesa z Synopy. W kulturze popularnej utrwalił się jego wizerunek jako „żebrzącego filozofa” – abnegata mieszkającego w pitosie, wielkiej glinianej beczce, z której każdego dnia bezlitośnie dogryzał mieszkańcom Aten. Nie inaczej postąpił pewnego razu z Platonem. Gdy ten zdefiniował człowieka jako „istotę żywą, dwunożną, nieopierzoną”, Diogenes miał pojawić się na jednym z jego wykładów z oskubanym kogutem w ręku złośliwie obwieszczając: „Oto człowieka Platona”. Jak setki lat później wykazał Ludwig Wittgenstein, jeden z największych filozofów XX wieku, problem stworzenia kompletnej listy cech wspólnych dla wszystkich przedstawicieli kategorii jest nawet poważniejszy niż początkowo sądzono. Istnieją bowiem kategorie, w przypadku których dokonanie tego jest nie tyle trudne, co z góry skazane na porażkę. Najlepszym tego przykładem są gry. Co łączy piłkę nożną, pokera, Dungeons & Dragons, Super Mario i grę w klasy? (co prawda sam Wittgenstein użył trochę innych przykładów). Najlepsze co możemy w tym przypadku zrobić to prześledzić pewne linie podobieństwa przebiegające pomiędzy poszczególnymi przedstawicielami kategorii (np. rywalizacja – współpraca, jednoosobowa – wieloosobowa, analogowa – cyfrowa i tak dalej). Przypomina to porównywanie członków wielopokoleniowej rodziny. Stąd zresztą zaproponowana przez Wittgensteina nazwa tego zjawiska: podobieństwo rodzinne. Znalezienie listy cech konstytutywny dla gier jest niemożliwe. Łączy je jednak podobieństwo rodzinne.
Dalszą konsekwencją prawa wyłączonego środka jest swoisty egalitaryzm pomiędzy przedstawicielami kategorii. Ponieważ do pełnoprawnego członkowska wystarczy posiadać z góry określone cechy konstytutywne, nie można powiedzieć, że pies jest bardziej ssakiem niż dziobak, a wróbel bardziej ptakiem niż pingwin. Ściśle rzecz biorąc, jest to oczywiście prawda. Mimo to gdy jesteśmy proszeni o wyobrażenie sobie ptaka, nasze myśli wędrują w kierunku typowych (lub ściślej: prototypowych) przedstawicieli takich, jak wróble, gołębie, sroki, rudziki i szpaki. Obstawiam, że gdyby wśród zdjęć kaczek przemycić zdjęcie dziobaka (przypominam: pełnoprawnego ssaka) wielu ludzi nawet by się nie zorientowało. Sugeruje to, że kategorie językowe mają względnie precyzyjnie określony rdzeń, ale rozmyte brzegi. Skoro jest tak w przypadku słów, to można śmiało założyć, że z pojęciami jest podobnie – język jest dość wiernym odbiciem naszego systemu konceptualnego.
Logika formalna odgrywa zatem jedynie marginalną rolę w określaniu poprawności myślenia: język to nie matematyka, a myślenie to nie szereg uporządkowanych operacji formalnych, dla których logika byłaby swego rodzaju sumą kontrolną3. Klęska formalizmu językowego to jeszcze nie gwóźdź do trumny dla użyteczności logiki jako takiej. Poza logika formalną istnieje także logika nieformalna, która znacznie lepiej sprawdza się w ocenie poprawności rzeczywistych argumentów. Płaci za to jednak wysoką cenę: jest znacznie bardziej zawodna i wrażliwa na kontekst.
Aby to zobrazować, przyjrzyjmy się dwóm zdaniom mogącymi naruszać reguły logiki nieformalnej.
Iksiński jest autorytetem w danej kwestii, więc wygłoszone przez niego twierdzenie jest prawdziwe.
Rozwiązanie X nie jest dobre, ponieważ nie rozwiązuje wszystkich problemów związanych z Y.
Już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo oddaliliśmy się od sylogizmów formalnych. Obydwa zdania prowadzą do licznych pytań i wątpliwości.
Pierwsze zdanie to potencjalnie przykład argumentum ad verecundiam, jednego z częstszych błędów logicznych, polegającego na nieuzasadnionym powołaniu się na autorytet. W końcu bycie autorytetem nie oznacza nieomylności, a w każdej grupie specjalistów znaleźć można jednostki nadużywające swojej pozycji społecznej do głoszenia twierdzeń jawnie pseudonaukowych – antyszczepionkowców wśród lekarzy, poszukiwaczy UFO wśród pracowników NASA, negacjonistów klimatycznych wśród klimatologów4. Z drugiej strony, kiedy szanowany w środowisku naukowym epidemiolog wypowiada się na temat pandemii, nie powinniśmy po prostu zbywać wszystkich jego zaleceń, bo to tylko „nadużywanie autorytetu”. Komuś ostatecznie musimy zawierzyć, bo własnym riserczem nie dojdziemy do wszystkiego (przekonanie, że zdobywaną latami ekspertyzę można zastąpić godziną szperania w Internecie to skrajna naiwność i/lub rażąca ignorancja). Ostateczny werdykt, co do poprawności naszego twierdzenia, zależny będzie zatem od wielu czynników między innymi: czy ekspert/ka rzeczywiście ma kwalifikacje? Czy wypowiada się w granicach własnej dyscypliny? (twierdzenia kosmologa na temat pandemii mogą być niewiele warte) Czy inni eksperci podzielają to zdanie? Jaki jest naukowy konsensus? Czy w ogóle można mówić o istnieniu silnego konsensusu?
Ocena poprawności drugiego zdania jest trudniejsza – nawet zaprawieni sceptycy niekiedy nie dostrzegają niuansów przedstawionego w nim argumentu. Na pierwszy rzut oka jego struktura logiczna wydaje się całkowicie błędna. Mamy bowiem do czynienia z tak zwanym Nirvana fallacy czyli zgubnym poszukiwaniem rozwiązania idealnego. Błąd ten wytykany jest, słusznie zresztą, niektórym aktywistom klimatycznym, którzy odrzucają sensowne rozwiązania przejściowe mogące chociaż w pewnym stopniu zredukować skutki niechybnie czekającej nas katastrofy klimatycznej (na przykład częściowe przejście z węgla na gaz oraz energię atomową).
Z drugiej strony rozwiązywanie problemów zgodnie z zasadą „lepsze jest wrogiem dobrego” może utrudniać nam dostrzeżenie ich istoty i podjęcie właściwego działania: zamiast zająć się przyczynami, leczymy objawy, łatamy dziury w kadłubie tonącego okrętu. Wszelkie sugestie radykalnego działania są wówczas odrzucane z automatu jako nierealne, utopijne. Z głębokimi problemami strukturalnymi jest często trochę, tak, jak z wyjeżdżanie autem z kolein: lekkie pulsowanie gazu nie wystarczy, żeby samochód wytoczył się na równy grunt. W końcu musimy docisnąć pedał albo utkniemy w błocie na dobre. Jeśli przyczyną naszej niedoli jest sam system – jak w przypadku systemowego rasizmu albo globalnego ocieplenia u podłoża którego leży kapitalizm i podsycany przezeń konsumpcjonizm – działanie małymi kroczkami ostatecznie skazane jest na porażkę. Jak pokazuje historia, przed wielkimi zmianami społeczno-gospodarczymi niemal zawsze kroczy rewolucja.
Również nauka działa w podobny sposób, a przynajmniej na wczesnych etapach rozwojowych poszczególnych dyscyplin. Weźmy na przykład XIX-wieczną medycynę i jej pojmowanie rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, a konkretnie cholery. Dominująca wówczas teoria miazmatów głosiła, że przyczyną epidemii cholery jest „morowe powietrze”, czyli trujące wyziewy z brudu i gnijącego mięsa. Nota bene dlatego właśnie w dziobatych maskach doktorów plagi – obecnie nieodłącznych bohaterów każdego szanującego się steampunku – umieszczano wonne substancje, zioła i kwiaty, mające chronić przed patogennym smrodem. Teraz wyobraźmy sobie, że próbujemy dojść do rzeczywistych przyczyn cholery, choroby przenoszonej przez drobnoustroje wydalane z organizmu z kałem i dostające się do źródeł wody pitnej, za pomocą stopniowo rozwijanej teorii miazmatów. Idąc małymi krokami, szybko dojdziemy do ściany – do granic tej ułomnej, protonaukowej teorii. Niektóre z tych kroków mogą nawet przynosić rzeczywiste korzyści: pomimo całkowicie błędnych założeń miazmatyczna teoria chorób przyczyniła się do poprawy warunków sanitarnych w miastach. Nawet te dziwaczne stroje lekarzy do pewnego stopnia chroniły ich przed zarażeniem, choć często z zupełnie innego powodu niż im się wydawało.
Całkowite powstrzymanie epidemii w ten sposób nie wydaje się jednak możliwe, bo szukamy jej przyczyn w niewłaściwym miejscu. Konieczna jest zmiana paradygmatu. Tutaj na scenę wkracza niejaki John Snow (nie ten z Gry o tron, ale ponoć też niezły nudziarz). Snow zauważył, że występowanie zachorowań pokrywa się nie tyle ze źródłami smrodu, ile z zanieczyszczonymi ujściami wody, jak owa słynna pompa przy londyńskiej Broadstreet. Przekonanie ludzi do swoich racji nie przyszło mu jednak łatwo i jego teoria została powszechnie przyjęta dopiero po jego śmierci5. Nawet w nauce czasem potrzebna jest rewolucja, a nie tylko ewolucja. Choć teoria miazmatów była, jak na swoje czasy, relatywnie „dobra” – a na pewno bardziej wiarygodna, bo nie postulowała istnienia „niewidzialnych gołym okiem bakcyli” – trzeba było ją odrzucić w imię postępu.
Zbierzmy nasze nieco meandrujące rozważania. Logika formalna w przypadku języka naturalnego sprawdza się słabo, zaś logika nieformalna bywa pomocna w ocenie argumentów, ale nie zawsze wystarczająca. Prowadzi to do dwóch wniosków: można powiedzieć coś z pozoru logicznego, lecz błędnego; można też powiedzieć coś nielogicznego i zarazem prawdziwego. Najbardziej banalnym przykładem tej drugiej sytuacji jest zdanie Jadłem dzisiaj pączki, więc jutro wstanie słońce. Pomimo słuszności wniosków jest to oczywisty non sequitur – brak powiązania logicznego jest jasny jak, nomen omen, słońce. W przypadków faktów zwykle nie mamy problemu z poprawną oceną wniosków takich twierdzeń – po prostu ignorujemy błędną strukturę logiczną. Jak przekonaliśmy się wyżej, język służy nie tylko do formułowania zdań opisujących świat, ale też – a nawet przede wszystkim – sądów etycznych. Skupienie na logice wywodu może nas zmylić, prowadząc do swego rodzaju przesunięcia kategorialnego: argumentujemy wyłącznie z pozycji logiki i faktów, nie dostrzegając, że dyskusja tak naprawdę toczy się wokół kwestii moralnych. Jesteśmy tak pochłonięci obroną własnego stanowiska, że nie słyszymy świstu spadającej gilotyny Hume’a.
Wiele przykładów takich nieporozumień znaleźć można w debatach na temat problemów społecznych, siłą rzeczy ugruntowanych w warunkach gospodarczych. Zwolennicy „niewidzialnej ręki rynku” i apologetycy neoliberalnej polityki wytykają innym błędy w myśleniu o gospodarce, gdy tak naprawdę wszystko rozbija się o kwestie moralne. Programy nastawione na podnoszenie płacy minimalnej, budowanie mieszkań komunalnych i wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego są wiecznie odwlekane lub kategorycznie odrzucane, ponieważ nie przekładają się na zwiększenie stopy zatrudnienia ani wyższe zyski a zatem nie wspierają gospodarki6. Jak takie rozwiązania wpłyną na dobrostan objętych nimi ludzi traci znaczenie, ponieważ cała dyskusja ściągnięta zostaje na orbitę argumentacyjnej czarnej dziury: „Ale jak to wpłynie na gospodarkę?” Przyjmując takie stanowisko, nieuchronnie spychamy ludzkie życia poza horyzont zdarzeń.
Apostołowie statusu quo przekonują, że taki „ekonomizm” wcale nie kłóci się z naszym zmysłem moralnym, bo to co dobre dla gospodarki, jest dobre dla ludzi – bogactwo skapuje, a ciężka praca popłaca. Ponad czterdzieści lat neoliberalnej polityki (od Thatcher w Wielkiej Brytanii, Regana w USA czy Balcerowicza w Polsce) nieszczególnie przybliżyło nas jednak do rozwiązania istniejących problemów społecznych. Choć technologia poszła do przodu, my pracujemy coraz więcej a zarobki w wielu branżach utknęły w martwym punkcie (jak chociażby w przypadku nauczycieli, pracowników zakładów produkcyjnych i transportu publicznego, pielęgniarek, urzędników niższego szczebla czy tłumaczy literatury, o czym pisałem wcześniej). Wiele państw Zachodu zmaga się z rosnącym kryzysem mieszkaniowym. Reakcja globalnych rynków na pandemię okazała się humanitarną katastrofą: do teraz w wielu miejscach na świecie nie ma dostępu do szczepionek, bo firmy farmaceutyczne nie chcą zrezygnować ze swoich patentów pomimo setek milionów dolarów otrzymanych z pieniędzy publicznych; ludzie w Stanach, nagle zwolnieni z powodu przestoju podczas lockdownów, byli eksmitowani na ulice musieli dosłownie walczyć o zapomogi; ci zaś, którzy nie chcieli narażać się na zarażenie w zakładzie pracy, byli rugani za zaniechanie „patriotycznego obowiązku” budowania cudzego kapitału. Gospodarka tymczasem miała się całkiem nieźle i to pomimo problemów z łańcuchami dostaw czy narzekania polskich patoprzesiębiorców, że „ludziom robić się nie chce” (czy to nie oznacza przypadkiem, że powinni zagwarantować lepsze warunki pracy?). Najbogatsi ludzie dalej się bogacili.
U podstaw tej rozbieżności pomiędzy ekonomią a moralnością leży zmiana paradygmatu, jaka zaszła w ekonomii na przestrzeni ostatniego półwiecza. Ekonomiści, próbując zobiektywizować swój przedmiot badań i zbliżyć się do matematyki oraz nauk ścisłych, porzucili dążenia do realizacji celów społecznych. Ekonomia przestała służyć społeczeństwu i realizacji konkretnych celów politycznych [9], coraz bardziej zwracając się do wewnątrz. Stała się wężem, który pożera własny ogon: zamiast podejmować rozmowę na temat skutecznych sposobów urządzenia sprawiedliwego społeczeństwa, zaspokajającego potrzeby obywateli z poszanowaniem środowiska naturalnego, ekonomiści skupili się na opisywaniu (i legitymizowaniu) istniejących struktur władzy oraz sprowadzaniu złożonych zjawisk społecznych do abstrakcji. Tak powstała krzywa popytu i podaży czy ów nieszczęsny homo oeconomicus. Za kulminację tego trendu uznać można przyjęcie produktu krajowego brutto (PKB) jako uniwersalnego wyznacznika postępu gospodarczego. Ekonomistka Kate Raworth, nazywa PKB „kukułczym jajem w gospodarczym gnieździe”, ponieważ wypchnął inne cele ekonomii i zastąpił je nierealistyczną polityką ciągłego wzrostu. Musimy pracować więcej i wydawać więcej, bo jeśli staniemy w miejscu to niechybnie czeka nas krach. Do jakiego kuriozum prowadzi takie podejście najlepiej obrazuje niedawny artykuł The Independent, w którym neoliberalny think tank proponuje rozwiązanie problemów gospodarczych Ziemi przez… sprywatyzowanie Księżyca. Czym się strułeś, tym się lecz.
Uporczywe tkwienie w przekonaniu, że dyskusja zawsze musi sprowadzić się do logiki wypacza także inny klasyczny argument sceptyków. Carl Sagan, wybitny astronom, popularyzator nauki i jeden z nestorów współczesnego sceptycyzmu naukowego, spopularyzował powiedzenie, że nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów („Extraordinary claims require extraordinary evidence”).Biorąc je sobie do serca, powinniśmy traktować wszelkie napotkane tezy z rezerwą wprost proporcjonalną do ich wagi lub konsekwencji. O ile wysunięcie takiego argumentu jest całkowicie uzasadnione w przypadku starożytnych kosmitów, duchów, umiejętności nadprzyrodzonych i innych wydumanych hipotez, o tyle całkowicie traci ono rację bytu po przeniesieniu na grunt polityki i etyki, przeradzając się w pospolity reakcjonizm. Porównajmy: „Jakie są na to dowody?” czy „Gdzie to się sprawdziło?” to sensowne pytania w przypadku kwestii rozstrzygalnych empirycznie, ale już niekonieczne w odniesieniu do tych o wymiarze moralnym. Droga ku postępom społecznym to zwykle skok w nieznane głębiny. Społeczeństwo jest zbyt skomplikowaną strukturą, by możliwe było odwzorowanie w laboratoryjnym eksperymencie wszystkich istniejących w nim zależności i powiązań7. Byłoby to zresztą bezcelowe, bo metoda naukowa nie powie nam – a wręcz nie może powiedzieć – jak sprawiedliwie urządzić świat. Aby dobitnie przekonać się o reakcyjnym podłożu takiego sceptycyzmu, wystarczy prosty eksperyment myślowy. Cofnijmy się do czasów sprzed pierwszych demokracji konstytucyjnych – przed Deklaracją Niepodległości i rewolucją Francuską – albo jeszcze dalej, do Aten za rządów królów. W tych okolicznościach historycznych doprawdy trudno uznać domaganie się dowodów na skuteczność czy słuszność powszechnej (czy raczej: powszechniejszej) partycypacji w rządach jako cokolwiek innego niż próbę chronienia własnej uprzywilejowanej pozycji społecznej. Wprowadzenie demokracji oznaczało bowiem upadek monarchii a wraz z nią także ówczesnych elit, utratę ich władzy.
Nie ma zatem co się łudzić, że jeden model myślenia sprawdzi się w każdym kontekście, a znajomość logiki sprawi, że zawsze będziemy stać po właściwej stronie historii. Na koniec wróćmy jeszcze raz do Hume’a, bo jego poglądy to bodaj najlepsze potwierdzenie powyższej tezy. Pomimo bycia ojcem sceptycyzmu Hume wyznawał nader konserwatywną politykę, stawiając na tradycję oraz utarte wzorce społeczne. Przykładowo, był przeciwnikiem rozwodów, mimo że potrafił prawidłowo diagnozować wiele z problemów małżeństw jako instytucji społecznych, w których władzę autorytarną sprawuje mężczyzna. Był także przeciwnikiem egalitaryzmu ekonomicznego, choć był doskonale świadom niesprawiedliwości i krzywd, jakie wyrządza bieda. Można oczywiście przekonywać, że Hume przeniesiony do dzisiejszych czasów ochoczo zmieniłby swoje poglądy, gdyż obecnie nie brak dowodów na słuszność bardziej liberalnej polityki społecznej. Spekulowanie na temat tego, co martwi od lat myśliciele powiedzieliby o współczesnym świecie, bywa ryzykowne, ale nawet jeżeli przystaniemy na owo nawrócenie Hume’a to nie możemy zapominać o jednej rzeczy: zdobycie obecnych praw wymagało wpierw pokonania reakcyjnych sił pokroju Hume’a, zwykle na drodze rewolucji.
Logika i sceptycyzm to bez wątpienia niezwykle przydatne narzędzia dla naszych umysłów. One same nie powiedzą nam jednak, o czym mamy myśleć. Tkwiąc w przekonaniu, że racjonalizm sprowadza się do logiki stajemy się ślepi na wpływ ideologii na myślenie – obracamy się w przestrzeni „czystej logiki”, więc we własnym mniemaniu jesteśmy apolityczni. Prawdziwie neutralni, jak pewien wiedźmin.
- Przeszliśmy zatem, jak po nitce do kłębka, od logiki formalnej do esencjalizmu. W problemach esencjalizmu jeszcze na pewno kiedyś coś napiszę.
- To w zasadzie wariant tzw. paradoksu sorytu: „Wyobraź sobie stos piasku, z którego pojedynczo usuwane są kolejne ziarna, aż do momentu, kiedy zostanie już tylko jedno. Czy jest ono nadal stosem? Jeśli nie, to kiedy stos przestał nim być?” W przypadków kubków może się wydawać, że rozwiązaniem jest definicja funkcjonalna np. taka: kubek to naczynie, z którego ludzie piją gorące napoje. Nasza definicja co prawda poradzi sobie z nieostrością, ale otworzy się na kontekstowy relatywizm. Bo co, jeśli niektórzy ludzie piją z kubków także zimne napoje? Albo piją gorące napoje w szklankach? (jak to było modne w PRL-u). Rozwiązaliśmy jeden problem zastępując go innym.
- Z tym jeszcze można by się kłócić, twierdząc, że język jest jedynie niedoskonałym odbiciem uporządkowanych operacji mentalnych. Pogląd ten, zwany funkcjonalizmem, cierpi jednak na szereg problemów (chociażby to, że jego konsekwencją jest pewna forma dualizmu). To jednak temat na odrębny wpis.
- A nawet wśród noblistów, jak w przypadku Luca Montagniera, odkrywcy wirusa HIV, który do końca życia zajmował się promowaniem „badań” nad homeopatią i szerzeniem teorii spiskowych na temat pandemii COVID-19.
- Jeżeli chcecie poczytać coś więcej o epidemii cholery i innych choróbskach, które dawniej trapiły ludzkość to polecam książkę Jennifer Wright Co nas (nie) zabije.
- Choć mówienie, że podnoszenie płacy minimalnej odbija się na stopie zatrudnienia jest zwyczajnie nieprawdą, co wykazali w eksperymencie naturalnym nobliści z ekonomii z 2021 roku: https://www.nytimes.com/2021/10/11/business/nobel-economics-prize-david-card-joshua-angrist-guido-imbens.html
- Oczywiście nauka może nadal dostarczać nam pewnych surowych danych, które mogą ułatwić nam podejmowanie decyzji moralnych. Trzeba mieć jednak świadomość, że nawet nauka nie jest całkowicie wolna od ideologii, a dane można zawsze zbierać i przedstawiać w sposób tendencyjny. Najlepszym tego przykładem są przejawy rasizmu naukowego opisane w świetnej książce Stephena Jay Goulda The Mismeasure of Man.
Źródełko zdjęcia: Kenny Eliason na Unsplash