KategoriePrawoPrzemyślenia

Wolny dostęp do nauki

JSTOR, jedno z większych cyfrowych repozytoriów publikacji naukowych, przedłużyło swój okres open-access do końca roku. Niby fajnie, ale nie sposób zostawić tego newsa bez szerszego komentarza. Duzi wydawcy czasopism naukowych i prywatne cyfrowe biblioteki są zmorą współczesnej nauki. Ich rola sprowadza się do zwykłego pośrednictwa i pobierania wysokiego haraczu wyłącznie za udostępnianie swoich serwerów. Zwykle pieniądze te idą z kieszeni instytucji naukowych, które wykupują odpowiednie subskrypcje dla swoich pracowników i studentów. Autorzy artykułów i ich recenzenci – czyli ludzie, którzy odwalają większość roboty – nie uczestniczą w zyskach. To mikrokosmos kapitalizmu.

JSTOR nie jest jeszcze pod tym względem najgorszy, bo jest non-profit i udostępnia przynajmniej część artykułów za darmo do przeczytania na swojej stronie, ale weźmy np. takiego Elseviera. Jeżeli akurat uczelnia, na której pracujemy bądź studiujemy, nie ma dostępu do repozytorium, w którym znajduje się interesujący nas artykuł naukowy, musimy wyłożyć na niego 30-40 dolarów. A na jednym artykule najpewniej się nie skończy. Liczbę pozycji bibliograficznych potrzebnych do napisania własnego artykułu liczy się w dziesiątkach, a dłuższej pracy naukowej w setkach. Podobnie jeżeli jesteśmy zainteresowanym laikiem i chcielibyśmy np. przeczytać sobie parę publikacji na temat interfejsów mózg-komputer, bo akurat piszemy o tym post na bloga (patrz PS). Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że decyzję o przebiciu się przez taki „paywall” najczęściej musimy podjąć wyłącznie na podstawie abstraktu, który zwykle bardzo pobieżnie omawia zawartość tekstu. Jako ktoś, kto do badań potrzebował dziesiątek artykułów spoza głównego obszaru specjalizacji mojego instytutu (przede wszystkim z neurobiologii i filozofii umysłu), spotykałem się z tym problemem praktycznie na co dzień. Nie jestem też w stanie zliczyć, ile razy po przeczytaniu abstraktu wydawało mi się, że artykuł jest wart mojej uwagi, a po wczytaniu się głębiej okazywał się nieprzydatny.

Trudno jest mi takie podejście pogodzić z ideą przejrzystości nauki i powszechnego dostępu do jej osiągnięć. A przecież argumenty na rzecz takiego stanowiska można mnożyć – od korzyści w postaci obywatelskiego zaangażowania w proces naukowy, przez umożliwienie badaczom z nieuprzywilejowanych obszarów (np. z krajów rozwijających się) uczestnictwa w globalnej społeczności naukowej, po fakt, że nauka finansowana jest z podatków obywateli. Ci naukowcy i recenzenci, bez których wydawcy nie mogliby funkcjonować, opłacani są najczęściej przez publiczne instytucje badawcze, a te z kolei przez nas. Mimo to obecnie znajdujemy się w dziwnej sytuacji, w której nasze podatki pośrednio idą na finansowanie zysków wydawców. Dziwnej z perspektywy zdrowego rozsądku i moralności, ale absolutnie normalnej dla późnego kapitalizmu.

Co ciekawe, kiedy w roku 2014 JSTOR zapytany został ile kosztowałoby ich przejście na pełen open-access, czyli udostępnienie wszystkich artykułów za darmo dla całego świata, ich odpowiedź rzekomo brzmiała „250 milionów dolarów”. Taka kwota to dosłownie kieszonkowe dla wielu najbogatszych ludzi naszych czasów. Jeff Bezos, ze swoimi 220 miliardami dolarów, mógłby zapewnić wszystkim ludziom dostęp nie tylko do JSTORa, ale pewnie również wszystkich innych cyfrowych repozytoriów wiedzy i nawet by tego specjalnie nie odczuł finansowo. Tymczasem, kiedy Aaron Swartz, amerykański programista i aktywista, ściągnął z serwerów JSTORa znaczną liczbę cyfrowych materiałów naukowych z zamiarem ich rozpowszechnienia, groziła mu grzywna w wysokości do miliona dolarów i do 35 lat więzienia. I to jedynie za nielegalne ściągnięcie artykułów, a nie naruszenie praw autorskich, bo JSTOR odstąpił od procesu cywilnego. Zdaniem wielu prawników ryzyko maksymalnego wyroku było niskie, ale Swartz nigdy nie doczekał jego ogłoszenia, popełniając samobójstwo krótko po otrzymaniu zarzutów.

Historia Swartza pokazuje jednak, że jest też trzecia droga w tym wszystkim. Można po prostu kompletnie ignorować dławiące naukę prawo autorskie i próbować unikać prawnych konsekwencji – tak robią to portale Library Genesis i Sci-Hub. Działając z ciemnych zakamarków Internetu i/lub krajów, w których prawa autorskie nie są ściśle egzekwowane, portale te gromadzą linki do milionów artykułów normalnie zamkniętych za paywallami, między innymi na stronach Elseviera. Żeby zburzyć obraz złych hakerów wykradających dane od „przedsiębiorczych wydawców”, warto dodać, że Sci-Hub utrzymuje się z dotacji użytkowników z całego świata, a wiele z artykułów dostępnych na Library Genesis albo Sci-Hub zostało wrzuconych do sieci przez samych autorów.

Jak już wspominałem, autorzy nic nie mają z dystrybucji swojej pracy, więc czemu mieliby stawać w obronie korporacyjnych interesów? Mało tego, interes naukowców jest bezpośrednio sprzeczny z interesem wydawców – naukowcy chcą by do ich badań dotarła jak największa liczba ludzi, co paywalle skutecznie uniemożliwiają. Chociaż rzadko mówi się o tym głośno, Alexandra Elbakyan, założycielka Sci-Hub, w środowiskach naukowych często uchodzi za bohaterkę. Sam pewnie pisałbym doktorat jeszcze kolejne sześć lat, gdyby nie jej aktywizm. Wpływ jej projektu na naukę spotkał się nawet z zainteresowaniem stricte naukowym. Parę miesięcy temu pojawiły się badania analizujące tzw. „Efekt Sci-Huba”. Zgodnie z ich wynikami artykuły pobierane z Sci-Hub były cytowane 1,72 razu częściej niż te niepobierane, co zdaje się sugerować, że blokowanie dostępu do artykułów przez wydawców ma wymierny wpływ na to jak prowadzone są badania naukowe (ten artykuł nie przeszedł jeszcze procesu recenzyjnego, więc ostrożnie z wyciąganiem wniosków).

Oczywiście wydawcy, w szczególności Elsevier, próbują walczyć z Library Genesis i Sci-Hub na wszelkie sposoby. Portale są blokowane w wielu krajach i stale zmieniają domeny, a ludziom, którzy z nich korzystają, przyklejana jest łatka złodziei (patrz PS2). Póki co jednak „piraci” wygrywają tę walkę. I dobrze, bo jak próbowałem pobieżnie pokazać w tym krótkim wpisie, nasz obecny system prawa autorskiego jest wadliwy w swoich założeniach. Nie wymaga jedynie drobnej korekty, wymaga całkowitej transformacji, tak by był zgodny z ideałami współczesnej nauki. Nasz światowy dorobek naukowy nie może być zakładnikiem prywatnych, nastawionych na zysk korporacji, jeżeli nauka ma być przedsięwzięciem prawdziwie globalnym i ma być otwarta dla wszystkich, nie tylko tych, którzy wcześniej zapłacili sowity okup.

PS. Zapowiadałem tego posta już tyle razy, że jeżeli w końcu go nie napiszę, macie pełne prawo obtoczyć mnie w smole i pierzu i przepędzić ulicami Wrocławia. Ale serio trochę czytania w temacie interfejsów mózg-komputer jest.

PS2. To, że nielegalne ściąganie treści z Internetu jest kradzieżą to oldschoolowy argument rozpropagowany przez wytwórnie muzyczne i filmowe na początku lat 2000. Tak jak dawniej tak i teraz nie trzyma się on kupy z prostej przyczyny: utożsamia rzeczywistą szkodę z utraconymi zyskami. Nielegalne ściągnięcie cyfrowego utworu z sieci nie jest kradzieżą, bo utwór ten nie ma materialnego nośnika. Wydawca fizycznie nic nie stracił, nie sięgnęliśmy mu przez sieć P2P do portfela. Jedyne, co wydawca stracił, to potencjalne zyski. Podkreślam tutaj słowo potencjalne, ponieważ w przypadku towarów nieistotnych dla normalnego funkcjonowania, takich jak muzyka, filmy, czy nawet artykuły naukowe, jest wysoce wątpliwe, czy osoba kupiłaby dany utwór, gdyby nie miała możliwości ściągnięcia go z sieci.

Źródełko zdjęcia: Photo by Michael Geiger on Unsplash

KategorieChemiaPrawoPrzemyślenia

Podatek cukrowy

Podatek cukrowy czy też „opłata cukrowa”, czyli obciążenie słodkich napojów dodatkową daniną na rzecz Narodowego Funduszu Zdrowia i budżetu państwa, to w swoich założeniach całkiem rozsądny pomysł. Jego wdrożenie w Polsce budzi jednak pewne zastrzeżenia, podobnie jak nasza reakcja na pandemię COVID-19. Niby zaczęliśmy dobrze, ale w miarę upływu czasu sytuacja coraz bardziej zaczęła wymykać się spod kontroli. Podejście „dobre założenia, kiepskie wykonanie” powoli chyba staje się naszą nową tradycją narodową. W tym wpisie postaram się przystępnie przedstawić istotę podatku cukrowego, dowody naukowe przemawiające za jego wprowadzeniem oraz sposób jego wprowadzenia przez polskie ustawodawstwo i wydać ostateczny werdykt, czy przepisy te mają szanse osiągnięcia swojego zamierzonego celu – zniechęcenia ludzi do picia napojów słodzonych cukrem. Zahaczę też o kwestię stosowania słodzików w zastępstwie cukru, bo stanowisko polskiego ustawodawcy w tej sprawie jest niepozbawione kontrowersji.

Zacznijmy jednak od rzeczy podstawowych, bo jeżeli mam kogokolwiek przekonać do podatku cukrowego, to musimy się zgadzać co do tego, że cukier w diecie nie jest pożądany. O jakim cukrze w ogóle mówimy? Problemem są przede wszystkim tak zwane cukry dodane (added sugars, free sugars). Są to monosacharydy (fruktoza i glukoza) oraz disacharydy (sacharoza tj. cukier stołowy, maltoza i trehaloza) powszechnie stosowane jako środki słodzące w produktach spożywczych. Naturalnie występujące cukry, na przykład fruktoza w owocach, nie są uznawane za cukry dodane. Istnieje obecnie silny naukowy konsensus, wskazujący na negatywne konsekwencje spożywania nadmiernych ilości cukru dodanego. Poprzez zaburzenie gospodarki energetycznej cukier dodany może prowadzić do otyłości, która wiąże się m.in. ze zwiększonym ryzykiem chorób układu krążenia, stłuszczenia wątroby, cukrzycy typu 2 oraz próchnicy zębów (w kwestii nadwagi oraz stygmatyzacji otyłości patrz PS2).

Nieco kontrowersyjna jest jednak bezpośrednia rola cukrów dodanych w powodowaniu wspomnianych chorób. Chodzi o sytuacje, kiedy osoba spożywa dawki cukru większe niż zalecane, ale nie przekracza dziennego zapotrzebowania na kalorie. Mimo istnienia prawdopodobnego mechanizmu, za pomocą którego nadmiernie spożycie cukrów dodanych może być chorobotwórcze, obecne badania nie rozstrzygają tej kwestii jednoznacznie. Po Internecie krążą też historyjki o ludziach, którzy na słodyczach i śmieciowym jedzeniu, jednak ze ścisłym deficytem kalorycznym, stracili na wadze. Jestem spokojnie w stanie w to uwierzyć, bo skuteczna dieta w dużej mierze sprowadza się do zasady „calories in-calories-out” – dopóki mamy deficyt to niezależnie od tego co jemy, powinniśmy powoli tracić na wadze.

Nie powinno to jednak uspokajać łasuchów z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, upchnięcie wysokokalorycznych produktów w dziennym limicie oznacza rezygnację z innych produktów zawierających niezbędne mikro- i makroskładniki odżywcze. Pogodzenie zbilansowanej diety ze słodyczami do łatwych nie należy. Po drugie, jeżeli skrupulatnie nie liczycie kalorii i/lub nie torturujecie się codziennymi ćwiczeniami to raczej nic nie wyjdzie z utrzymania się w limicie albo zrobienia deficytu. I na koniec, fakt, że hipoteza o bezpośrednim wpływie cukrów dodanych np. na cukrzycę typu 2 jest kontrowersyjna, nie oznacza, że nie ma dobrych dowodów naukowych na jej poparcie. Może się więc okazać, w miarę jak napływają nowe badania, że cały ten nasz misterny plan diety słodyczowej skończy się chorobą. Wolę nie przekonywać się na sobie.

Zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacja zdrowia (WHO) jak i amerykańskiego Center For Disease Control wartość kaloryczna cukru dodanego nie powinna przekraczać 10% dziennego zapotrzebowania na kalorie. Czyli jeżeli nasze dziennie zapotrzebowanie na kalorie wynosi 2000 kcal to zaledwie 200 kcal powinno pochodzić z cukrów dodanych. To nie jest nawet jeden batonik czy pączek. A cukry dodane znajdują się przecież w wielu innych produktach, chociażby w keczupie. Warto też mieć na uwadze, że produkt, z którego cukier dodany pochodzi nie ma tutaj znaczenia – cukier trzcinowy, zawierający sacharozę i melasę; miód, zawierający przede wszystkim glukozę i fruktozę oraz w mniejszych ilościach także sacharozę i maltozę; czy syrop klonowy, zawierający przede wszystkim sacharozę, nie są bardziej „zdrowe” niż cukier stołowy. Różnice kaloryczne pomiędzy tymi produktami są niewielkie. Wniosek z tego taki, że cukier to cukier, nie ma co się oszukiwać, że miód albo syrop klonowy są w porządku, bo przecież „są bardziej naturalne”.   

Spójrzmy teraz jak ma się sprawa z cukrem dodanym w napojach. Spożycie napojów słodzonych cukrem (sugar sweetened beverages, SSB) w Stanach w latach 1999-2010 nieznacznie spadło, utrzymywało się jednak na poziomie przekraczającym zalecane wartości maksymalne. Napoje słodzone były wtedy, i najpewniej nadal są, największym źródłem cukrów dodanych w diecie Amerykanów. Mają też bezpośredni wpływ na występowaniem otyłości, zgodnie z wynikami kilku dużych metaanaliz, w tym jednej zleconej przez WHO. Niestety nie udało mi się znaleźć wiarygodnych danych na temat spożycia napojów słodzonych cukrem w Polsce. Jedyne informacje, do jakich dotarłem, pochodzą z nieopublikowanego artykułu dostępnego na stronie „Woda na start”. Jest to inicjatywa promująca picie wody, sponsorowana przez jednego z dużych producentów wody butelkowanej, więc nie jestem pewien ich wiarygodności. Niemniej, założenie, że Polacy piją podobne ilości napojów słodzonych cukrem wydaje mi się uzasadnione, zważywszy na skalę globalizacji i mocno zakorzenioną obecność dużych koncernów produkujących słodkie napoje na polskim rynku. Zgadza się ono również z moimi własnymi obserwacjami. 

Wszystkie te badanie byłby jednak na nic, gdyby okazało się, że podatek cukrowy nie jest efektywnym środkiem do zmiany rynku i preferencji konsumentów. Producenci mogliby przerzucić koszty na konsumentów, a ci mogliby dalej kupować słodzone cukrem napoje pomimo wyższych cen. Byłby to wtedy jedynie sposób na dodatkowe opodatkowanie obywateli. Dotychczasowe badania sugerują jednak, że podatek cukrowy rzeczywiście działa. W Meksyku w roku 2014 podatek cukrowy spowodował spadek ilości kupowanych napojów słodzonych cukrem o średnio 6,3%. Spadek ten był odwrotnie skorelowany z dochodem gospodarstwa domowego – im mniejszy dochód tym wyższy spadek kupowania napojów słodzonych cukrem. Autorzy zanotowali także wzrost ilości kupowanej wody o 16,2%, ale jedynie wśród mieszkańców miast.

Badania przeprowadzone w UK między rokiem 2015 a 2018 wykazały, że spożycie napojów słodzonych spadło o 30% na osobę, średnia zawartość cukru w dostępnych na rynku napojach spadła z 4,4 g na 100 ml do 2,9 g na 100 ml, sprzedaż napojów z zwartością cukru powyżej 5 g / 100 ml spadła o 50%, a sprzedaż słodkich napojów niskokalorycznych i bezkalorycznych wzrosła o 40%. Jeżeli ta ostatnia statystyka Was niepokoi to wstrzymajcie swoje konie, jeśli mogę sobie pozwolić na taką kalkę z języka angielskiego. Będzie później mowa i o tym.

Do podobnych wniosków doszli także badacze z wielu innych krajów. Przeprowadzona w zeszłym roku metaanaliza 22 badań przeprowadzonych w Chile, Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Hiszpanii, Francji, Finlandii oraz na Węgrzech, wykazała istotne zmniejszenie ilości kupowanych oraz spożywanych napojów objętych podatkiem. Co ważne, autorzy metaanalizy zwracają uwagę również na fakt, że rodzaj podatku może mieć wpływ na jego efektywność. Bardziej skuteczne było ustalenie wysokości podatku zależnie od zawartości cukru niż ceny produktu. Podatek cukrowy na napoje słodzone ma też wyjątkowo dobre przełożenie kosztów wprowadzenia na zyski, zmniejszając ponoszone koszty społeczne chorób związanych z nadmiernym spożywaniem cukru dodanego.

Producenci napojów słodzonych cukrem często podnoszą argument, że podatek cukrowy uderzy przede wszystkim w najuboższych, ponieważ dodatkowa opłata przerzucona zostanie na konsumentów. Chociaż istnieją badania wskazujące na korelację pomiędzy niższym dochodem gospodarstwa domowego i wykształceniem konsumentów a spożyciem napojów słodzonych, argument ten pomija pewien istotny fakt: w odpowiedzi na wyższe ceny napojów ludzie zmieniają swoje nawyki.

Niektórzy przeciwnicy podatku cukrowego z oburzeniem zauważają także, że przecież cukier jest w innych rzeczach, których jednak nikt nie obarcza daniną. Ten argument to zwykły whataboutism – próba odwrócenia uwagi od rzeczywistego problemu i to nawet nie jakoś szczególnie skuteczna, bo,  jak zauważają badacze zajmujący się problemem cukru dodanego, słodkie napoje stanowią dodatkowe źródło kalorii. Wyeliminowanie go miałby więc znaczący wpływ na ogólną równowagę kaloryczną diet wielu ludzi. Poza tym w przypadku napojów mamy też dobre zamienniki monosacharydów i disacharydów: bezkaloryczne słodziki takie jak aspartam. Albo można po prostu pić wodę. Swego czasu cyrkulował taki mem, że kiedy osoba otyła zamawia sobie duży posiłek i do tego bierze napój słodzony słodzikiem to „hehe, co za ironia”. Zawsze dobijał mnie ten dziwny żarcik, w dodatku doprawiony stygmatyzacją otyłości, bo wbrew opowiadającym go śmieszkom takie zachowanie jak najbardziej ma sens. Nierozsądnym byłoby działanie odwrotne: przy już przekroczonym limicie kalorycznym iść na całość i dorzucać sobie kolejne kilkaset kilokalorii w postaci słodzonego napoju.

Podstawowe założenia już mamy: cukier dodany jest szkodliwy, zwłaszcza w napojach, a podatek cukrowy zdaje się działać. Przeanalizujmy teraz jak podatek ten będzie wyglądał w Polsce. Zanim zagłębimy się w konkretne przepisy omówmy szerszy kontekst jego wprowadzenia. Niektórzy komentatorzy ostrzegają, że środek pandemii to nie jest to właściwy moment na dorzucanie kolejnych obciążeń finansowych. Wypada jednak zadać sobie pytanie o kogo dokładnie tym ludziom chodzi. Jeżeli myślimy o nadmiernym obciążeniu konsumentów, to tym raczej nie ma co się szczególnie przejmować, bo badania wskazują na zmianę konsumenckich preferencji w odpowiedzi na wprowadzenie podatku cukrowego.

Natomiast jeżeli chodzi o producentów napojów słodzonych to są to najczęściej globalne koncerny (Coca-Cola, PepsiCo), więc nawet jeżeli trochę na tym zbiednieją to nie przejmowałbym się tym nadmiernie. Zresztą nie jest dla mnie do końca jasne, jak sama pandemia miałaby zaszkodzić interesom tych spółek. Ludzie siedzą więcej w domu i przez to piją mniej napojów słodzonych? Inaczej może przedstawiać się sytuacja plantatorów np. buraków cukrowych, ale tutaj mamy ten sam problem co z węglem. Nie możemy dalej robić tego co robiliśmy tylko dlatego, że jakaś gałąź przemysłu na tym zarabia. Całe społeczeństwo na tym traci, bo za leczenie chorób związanych z nadmiernym spożyciem cukru płacimy my wszyscy w naszych podatkach. W dodatku ponosimy też pośredni koszt w postaci utraconego ludzkiego potencjału – ludzie, którzy chorują lub umierają przedwcześnie mogliby nadal pracować.

Przepisy dotyczące „opłaty” cukrowej wprowadzone zostaną ustawą o zmianie niektórych ustaw w związku z promocją prozdrowotnych wyborów konsumentów (patrz PS). Zgodnie z jej projektem pieniądze z podatku mają trafić do NFZ (96,3%) oraz budżetu państwa (3,5%). Ustawa wprost określa również cel, na jaki NFZ ma przeznaczyć zgromadzone środki:

(…) na działania o charakterze edukacyjnym i profilaktycznym oraz na świadczenia opieki zdrowotnej związane z utrzymaniem i poprawą stanu zdrowia świadczeniobiorców z chorobami rozwiniętymi na tle niewłaściwych wyborów i zachowań zdrowotnych, w szczególności z nadwagą i otyłością.

Nie widzę problemu w takim zagospodarowaniu tych środków. Obawiam się jednak, czy nie odbędzie się to jedynie „na papierze”. Nie tak dawno byliśmy świadkami sytuacji, w której Minister Sprawiedliwości przekazał ćwierć miliona złotych z Funduszu Sprawiedliwości dla ochotniczej straży pożarnej w Tuchowie. Czyli zamiast dla ofiar przestępstw i osób zwalnianych z zakładów karnych, w ramach pomocy postpenitencjarnej, pieniądze trafiły do gminy jawnie dyskryminującej ludzi LGBT+ jako rekompensata za odebranie jej środków unijnych. Nie sposób się nie zastanawiać, na co rzeczywiście przeznaczone zostaną te środki.   

Ale spójrzmy teraz na same przepisy wprowadzające podatek cukrowy. Zgodnie z art. 12a 1. „opłata” będzie dotyczyć napojów z dodatkiem:

(…) cukrów będących monosacharydami lub disacharydami oraz środków spożywczych zawierających te substancje oraz substancji słodzących, o których mowa w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) nr 1333/2008 z dnia 16 grudnia 2008 r. w sprawie dodatków do żywności (Dz. Urz. UE L 354 z 13) Zmiany tekstu jednolitego wymienionej ustawy zostały ogłoszone w Dz. U. z 2019 r. poz. 1394, 1590, 1694, 1726, 1818, 1905, 2020 i 2473. 12 31.12.2008, str. 16, z późn. zm.14). 

W artykule 12f ustawa precyzuje wymiar opłat. Będzie to „0,50 zł za zawartość cukrów w ilości równej lub mniejszej niż 5 g w 100 ml napoju, lub za zawartość w jakiejkolwiek ilości co najmniej jednej substancji słodzącej” oraz „0,05 zł za każdy gram cukrów powyżej 5 g w 100 ml napoju”. Maksymalna opłata ma wynosić 1,2 zł za litr. Sama forma podatku wydaje się zatem sensowna. Mamy wyższe opłaty dla napojów z większą zawartością cukru.

Żeby dojść do czego dokładnie te przepisy się odnoszą trzeba było trochę pokopać. W przypadku monosacharydów i disacharydów sprawa jest jasna. „Substancje słodzące” wymagają jednak rozwinięcia. We wspomnianym rozporządzeniu definiowane są jako „substancje stosowane do nadania środkom spożywczym słodkiego smaku lub stosowane w słodzikach stołowych”. Tylko tutaj mamy kolejne odesłanie do prawniczej definicji, bo czym dokładnie są „słodziki stołowe”? W innej części rozporządzenia znajdziemy taką definicję: „(…) oznaczają preparaty dozwolonych substancji słodzących, które mogą zawierać inne dodatki do żywności lub składniki żywności oraz które są przeznaczone do sprzedaży konsumentowi końcowemu jako substytut cukrów”.

Jak widać jednak przy wprowadzeniu podatku cukrowego rykoszetem oberwało się też bezkalorycznym słodzikom. I to podwójnie, bo ustawa wprowadza także opłatę w wysokości 0,10 zł w przeliczeniu na litr dla napojów z dodatkiem kofeiny i tauryny. Jest to o tyle dziwne, że ustawa wyłącza z opodatkowania soki z zawartością masy owoców powyżej 20% i mniej niż 5 g cukru na 100 ml. Z jakiegoś powodu z podatku wyłączone zostały suplementy diety. Znając pomysłowość polskich przedsiębiorców i swobodną regulację rynków suplementów nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy doczekali się „suplementów diety” w postaci Trzech cytryn Zbyszko „wzbogaconych o witaminę C”. Zamiast zatem próbować nakłonić ludzi do przerzucenia się na najlepszą dostępną alternatywę (napoje słodzone bezkalorycznymi słodzikami) mamy duże parcie na soki, które nie są rozwiązaniem idealnym, i wodę. Jako ktoś kto kilka lat temu zrzucił ponad 10 kg permanentnie zmieniając nawyki żywieniowe powiem tak: przerzucenie się z napojów z cukrem wyłącznie na wodę potrafi być niesamowicie trudne.

Być może niektórzy z Was zaczynają sobie teraz myśleć coś takiego: „Zaraz, co z tego, że słodziki też są objęte tym podatkiem? Przecież słodziki to sama CHEMIA”.  Okej, z tą chemią to musicie trochę wrzucić na luz. Wszystko jest chemią. Woda jest chemią (H2O chyba każdy pamięta z zajęć chemii). Naturalnie rosnące owoce zerwane z jabłoni na działce są wręcz przepełnione chemią. A teraz najbardziej szokujący fakt: wy też jesteście chemią. My wszyscy jesteśmy chemią. Dosłownie wszystko, co istnieje składa się z takich czy innych pierwiastków i związków chemicznych. To, że jedne są naturalne a inne wytworzone w laboratorium nie ma większego znaczenia. Sztuczne związki chemiczne są często identyczne do tych naturalnych, nie sposób ich odróżnić.

Poza tym sam fakt, że coś jest naturalne nie mówi nam zupełnie nic o jego bezpieczeństwie. Arszenik jest naturalnie występującym pierwiastkiem. Związki arszeniku występują naturalnie w przyrodzie. Jak chcecie jeszcze bardziej oczywisty przykład to pomyślcie o muchomorach sromotnikowych. Są w 100% naturalne. O toksyczności związków decyduje przede wszystkich ich skład molekularny oraz dawka. Zwłaszcza o tym drugim zbyt rzadko się wspomina. Nawet zwykła woda potrafi być toksyczna. Wypicie bardzo dużej ilości wody w krótkim czasie może prowadzić do zaburzenia gospodarki elektrolitowej w organizmie i ostatecznie śmierci.

Ale może słodziki należą do tej szkodliwej chemii? Nie będę tutaj odnosił się do wszystkich słodzików, bo zwyczajnie nie ma na to tutaj miejsca. Skupię się zatem tym najlepiej przebadanym i najczęściej używanym: na aspartamie. Od lat 70. aspartam został gruntownie przebadany pod kątem toksyczności, nie tylko na ogólnej populacji, ale także na wielu subpopulacjach np. dzieciach, karmiących matkach i ludziach z cukrzycą. Żadne badania nie wykazały istotnego zagrożenia dla zdrowia w odniesieniu do dawek, które można przyswoić w spożywanych produktach. Aspartam przebadano pod kątem wpływu m.in. na ból głowy, epilepsję, nastrój, zdolności poznawcze, zachowanie i reakcje alergiczne. Aspartam nie jest też rakotwórczy.

Mimo to aspartam dalej jest demonizowany, często w kompletnie bezmyślny sposób. Przykładowo autor tego przypadkowo znalezionego artykułu, ubolewając nad faktem, że podatek cukrowy w Wielkiej Brytanii spowodował zastąpienie cukru w napojach słodzikami, zwraca uwagę na fakt, że aspartam „zawsze był kontrowersyjny”. Jako źródło podaje ten wpis na Wikipedii. Gdyby jednak autor przeczytał dalej niż pierwsze dwa zdania tego wpisu dotarłby do takiej informacji:

Zarzuty o potencjalnych źródłach ryzyka [stwarzanego przez normalną konsumpcję aspartamu] zostały przeanalizowane i odrzucone przez wiele projektów badawczych. Za wyjątkiem ryzyka dla osób z fenyloketonurią, aspartam jest powszechnie uznawany za bezpieczny dodatek spożywczy, zarówno przez rządy jak i organizacje zajmujące się zagadnieniami zdrowia i bezpieczeństwa żywności (moje tłumaczenie).  

Autor wspomnianego artykułu obnaża także swoją ignorancję na temat metody naukowej, domagając się definitywnych dowodów na „bezpieczeństwo aspartamu”. Nauka takich dowodów dostarczyć nie może. Ze względu na to jak działa proces testowania hipotez (można je jedynie obalać, ale nigdy potwierdzać) możemy jedynie próbować wykluczyć ryzyko związane ze spożywaniem jakichś substancji. Gdybyśmy takie same standardy dowodowe stosowali wobec innych produktów spożywczych to umarlibyśmy z głodu i pragnienia.

Biorąc pod uwagę nieuzasadniony atak polskiego ustawodawcy na słodziki spożywcze, trudno jest mi ocenić wprowadzone przepisy jako jednoznacznie pozytywne. Słodziki bezkaloryczne są bezpieczne i stanowią bardzo dobrą alternatywę dla napojów słodzonych cukrem. Oczywiście, jeżeli ktoś jest w stanie przerzucić się wyłącznie na wodę to tym lepiej dla tej osoby. Obawiam się jednak, że wielu ludzi może nie mieć tak silniej woli – ja sam nie miałem. Nie wiadomo, jak na podatek w tej formie zareagują producenci słodkich napojów i jak wpłynie on na preferencje Polaków. Polski podatek cukrowy, chociaż dobry w założeniach, ma zatem bardzo wiele niewiadomych. Mam nadzieję, że w najbliższych latach jakaś grupa badaczy pokusi się o badania i będziemy mieć lepszy ogląd sytuacji.

PS. Za każdym razem, kiedy piszę o jakimś bieżącym temacie dotyczącym naszego kraju, poraża mnie jak beznadziejnie jest polskie dziennikarstwo online. Chyba z pół godziny szukałem informacji o tym, jak nazywa się ustawa wprowadzająca podatek cukrowy i gdzie można ją znaleźć. Dosłownie żaden artykuł nie podał linku do podstawowego źródła, na które się powoływał.

PS2. Otyłość to nie to samo co nadwaga. Nadwaga jest stanem, w którym waga ciała przekracza wagę optymalną dla budowy ciała danej osoby, i wiąże się z ryzykiem otyłości. Otyłość natomiast to chorobliwa nadwaga. Zwracanie uwagi na związek otyłości z chorobami to żaden fat-shaming. Stygmatyzacja otyłości to bezpodstawne atakowanie ludzi tylko za to, że są otyli lub, że nie odpowiadają przyjętym kanonom piękna. Czasem jest ono złośliwe, czasem podszyte pokrętną troską o dobro tej osoby. Praktycznie zawsze jest ono jednak kontrproduktywne. Nie znaczy to jednak, że możemy albo powinniśmy ignorować rzeczywiste zagrożenia zdrowotne wynikające z otyłości.    

Źródełko zdjęcia: Photo by Mae Mu on Unsplash

KategoriePrawoPrzemyślenia

Maseczki a konstytucja

Wczorajsza afera z wyproszeniem Karolaka z Ikei za brak maseczki i to jak próbował wytłumaczyć swoje nieodpowiedzialne zachowanie, zasłaniając się konstytucją, było kuriozalne, ale dało mi też do myślenia. O tym, że obowiązek noszenia maseczek nie jest bezpośrednim naruszeniem zapisów konstytucyjnych wspomniałem w moim poprzednim wpisie. Tym razem jednak postanowiłem pokopać trochę głębiej. Moją uwagę zwrócił zrzut ekranu z artykułem zatytułowanym „Obowiązek zasłaniania ust i nosa przez wszystkich nie ma podstawy prawnej” widoczny w pewnym momencie w filmiku, w którym Karolak żali się na to jak został potraktowany przez pracownika ochrony w Ikei.

Ogólnie zgadzam się z przeprowadzoną w tym artykule analizą obecnej sytuacji prawnej: rozporządzenie wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek rzeczywiście jest pozbawione podstawy prawnej. Rada Ministrów sformułowała go szerzej niż pozwalała jej ustawowa delegacja. Ponieważ w polskim systemie prawnym rozporządzenia mają charakter wykonawczy wobec ustaw, nie mogą ich bezpodstawnie rozszerzać. Ustawa o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, na którą Rada Ministrów powołała się w swoim rozporządzeniu, pozwala na wprowadzenie obowiązku stosowania środków profilaktycznych jedynie w stosunku do ludzi chorych i podejrzanych o zachorowanie.

Do właściwego umocowania przepisów tego rozporządzenia konieczne było wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, a konkretnie stanu klęski żywiołowej (patrz PS), czego nasz rząd nie zrobił, najpewniej z przyczyn politycznych. Zgodnie z art. 228 ust. 7 konstytucji w ciągu trwania stanu klęski żywiołowej oraz 90 dni po jego zakończeniu nie mogą być przeprowadzane wybory. A takiego przesunięcia wyborów partia rządząca chciała uniknąć. Autor wpisu nie wspomina jednak bezpośrednio o tym, że brak podstawy prawnej nie oznacza, że dany akt normatywny nie jest obowiązujący. Najpewniej dlatego, że dla prawników jest to kwestia dość oczywista. Co do zasady, akty normatywne przestają obowiązywać w wyniku jednego z trzech zdarzeń prawnych:

  1. kiedy wprowadzone zostają nowe akty z tzw. klauzulą derogacyjną, uchylającą wcześniejsze normy prawne;
  2. W wyniku wejścia nowych przepisów regulujących tę samą kwestię. Zgodnie z regułą kolizyjną lex posteriori derogat legi anteriori („prawo późniejsze uchyla prawo wcześniejsze”). Reguły tej nie stosuje się jednak, jeżeli wcześniejsze przepisy są bardziej szczególne (np. późniejsze rozporządzenie nie uchyla wcześniejszej ustawy).
  3. Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o utracie mocy obowiązującego aktu normatywnego. Zgodnie z art. 190 ust. 3 konstytucji: „Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, jednak Trybunał Konstytucyjny może określić inny termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego. Termin ten nie może przekroczyć osiemnastu miesięcy, gdy chodzi o ustawę, a gdy chodzi o inny akt normatywny dwunastu miesięcy. W przypadku orzeczeń, które wiążą się z nakładami finansowymi nie przewidzianymi w ustawie budżetowej, Trybunał Konstytucyjny określa termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego po zapoznaniu się z opinią Rady Ministrów.”

Rozporządzenie Rady Ministrów wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek nie zostało usunięte z porządku prawnego. Czyli przepisy te są bezprawne, ale obowiązujące do czasu, aż nie utracą mocy lub nie zostaną uchylone. Jak słusznie zauważa autor wpisu analizującego obecną sytuację prawną, kwestia legalności tych przepisów nie powinna być również mieszana z ich zasadnością. Fakt, że obecne przepisy zostały niewłaściwie wprowadzone pod kątem formalnym, nie oznacza, że nie powinniśmy ich przestrzegać. A są ku temu racjonalne przesłanki: zgodnie z naszą najlepszą wiedzą naukową maseczki wydają się działać.

PS. Chociaż jego nazwa może być nieco myląca, stan klęski żywiołowej obejmuje, zgodnie z art. 3 ustawy o stanie klęski żywiołowej: „(…) zdarzenie związane z działaniem sił natury, w szczególności wyładowania atmosferyczne, wstrząsy sejsmiczne, silne wiatry, intensywne opady atmosferyczne, długotrwałe występowanie ekstremalnych temperatur, osuwiska ziemi, pożary, susze, powodzie, zjawiska lodowe na rzekach i morzu oraz jeziorach i zbiornikach wodnych, masowe występowanie szkodników, chorób roślin lub zwierząt albo chorób zakaźnych ludzi albo też działanie innego żywiołu”.

Źródełko zdjęcia: Photo by Photo by Adam Nieścioruk on Unsplash