KategoriePrawoPrzemyślenia

Wolny dostęp do nauki

JSTOR, jedno z większych cyfrowych repozytoriów publikacji naukowych, przedłużyło swój okres open-access do końca roku. Niby fajnie, ale nie sposób zostawić tego newsa bez szerszego komentarza. Duzi wydawcy czasopism naukowych i prywatne cyfrowe biblioteki są zmorą współczesnej nauki. Ich rola sprowadza się do zwykłego pośrednictwa i pobierania wysokiego haraczu wyłącznie za udostępnianie swoich serwerów. Zwykle pieniądze te idą z kieszeni instytucji naukowych, które wykupują odpowiednie subskrypcje dla swoich pracowników i studentów. Autorzy artykułów i ich recenzenci – czyli ludzie, którzy odwalają większość roboty – nie uczestniczą w zyskach. To mikrokosmos kapitalizmu.

JSTOR nie jest jeszcze pod tym względem najgorszy, bo jest non-profit i udostępnia przynajmniej część artykułów za darmo do przeczytania na swojej stronie, ale weźmy np. takiego Elseviera. Jeżeli akurat uczelnia, na której pracujemy bądź studiujemy, nie ma dostępu do repozytorium, w którym znajduje się interesujący nas artykuł naukowy, musimy wyłożyć na niego 30-40 dolarów. A na jednym artykule najpewniej się nie skończy. Liczbę pozycji bibliograficznych potrzebnych do napisania własnego artykułu liczy się w dziesiątkach, a dłuższej pracy naukowej w setkach. Podobnie jeżeli jesteśmy zainteresowanym laikiem i chcielibyśmy np. przeczytać sobie parę publikacji na temat interfejsów mózg-komputer, bo akurat piszemy o tym post na bloga (patrz PS). Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że decyzję o przebiciu się przez taki „paywall” najczęściej musimy podjąć wyłącznie na podstawie abstraktu, który zwykle bardzo pobieżnie omawia zawartość tekstu. Jako ktoś, kto do badań potrzebował dziesiątek artykułów spoza głównego obszaru specjalizacji mojego instytutu (przede wszystkim z neurobiologii i filozofii umysłu), spotykałem się z tym problemem praktycznie na co dzień. Nie jestem też w stanie zliczyć, ile razy po przeczytaniu abstraktu wydawało mi się, że artykuł jest wart mojej uwagi, a po wczytaniu się głębiej okazywał się nieprzydatny.

Trudno jest mi takie podejście pogodzić z ideą przejrzystości nauki i powszechnego dostępu do jej osiągnięć. A przecież argumenty na rzecz takiego stanowiska można mnożyć – od korzyści w postaci obywatelskiego zaangażowania w proces naukowy, przez umożliwienie badaczom z nieuprzywilejowanych obszarów (np. z krajów rozwijających się) uczestnictwa w globalnej społeczności naukowej, po fakt, że nauka finansowana jest z podatków obywateli. Ci naukowcy i recenzenci, bez których wydawcy nie mogliby funkcjonować, opłacani są najczęściej przez publiczne instytucje badawcze, a te z kolei przez nas. Mimo to obecnie znajdujemy się w dziwnej sytuacji, w której nasze podatki pośrednio idą na finansowanie zysków wydawców. Dziwnej z perspektywy zdrowego rozsądku i moralności, ale absolutnie normalnej dla późnego kapitalizmu.

Co ciekawe, kiedy w roku 2014 JSTOR zapytany został ile kosztowałoby ich przejście na pełen open-access, czyli udostępnienie wszystkich artykułów za darmo dla całego świata, ich odpowiedź rzekomo brzmiała „250 milionów dolarów”. Taka kwota to dosłownie kieszonkowe dla wielu najbogatszych ludzi naszych czasów. Jeff Bezos, ze swoimi 220 miliardami dolarów, mógłby zapewnić wszystkim ludziom dostęp nie tylko do JSTORa, ale pewnie również wszystkich innych cyfrowych repozytoriów wiedzy i nawet by tego specjalnie nie odczuł finansowo. Tymczasem, kiedy Aaron Swartz, amerykański programista i aktywista, ściągnął z serwerów JSTORa znaczną liczbę cyfrowych materiałów naukowych z zamiarem ich rozpowszechnienia, groziła mu grzywna w wysokości do miliona dolarów i do 35 lat więzienia. I to jedynie za nielegalne ściągnięcie artykułów, a nie naruszenie praw autorskich, bo JSTOR odstąpił od procesu cywilnego. Zdaniem wielu prawników ryzyko maksymalnego wyroku było niskie, ale Swartz nigdy nie doczekał jego ogłoszenia, popełniając samobójstwo krótko po otrzymaniu zarzutów.

Historia Swartza pokazuje jednak, że jest też trzecia droga w tym wszystkim. Można po prostu kompletnie ignorować dławiące naukę prawo autorskie i próbować unikać prawnych konsekwencji – tak robią to portale Library Genesis i Sci-Hub. Działając z ciemnych zakamarków Internetu i/lub krajów, w których prawa autorskie nie są ściśle egzekwowane, portale te gromadzą linki do milionów artykułów normalnie zamkniętych za paywallami, między innymi na stronach Elseviera. Żeby zburzyć obraz złych hakerów wykradających dane od „przedsiębiorczych wydawców”, warto dodać, że Sci-Hub utrzymuje się z dotacji użytkowników z całego świata, a wiele z artykułów dostępnych na Library Genesis albo Sci-Hub zostało wrzuconych do sieci przez samych autorów.

Jak już wspominałem, autorzy nic nie mają z dystrybucji swojej pracy, więc czemu mieliby stawać w obronie korporacyjnych interesów? Mało tego, interes naukowców jest bezpośrednio sprzeczny z interesem wydawców – naukowcy chcą by do ich badań dotarła jak największa liczba ludzi, co paywalle skutecznie uniemożliwiają. Chociaż rzadko mówi się o tym głośno, Alexandra Elbakyan, założycielka Sci-Hub, w środowiskach naukowych często uchodzi za bohaterkę. Sam pewnie pisałbym doktorat jeszcze kolejne sześć lat, gdyby nie jej aktywizm. Wpływ jej projektu na naukę spotkał się nawet z zainteresowaniem stricte naukowym. Parę miesięcy temu pojawiły się badania analizujące tzw. „Efekt Sci-Huba”. Zgodnie z ich wynikami artykuły pobierane z Sci-Hub były cytowane 1,72 razu częściej niż te niepobierane, co zdaje się sugerować, że blokowanie dostępu do artykułów przez wydawców ma wymierny wpływ na to jak prowadzone są badania naukowe (ten artykuł nie przeszedł jeszcze procesu recenzyjnego, więc ostrożnie z wyciąganiem wniosków).

Oczywiście wydawcy, w szczególności Elsevier, próbują walczyć z Library Genesis i Sci-Hub na wszelkie sposoby. Portale są blokowane w wielu krajach i stale zmieniają domeny, a ludziom, którzy z nich korzystają, przyklejana jest łatka złodziei (patrz PS2). Póki co jednak „piraci” wygrywają tę walkę. I dobrze, bo jak próbowałem pobieżnie pokazać w tym krótkim wpisie, nasz obecny system prawa autorskiego jest wadliwy w swoich założeniach. Nie wymaga jedynie drobnej korekty, wymaga całkowitej transformacji, tak by był zgodny z ideałami współczesnej nauki. Nasz światowy dorobek naukowy nie może być zakładnikiem prywatnych, nastawionych na zysk korporacji, jeżeli nauka ma być przedsięwzięciem prawdziwie globalnym i ma być otwarta dla wszystkich, nie tylko tych, którzy wcześniej zapłacili sowity okup.

PS. Zapowiadałem tego posta już tyle razy, że jeżeli w końcu go nie napiszę, macie pełne prawo obtoczyć mnie w smole i pierzu i przepędzić ulicami Wrocławia. Ale serio trochę czytania w temacie interfejsów mózg-komputer jest.

PS2. To, że nielegalne ściąganie treści z Internetu jest kradzieżą to oldschoolowy argument rozpropagowany przez wytwórnie muzyczne i filmowe na początku lat 2000. Tak jak dawniej tak i teraz nie trzyma się on kupy z prostej przyczyny: utożsamia rzeczywistą szkodę z utraconymi zyskami. Nielegalne ściągnięcie cyfrowego utworu z sieci nie jest kradzieżą, bo utwór ten nie ma materialnego nośnika. Wydawca fizycznie nic nie stracił, nie sięgnęliśmy mu przez sieć P2P do portfela. Jedyne, co wydawca stracił, to potencjalne zyski. Podkreślam tutaj słowo potencjalne, ponieważ w przypadku towarów nieistotnych dla normalnego funkcjonowania, takich jak muzyka, filmy, czy nawet artykuły naukowe, jest wysoce wątpliwe, czy osoba kupiłaby dany utwór, gdyby nie miała możliwości ściągnięcia go z sieci.

Źródełko zdjęcia: Photo by Michael Geiger on Unsplash

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *