KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Tunic i radość z odkrywania

W przerwach od pracy ogrywam sobie Tunic i pomimo pewnych mankamentów – na przykład nieco zbyt prostej mechanika walki – jestem pod wrażeniem, jak wiernie gra ta potrafi wzbudzić w nas uczucie, jakbyśmy cofnęli się do lat dzieciństwa i znów siedzieli przyklejeni do telewizora, przechodząc trzecią Zeldę. I nie mam tutaj na myśli palców obolałych od nerwowego wciskania plastikowych przycisków na padzie do SNES-a ani przekrwionych oczu od kineskopowego monitora. Chodzi o radość z odkrywania. Wówczas wynikała ona z braku doświadczenia – dla dziecka zaskoczeniem jest każda lokacja, każdy wróg, każde rozwiązanie dizajnu; obecnie, kiedy człowiek widział już wszystko i stał się cynicznym zgredem, zdecydowanie trudniej jest go czymś zaskoczyć. Tunic jednak się to udaje, i to bez wywoływania przesadnej frustracji, jaka nierzadko towarzyszy odkrywaniu nowych rzeczy.

A oto nasz protagonista: słodki, bezimienny lisek.

Cała gra opiera się na dość prostej, ale pomysłowo zaimplementowanej filozofii: nie prowadzić graczy i graczek za rękę ani niczego nie objaśniać. Samo to brzmi co prawda jak przepis na niezwykle żmudną grę, w której godzinami błądzi się bez celu. I pewnie by tak było, gdyby nie instrukcja. Ale jak to? Przecież miało nie być żadnego objaśniania! Otóż na samym początku gry dostajemy jedynie pierwszą jej stronę, a kolejny musimy odnaleźć, przemierzając tajemniczą krainę.

Co więcej, większość tekstów, w tym także dialogów, zapisana jest niezrozumiałym pismem runicznym, poprzetykanym sporadycznymi słowami w języku polskim (bądź angielskim, zależnie od wersji gry; swoją drogą ciekawe, czy osoba tłumacząca miała dostęp do pełnego tekstu). Czasem musimy zatem trochę pogłówkować – co ułatwiają pojawiające się na niektórych stronach odręczne zapiski – albo poeksperymentować. Dokąd powinienem udać się teraz? Do czego służy ten przedmiot? Jak pokonać tego bossa? Wspaniałe jest to, że pewne rzeczy ukryte są dosłownie na widoku, więc kiedy naprowadzi nas na nie świeżo zdobyta strona instrukcji, radosny okrzyk „Aha!” aż sam ciśnie się na usta.

Przykładowa strona z instrukcji Tunic.

Decyzja, by posługiwać się wymyślonym językiem przemawia do mnie także z innego powodu. Wychowywałem się w czasach, gdy niewiele gier było lokalizowanych, więc mimo braku znajomości angielskiego trzeba było jakoś sobie radzić. Tunic przypomniało mi o tym, zachęcając mnie do przeglądania stron instrukcji pokrytych równymi szeregami run i kilkoma tylko zrozumiałymi słowami i odszyfrowywania sensu całej wypowiedzi. Nie sądzę, by było to zamierzone – twórca gry pochodzi z Kanady, więc doświadczenia milenialsów z Polski są mu raczej obce.

Jeśli czujecie, że czegoś takiego właśnie Wam brakowało w życiu, albo po prostu macie ochotę na klasyczną Zeldę z elementami Dark Soulsów i ciekawymi bossami to koniecznie sprawdźcie sobie Tunic.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *