KategoriePrawoPrzemyślenia

Maseczki a konstytucja

Wczorajsza afera z wyproszeniem Karolaka z Ikei za brak maseczki i to jak próbował wytłumaczyć swoje nieodpowiedzialne zachowanie, zasłaniając się konstytucją, było kuriozalne, ale dało mi też do myślenia. O tym, że obowiązek noszenia maseczek nie jest bezpośrednim naruszeniem zapisów konstytucyjnych wspomniałem w moim poprzednim wpisie. Tym razem jednak postanowiłem pokopać trochę głębiej. Moją uwagę zwrócił zrzut ekranu z artykułem zatytułowanym „Obowiązek zasłaniania ust i nosa przez wszystkich nie ma podstawy prawnej” widoczny w pewnym momencie w filmiku, w którym Karolak żali się na to jak został potraktowany przez pracownika ochrony w Ikei.

Ogólnie zgadzam się z przeprowadzoną w tym artykule analizą obecnej sytuacji prawnej: rozporządzenie wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek rzeczywiście jest pozbawione podstawy prawnej. Rada Ministrów sformułowała go szerzej niż pozwalała jej ustawowa delegacja. Ponieważ w polskim systemie prawnym rozporządzenia mają charakter wykonawczy wobec ustaw, nie mogą ich bezpodstawnie rozszerzać. Ustawa o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, na którą Rada Ministrów powołała się w swoim rozporządzeniu, pozwala na wprowadzenie obowiązku stosowania środków profilaktycznych jedynie w stosunku do ludzi chorych i podejrzanych o zachorowanie.

Do właściwego umocowania przepisów tego rozporządzenia konieczne było wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, a konkretnie stanu klęski żywiołowej (patrz PS), czego nasz rząd nie zrobił, najpewniej z przyczyn politycznych. Zgodnie z art. 228 ust. 7 konstytucji w ciągu trwania stanu klęski żywiołowej oraz 90 dni po jego zakończeniu nie mogą być przeprowadzane wybory. A takiego przesunięcia wyborów partia rządząca chciała uniknąć. Autor wpisu nie wspomina jednak bezpośrednio o tym, że brak podstawy prawnej nie oznacza, że dany akt normatywny nie jest obowiązujący. Najpewniej dlatego, że dla prawników jest to kwestia dość oczywista. Co do zasady, akty normatywne przestają obowiązywać w wyniku jednego z trzech zdarzeń prawnych:

  1. kiedy wprowadzone zostają nowe akty z tzw. klauzulą derogacyjną, uchylającą wcześniejsze normy prawne;
  2. W wyniku wejścia nowych przepisów regulujących tę samą kwestię. Zgodnie z regułą kolizyjną lex posteriori derogat legi anteriori („prawo późniejsze uchyla prawo wcześniejsze”). Reguły tej nie stosuje się jednak, jeżeli wcześniejsze przepisy są bardziej szczególne (np. późniejsze rozporządzenie nie uchyla wcześniejszej ustawy).
  3. Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o utracie mocy obowiązującego aktu normatywnego. Zgodnie z art. 190 ust. 3 konstytucji: „Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, jednak Trybunał Konstytucyjny może określić inny termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego. Termin ten nie może przekroczyć osiemnastu miesięcy, gdy chodzi o ustawę, a gdy chodzi o inny akt normatywny dwunastu miesięcy. W przypadku orzeczeń, które wiążą się z nakładami finansowymi nie przewidzianymi w ustawie budżetowej, Trybunał Konstytucyjny określa termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego po zapoznaniu się z opinią Rady Ministrów.”

Rozporządzenie Rady Ministrów wprowadzające powszechny obowiązek noszenia maseczek nie zostało usunięte z porządku prawnego. Czyli przepisy te są bezprawne, ale obowiązujące do czasu, aż nie utracą mocy lub nie zostaną uchylone. Jak słusznie zauważa autor wpisu analizującego obecną sytuację prawną, kwestia legalności tych przepisów nie powinna być również mieszana z ich zasadnością. Fakt, że obecne przepisy zostały niewłaściwie wprowadzone pod kątem formalnym, nie oznacza, że nie powinniśmy ich przestrzegać. A są ku temu racjonalne przesłanki: zgodnie z naszą najlepszą wiedzą naukową maseczki wydają się działać.

PS. Chociaż jego nazwa może być nieco myląca, stan klęski żywiołowej obejmuje, zgodnie z art. 3 ustawy o stanie klęski żywiołowej: „(…) zdarzenie związane z działaniem sił natury, w szczególności wyładowania atmosferyczne, wstrząsy sejsmiczne, silne wiatry, intensywne opady atmosferyczne, długotrwałe występowanie ekstremalnych temperatur, osuwiska ziemi, pożary, susze, powodzie, zjawiska lodowe na rzekach i morzu oraz jeziorach i zbiornikach wodnych, masowe występowanie szkodników, chorób roślin lub zwierząt albo chorób zakaźnych ludzi albo też działanie innego żywiołu”.

Źródełko zdjęcia: Photo by Photo by Adam Nieścioruk on Unsplash

KategorieSceptycyzm naukowy

Koronoparanoja czy koronodezinformacja?

Nie planowałem żadnego artykułu bezpośrednio o internetowej dezinformacji i niedoinformacji wokół pandemii COVID-19 – na ten temat sensownie rozpisywali się inni popularyzatorzy nauki o znacznie większym zasięgu (chociażby To tylko teoria). Kiedy jednak w oczy rzucił mi się artykuł z lokalnego portalu informacyjnego o „koronoparanoi oczami ratownika medycznego”, zrozumiałem, że niestety muszę odłożyć inne tematy na później. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z głównego nurtu zadał sobie trud żmudnego rozmontowywania półprawd, kłamstw i niedopowiedzeń (patrz PS) jakiegoś anonimowego ratownika z małego miasteczka, a coś takiego jest absolutnie konieczne, patrząc na przeważająco pozytywny odzew pod wspomnianym artykułem.

Nie chodzi tutaj jedynie o syndrom „nie mogę spać, bo ktoś myli się w Internecie” (chociaż po części pewnie też, przyznaję). W tym przypadku chodzi przede wszystkim o realne szkody, jakie wyrządzić może nieodpowiedzialna retoryka dotycząca pandemii. Tak było chociażby w przypadku Briana Lee Hitchensa, taksówkarz z Florydy, który zaprzeczał istnieniu wirusa Sars-CoV-2 w mediach społecznościowych i nie przestrzegał zasad bezpieczeństwa. Zrozumiał swój błąd dopiero po tym jak zachorował na COVID-19 i zaraził nim swoją żonę. Krótki klip wideo, w którym uzasadniał swoją zmianę zdania pojawił się nawet w jednym z odcinków Last Week Tonight Johna Olivera. Niestety historia ta nie miała pozytywnego zakończenia. Jak donosi BBC News, żona Hitchensa zmarła w wyniku powikłań kardiologicznych. Równie tragiczny koniec spotkał Hermana Caina, jednego z republikańskich kandydatów na prezydenta w wyborach w roku 2012, który odmawiał noszenia maseczki. A to tylko przypadki, o których donoszą media. Na pewno ludzi, którzy na własnej skórze przekonali się o szkodliwości dezinformacji, musi być więcej.   

Stawka zatem jest wysoka i od naszego zachowania często może zależeć życie i zdrowie nie tylko nas samych, naszych najbliższych, ale i wszystkich innych szczególnie narażonych osób. Absolutnie rozumiem to, że po kilku miesiącach noszenia maseczek, obsesyjnego mycia rąk i ciągłego siedzenia w domu ludzie mają serdecznie dosyć tej pandemii. Ja też mam już tego po dziurki w nosie. Nie pozwólmy jednak, żeby niechęć i zmęczenie przyćmiły nasze umiejętności krytycznego myślenia. Szczególna odpowiedzialność ciąży na osobach zaufania publicznego, takich jak lekarze, pielęgniarki czy ratownicy medyczni, którzy mogą wykorzystać swój autorytet do promowania właściwych postaw społecznych w trakcie pandemii.

W tej kryzysowej sytuacji nie można mylić wygodnej fikcji z nieprzyjemną rzeczywistością. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego nasz autorytatywny ratownik medyczny miał do powiedzenia na temat pandemii, wdrożonych zasad bezpieczeństwa i samego wirusa Sars-CoV-2. No to hop, w dół pseudonaukowej króliczej nory.

[COVID-19] objawia się w zasadzie porównywalnie do zwykłej sezonowej grypy.

Ten argument jest szczególnie problematyczny, bo jest błędny co najmniej na kilku płaszczyznach. Po pierwsze zdaje się sugerować, że nie ma się czym martwić, bo COVID-19 to tylko „zwykła” grypa. Sezonowa grypa to nie żart. Szacuje się, że każdego roku ponad pół miliona ludzi na świecie umiera z powodu powikłań po grypie. Nie można mylić też grypy sezonowej z przeziębieniem albo wirusowym zakażeniem przewodu pokarmowego, potocznie nazywanym „grypą jelitową” (chociaż z grypą nie ma nic wspólnego). Sam złapałem grypę prawdopodobnie tylko raz, kilka lat temu. Mimo iż generalnie byłem wtedy zdrowym, młodym mężczyzną, przebieg choroby nie był szczególnie przyjemny. Krótko mówiąc, przez parę dni czułem się jakbym miał umrzeć – nie miało to żadnego porównania do typowego przeziębienia. Teraz wyobraźcie, że przez to samo, a często też przez coś znacznie gorszego, przechodzi każdego roku kilka milionów ludzi. Kolejna taka choroba, w dodatku pokrywająca się z sezonem grypowym, byłaby dużym obciążeniem dla systemu ochrony zdrowia wielu państw.

Druga sprawa dotyczy formy tego argumentu. Z pozoru odnosi się on jedynie do objawów COVID-19, ale tak naprawdę chodzi o coś innego, o czym autor, być może celowo, nie wspomina: o współczynnik śmiertelności (case fatality rate), czyli, w dużym uproszczeniu, stosunku liczby zgonów do wszystkich przypadków. Dla grypy wynosi on 0,1%. Ponieważ precyzyjne wyliczenie śmiertelności w trakcie szalejącej pandemii nie jest łatwe, jest spory rozstrzał w tym jak różne państwa wyliczały na przestrzeni czasu śmiertelność COVID-19. Obecne wartości tego współczynnika wahają się pomiędzy 0,2% i 1%. Wielu naukowców zwraca jednak uwagę na fakt, że część szacunków może być zaniżona. Nawet jeżeli przyjęlibyśmy najniższą wartość w tym przedziale, COVID-19 nadal jest dwukrotnie bardziej śmiertelny niż sezonowa grypa.

Nieprawdą jest też to, że bardziej narażeni są jedynie pacjenci, których „może zabić zwykłe przeziębienie”. W grupie wysokiego ryzyka są nie tylko osoby zmagające się z chorobami nowotworowymi. Do chorób współistniejących mających znaczący wpływ na przebieg COVID-19 zalicza się m.in. cukrzycę i nadciśnienie tętnicze. A śmiertelność to nie wszystko. Napływa coraz więcej badań wskazujących na liczne powikłania pulmonologiczne, kardiologiczne, ale także neurologiczne, mogące ciągnąć się długo po przebyciu samej choroby. Ocena całkowitego wpływu pandemii na globalną społeczność zajmie lata.

Szczególnie istotną różnicą pomiędzy COVID-19 a grypą sezonową jest także dostępność szczepionek. Każdego roku przygotowywana jest nowa szczepionka na sezonową grypę. Chociaż jej skuteczność zwykle wynosi około 50%, to wciąż zdecydowanie więcej niż nic – jak w przypadku COVID-19, na którego nadal nie ma sprawdzonej, powszechnie dostępnej szczepionki (niewłaściwie przetestowana Rosyjska szczepionka wzbudza wiele kontrowersji w środowisku naukowym). Szczepionka na grypę może także złagodzić przebieg choroby. Porównanie COVID-19 do grypy sezonowej jest zatem całkowicie chybione i wprowadza publikę w błąd, co do skali problemu.

Testy na obecność koronawirusa Sars-CoV-2 są w zupełności niemiarodajne.

Jeżeli czytaliście mój post o czułości i swoistości testu to wiecie jakie jest moje pierwsze pytanie do autora listu: co to w ogóle znaczy, że test nie jest miarodajny? Autor wspomina o testach RT-PCR, wykonywanych za pomocą wymazów z nosogardła, nosa i/lub gardła, wykrywających obecność wiralnego RNA. Używa się ich wyłącznie do zdiagnozowania istniejącej infekcji – żeby stwierdzić przebytą infekcję potrzebny jest test serologiczny (test przeciwciał w krwi żylnej). Testy RT-PCR uważane są za „złoty standard” w wykrywaniu obecności wielu wirusów, jednak w przypadku wirusa Sars-CoV-2 brak jest wypracowanych metod, z których można by skorzystać do systematycznej oceny czułości tego testu. Z tego powodu zwykle robi się to poprzez ponowne testowanie tj. na podstawie wyników, które w pierwszym teście były negatywne a w drugim pozytywne, co nie jest rozwiązaniem idealnym.

Systematyczny przegląd literatury (ale patrz PS4) na temat skuteczności testów RT-PCR w przypadku wykrywania wirusa Sars-CoV-2 wskazuje na czułość rzędu 71-98% i swoistość na poziomie 95%. Innymi słowy, ten test jest w stanie wykryć od 71% do 98% wszystkich rzeczywistych zachorowań (czyli nie wykryć od 2% do 29%) i przy tym wskazać jedynie 5% wyników fałszywie pozytywnych tj. oznaczyć 5% ludzi zdrowych jako chorych. Badacze wskazują jednak na konieczność ostrożnego interpretowania wyników, ze względu na pewne zmienne, które mogą wpływać na liczbę fałszywych negatywnych wyników (np. sposób pobierania próbek, ich jakość i sposób przechowywania). Nawet zakładając czułość bliższą dolnemu końcowi tego zakresu, to nadal jest to zdecydowanie więcej niż 50%, czyli ta „rosyjska ruletka”, do której odwołuje się autor listu.

Z argumentów przytoczonych przez autora można wywnioskować, że większym problemem są fałszywe pozytywne wyniki (tj. ludzie, którzy zostają niesłusznie zmuszeni do kwarantanny). Tymczasem swoistość testu RT-PCR nie jest problemem – pozytywny wynik testu z dużym prawdopodobieństwem sygnalizuje, że osoba może być zarażona. Zamykając kwestię skuteczności testu RT-PCR, wspomnieć należy również o właściwej interpretacji jego wyników. Przede wszystkim konieczne jest uwzględnienie wcześniejszego prawdopodobieństwa zakażenia, w postaci chociażby symptomów choroby czy środowiskowych czynników zwiększających ryzyko zakażenia – od tego są odpowiednio przeszkoleni lekarze.   

A może to po prostu test RT-PCR dostępny na polskim rynku jest do bani? Autor listu uparcie twierdzi, że nawet „sam producent” testów nie wierzy w ich skuteczność. To absolutnie dziwaczne stwierdzenie, które nawet bez sprawdzania można z duża dozą pewności określić jako fałszywe, bo jaka miałaby się w tym kryć logika? Wielkie korpo nie słynie może ze szczególnie racjonalnych decyzji, ale tak świadome i otwarte rzucanie sobie kłód pod nogi nawet im nie przystoi. Niemniej sprawdziłem strony kilku producentów (GeneMe i Genomtec) i wiecie co? Żaden z nich nie sabotuje swojego biznesu opowiadając o tym, jak to nie warto w ogóle robić tych testów bo są „zupełnie niemiarodajne”. Wszędzie tylko zapewnienia o „niemal 100% czułości i swoistości” i „zgodności z wytycznymi WHO”. Szok, wiem. Zagadką poliszynela jest skąd autor listu wziął w ogóle ten pomysł (podpowiedź: źródło pewnie zaczyna się na literę ‘d’). Do szczegółowych informacji na temat skuteczności konkretnych testów dostępnych na polskim rynku nie dotarłem, nie widzę jednak powodu, żeby podejrzewać, że coś jest z nimi nie tak. Jak zawsze jestem otwarty na wszelkie wiarygodne źródła na ten temat, jeżeli ktoś do takich dotarł.  

W tym samym akapicie autor listu wspomina o Wielkiej Brytanii, podając ją jako wzór właściwego podejścia do testowania i pandemii. Tymczasem UK otwiera niechlubną stawkę największej liczby zgonów w związku z COVID-19 w Europie. W momencie pisania tego artykułu odnotowano tam ponad 41 tysięcy zgonów (przeważającą większość z nich w Anglii). UK utrzymuje się na tej pozycji także po przeliczeniu liczby zgonów względem liczebności populacji. Niepokojące jest też to, że autor listu, przypominam: ratownik medyczny, najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, z ryzyka jakie stanowią zarażone osoby asymptomatyczne:

I tak ze zdrowego człowieka, który nie ma żadnych objawów chorobowych, robi się straszliwie chorego, wręcz śmiertelnie i umieszcza się go na kwarantannie, zamykając w domu!

Owszem, tylko nie po to, żeby sam nie umarł, tylko żeby nie zaraził kogoś kto może potem umrzeć. To podstawowa wiedza z epidemiologii, którą zapewne przekazuje się ratownikom medycznym, skoro nawet ktoś taki jak ja o tym wie.

Na tym etapie zacząłem się zastanawiać, co złego autor widzi w poddawaniu kwarantannie osób nawet błędnie rozpoznanych jako zarażone. W końcu celem kwarantanny jest powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa. O wiele gorszą sytuacją jest więc nie wykrycie rzeczywistego przypadku. Odpowiedź kryje się w kolejnym wydumanym argumencie naszego autora.

Maski łamią nasze prawa i wolności konstytucyjne i w zasadzie nic nie dają.

Zacznijmy od bardziej absurdalnej części tego argumentu. Czytałem konstytucję i zaliczyłem prawo konstytucyjne na studiach, ale do jakich wolności autor się odnosi to nie wiem. Najbliższe, co mogłoby temu odpowiadać to art. 2 „Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. Gdybyśmy skończyli czytanie konstytucji na tym jednym artykule, to można by dojść do wniosku, że autor wcale nie gada od rzeczy. Tyle, że zaraz po art. 2 mamy art. 3, który ustala pewne szczególne warunki zawieszające:

Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.

Odnoszę wrażenie, że autor powiela jedynie pewne puste slogany zasłyszane w skrajnie prawicowych częściach Internetu (zwłaszcza anglojęzycznego), bez choćby przelotnego zastanowienia się nad ich sensownością. Bo czy wymierzanie kar za niezapinanie pasów bezpieczeństwa w samochodzie czy prowadzenie samochodu pod wpływem środków odurzających jest naruszeniem naszej wolności? Albo obowiązek noszenia kasku na stoku narciarskim? Będzie tak tylko wtedy, jeżeli wolność rozumiemy jako „mogę robić to, co mi się żywnie podoba, nawet z narażaniem zdrowia, życia i praw innych ludzi”. Próżno szukać takiego zapisu w polskiej konstytucji.

Jeżeli chcemy być szczególnie uszczypliwi możemy również zwrócić uwagę na art. 68 („Każdy ma prawo do ochrony zdrowia”) oraz obowiązek wyrażony w art. 82 („Obowiązkiem obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej Polskiej oraz troska o dobro wspólne”). Zgodnie z tymi zapisami nienoszenie maseczek może być uznane za naruszenie konstytucyjnego prawa innych ludzi do zdrowia i obywatelskiego obowiązku dbania o dobrostan polskiego społeczeństwa. Podsumowując, obowiązek noszenia maseczek jest naruszeniem wolności obywateli tak samo jak zakaz krzyczenia „Pożar!” w zatłoczonym klubie jest naruszeniem wolności słowa, czyli żadnym. Locke, Hobbes, Rousseau i inni filozofowie głoszący teorię umowy społecznej przewracają się w grobach.   

Wszystko jednak będzie autorowi wybaczone, jeżeli maseczki po prostu nic nie dają, prawda? Powiedzmy, ale jak pewnie się domyślacie autor w tej kwestii również się myli. Zgodnie z naszą obecną wiedzą naukową noszenie maseczek jest zalecaną praktyką, która zmniejsza ryzyko transmisji wirusa i zachorowania na COVID-19. Niemniej jednak problem skuteczności maseczek jest skomplikowany i nie doczekał się jeszcze definitywnej odpowiedzi – badania często mają charakter obserwacyjny lub cierpią na pewne problemy metodologiczne. W grę wchodzi wiele czynników: o jakich maseczkach mówimy, czy są właściwie używane (noszenie maseczki pod nosem nie daje praktycznie nic), jak maseczki wpływają na odległość transmisji wirusa i ilość transmitowanego wirusa, czy osoba nosząca maseczkę kaszle, żeby wymienić tylko kilka.

Ponadto w początkowym okresie pandemii był też problem z komunikacją. Światowa Organizacja Zdrowia i media publiczne zawiodły, nie podając publice właściwego wytłumaczenia zmieniających się zaleceń. WHO najpierw zalecała noszenie maseczek jedynie pracownikom służby zdrowia, ze względu na ryzyko masowego wykupowania i gromadzenia maseczek, a dopiero potem rozszerzyła to zalecenie na wszystkich ludzi. Trzeba jednak mieć świadomość, że tego typu zmiana stanowiska nie oznacza, że naukowcy „nie wiedzą co robią” – wręcz przeciwnie. Nauka jest procesem samokorygującym się, to znaczy, że nic w świecie nauki nie jest ustalone raz na zawsze. Wszystko może teoretycznie ulec zmianie, jeżeli pojawią się nowe dowody. W przypadku obecnej pandemii jest to po prostu szczególnie łatwe do zauważenia, bo nasz wyjściowy poziom wiedzy o wirusie Sars-CoV-2 był niski, a wielu naukowców intensywnie pracuje nad uzupełnieniem braków. Dopóki nie pojawią się bardziej przekonujące dowody na temat skuteczności maseczek nienoszenie ich po prostu jest nieracjonalne.  

W Polsce w porównaniu do poprzednich lat umierało i umiera tyle samo osób, a nawet jest mniej zgonów, niż obecnie podczas całej tej pandemii.

Nareszcie natrafiamy na coś ciekawego, bo w gruncie rzeczy prawdziwego. Wygląda na to, że w kwietniu tego roku odnotowano mniej zgonów niż w kwietniu 2019, pomimo pandemii. Przyczyna nie leży jednak w tym, że pandemia to fikcja, jak twierdzi autor listu. Raport Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego pokazuje, że twardy lockdown w marcu i kwietniu nie był bez wpływu na umieralność związaną z innymi chorobami sezonowymi np. grypą i umieralność spowodowaną zanieczyszczeniem powietrza. Ograniczenie poruszania się ludzi zmniejszyło intensywność sezonu grypowego, a mniejszy ruch miejski poprawił jakość powietrza.

Za redukcją całkowitej liczby zgonów może kryć się również dość nieoczekiwany powód. Ponieważ GUS nie rozdziela danych o zgonach według przyczyn, w statystykach brane są pod uwagę również zgony z wypadków. A tych w maju było o jedną trzecią mniej, z tego samego powodu, co wyżej – ludzie po prostu mniej czasu spędzali na drogach. Poza tym pandemia jeszcze się nie skończyła, a widmo drugiej fali jest bardzo realne, szczególnie, że już za parę dni mają otworzyć się szkoły. Mam nadzieję, że przedwczesne poluźnienie środków bezpieczeństwa jednak ujdzie nam na sucho i nie zanotujemy gwałtownego wzrostu zakażeń i zgonów w drugiej połowie roku.   

Według mnie nie ma żadnej pandemii. Tzn. jest, ale tylko w telewizji.

Do pewnego stopnia jestem w stanie zgodzić się tutaj z autorem listu. Rzeczywiście media publiczne robią dosyć kiepską robotę, jeżeli chodzi o przekazywanie rzetelnych informacji na temat pandemii. Zwłaszcza media publiczne są tutaj winne, radykalnie zmieniając narrację wokół pandemii w samym jej środku. Największą ironią tej całej sytuacji jest to, że portal, który opublikował ów list anonimowego ratownika medycznego, sam się przyczynia do tego problemu. Przypuszczam, jednak że media nie radzą sobie z tym specjalnie gorzej, niż w przypadku jakiejkolwiek innej, silnie upolitycznionej kwestii naukowej – co oczywiście nie znaczy, że radzą sobie dobrze. To, że media mylnie przedstawiały pewne kwestie to jednak nie powód, żeby obierać mentalność „na złość mamie odmrożę sobie uszy” i świadomie ignorować wszystkie zalecenia bezpieczeństwa.

Wystarczy wyłączyć telewizor i stać się wolnym, świadomie i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To jeden z tych wyświechtanych argumentów raz po raz podrzucanych przez wszelkiej maści zwolenników teorii spiskowych i twierdzeń pseudonaukowych. W swoich założeniach wyraża całkiem szczytny cel  – rzeczywiście społeczeństwo obywatelskie skorzystałoby na bardziej świadomych, krytycznie myślących obywatelach. Niestety autor pomija kilka kluczowych kroków pomiędzy „wyłączeniem telewizora” a staniem się „samodzielnie myślącym człowiekiem”. Nie wystarczy obejrzeć kilku filmików na YouTube czy przeczytać jakiś politycznie umotywowany paszkwil w Internecie, żeby móc podejmować świadome decyzje. Zawiłych kwestii naukowych nie da się rozstrzygnąć używając wyłącznie zdrowego rozsądku, potrzebna jest także pewna wiedza i umiejętności. Pełniejszy apel mógłby zatem brzmieć na przykład tak:

Wystarczy wyłączyć telewizor, przyswoić sobie podstawy metody naukowej i filozofii nauki, opanować narzędzia krytycznego myślenia, ćwiczyć umiejętność logicznego formułowania wniosków i poznać ograniczenia własnej wiedzy oraz błędy poznawcze jakim wszyscy ulegamy i dopiero wtedy stać się świadomym i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To długi i żmudny proces, ale zdecydowanie wart włożonego w niego wysiłku. Gdyby autor listu sam się mu poddał, zamiast opowiadać głodne kawałki w Internecie, może zdałby sobie sprawę, że lepiej było zawierzyć eksperckiej opinii społeczności naukowej. Podsycanie teorii spiskowych przez pracownika służby zdrowia, czyli kogoś, kto powinien wiedzieć lepiej, jest po prostu skandaliczne. Poprzez autorytet związany ze swoim zawodem, osoba ta dodaje wiarygodności szkodliwym twierdzeniom na temat pandemii i wirusa Sars-CoV-2.

Stanowisko prezentowane przez autora listu rodzi również szereg pytań o jego kwalifikacje do pełnienia tak odpowiedzialnego zawodu. Jak wykonuje on swoje obowiązki, skoro nie akceptuje podstawowych faktów na temat COVID-19? Jakie inne naukowo poparte twierdzenia odrzuca? Wszystko to stawia także innych pracowników służby zdrowia w złym świetle – niesamowicie odważnych i kompetentnych ludzi, którzy ryzykują swoje własne życie w służbie innym. Bez wątpienia współwinni są redaktorzy portalu, który opublikował ten list. Rolą dziennikarzy nie jest bezmyślnie udzielanie platformy każdemu, kto ma coś do powiedzenia. Odpowiedzialne dziennikarstwo unika problemu fałszywej równowagi i weryfikuje przekazywane informacje.

PS. W kręgach sceptyków naukowych ten problem często określa się jako „asymetrię bzdur” (bullshit asymmetry principle). Z godnie z tą zasadą wysiłek konieczny do wyjaśnienia bzdury jest rząd wielkości większy niż wysiłek potrzebny do jej wyprodukowania. Mój artykuł jest tego całkiem niezłą demonstracją. Artykuł, który omawiam ma ledwo ponad 5000 znaków. Tymczasem mój tekst ma ponad 23 000 znaków.

PS2. Czy odrzucenie tego „listu od czytelnika” nie byłoby cenzurą? Wolność słowa nie oznacza prawa do platformy dla każdego, kto ma coś do powiedzenia. Nawet jeżeli z jakiegokolwiek powodu redakcja koniecznie chciała ten list opublikować (w imię fałszywie pojmowanej równowagi w przekazie informacji), powinna opatrzyć tekst odpowiednim komentarzem. Jeżeli nie czuła się kompetentna do dodania takiego komentarza mogła zasięgnąć opinii jakiegoś eksperta, chociażby prof. Simona. Na tym chyba polega dziennikarstwo. Więcej o wolności słowa pisałem tutaj.

PS3. „Krytykujesz dawanie platformy ludziom szerzącym błędne informacje, a sam to robisz pisząc o jakimś ratowniku z małego miasteczka”. Chociaż jest to rzeczywisty problem w przypadku pisania o pseudonauce, nie sądzę, że mnie akurat dotyczy. Portal Oława24 ma znacznie większe zasięgi niż mój blog, więc wielce wątpliwe jest, żebym to ja promował ich. Poza tym krytyka twierdzeń pseudonaukowych to zawsze sytuacja trochę jak z Paragrafu 22 Josepha Hellera: mówienie o nich, może dać im rozgłos, a nie mówienie o nich może stwarzać wrażenie, że mają rację. W końcu nikt nie kwestionuje tego co mówią. Niezależnie od podjętej decyzji mogą pojawić się negatywne konsekwencje.

PS4. Wiele z artykułów, na które się powołuje to tzw. preprinty, czyli artykuły, które nie przeszły jeszcze pełnego procesu recenzyjnego i zostały jedynie wstępnie zweryfikowane. Wynika to z tempa badań prowadzonych nad COVID-19. Zwykle proces publikacji może trwać od kilku miesięcy do kilku lat. W obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na tak długi czas oczekiwania. Nie oznacza to, że autor listu nagle ma rację i wszystkie wnioski płynące z tych artykułów tracą ważność. Trzeba do nich podchodzić z odpowiednią ostrożnością, ale nadal lepiej kierować się nimi, niż informacjami wyssanymi z palca.

Źródełko zdjęcia: Photo by CDC on Unsplash

KategoriemedycynaStatystykatoday I learned

Od czego zależy skuteczność testu diagnostycznego?

Do oceny tego, jak skuteczne jest jakieś badanie lub procedura testowa (np. badania przesiewowe na obecność wirus SARS-CoV-2) w wykrywaniu pozytywnych przypadków nie wystarczy jedna wartość procentowa. Jeżeli nawet usłyszmy lub przeczytamy gdzieś, że test ma „100% skuteczności” nie powinniśmy być pod wrażeniem.

Zakładając, że chodzi tutaj o sytuację, w której test wykrywa wszystkie przypadki pozytywne (np. osoby rzeczywiście chore) to bardzo łatwo stworzyć test, który spełni to kryterium i jednocześnie będzie całkowicie bezużyteczny diagnostycznie. Wystarczy sprawić, że test zawsze będzie wskazywał wynik pozytywny. Dzięki temu wykryjemy wszystkie przypadki osób rzeczywiście zarażonych, ale jednocześnie „wykryjemy” całe mnóstwo osób fałszywie pozytywnych –  osób zdrowych, które błędnie oznaczymy jako zarażone.

Żeby móc wypowiedzieć się o rzeczywistej skuteczności testu potrzebujemy co najmniej dwóch wartości: czułości (sensitivity) i swoistości (specificity) testu. Czułość mówi nam ile pozytywnych wyników test jest w stanie wykryć, natomiast swoistość o tym ile wyników negatywnych zostaje oznaczonych prawidłowo. Przykładowo test idealny na SARS-CoV-2 miałby czułość 100% i swoistość 100% – wykrywałby wszystkie osoby zarażone, jednocześnie nie oznaczając nikogo zdrowego.

Takie idealne testy niestety nie istnieją i dlatego w przypadku wielu chorób nie można ludzi niebędących w grupie ryzyka testować. Ryzykujemy wtedy fałszywie pozytywną diagnozę, która byłaby nie tylko startą czasu i pieniędzy, ale i zagrożeniem dla zdrowia pacjenta (poprzez chociażby poddanie się kolejnym, bardziej inwazyjnym badaniom). Nie traktujcie tego jednak jako porady medycznej. W tej kwestii powinniście zawsze polegać na swoim lekarzu prowadzącym. 

PS. W statystyce wyniki fałszywie pozytywne określane są jako „błędy pierwszego rodzaju” (type I error). Natomiast wyniki fałszywie negatywne to odpowiednio „błędy drugiego rodzaju” (type II error).  

PS2. Na czułość i swoistość testu w skomplikowany sposób wpływa także ponowne badanie. Nie wchodząc w szczegóły, wartości obydwu parametrów zależą od tego jakie były wyniki testów i czy testy przeprowadzone zostały jednocześnie czy jeden po drugim.

Źródełko zdjęcia: Photo by ThisisEngineering RAEng on Unsplash