KategorieBiologiaPopkulturaPrzemyślenia

Problemy programów popularnonaukowych

Tak jakoś ostatnio się złożyło, że wszechmocny algorytm YouTube nie był w stanie polecić mi niczego nowego z naukowego YouTube do obejrzenia. A że akurat w ramach subskrypcji audiobooków i ebooków na Scribd (którą stale gorąco polecam) mam także dostęp do Curiosity Stream, platformy streamingowej zapełnionej wyłącznie popularnonaukowym kontentem, pomyślałem, że poszukam sobie tam czegoś ciekawego. Niestety bardzo szybko przypomniało mi to, dlaczego lata temu przestałem oglądać programy popularnonaukowe w telewizji na kanałach takich jak Discovery.

Niemal każdy dokument z Curiosity Stream, który obejrzałem, miał ten sam problem: nakręcanie hype’u wokół nowych badań bez odpowiedniego kontekstu i zrozumienia tego jak rzeczywiście działa nauka. Na przykład z całkiem interesującego dokumentu o ewolucji grzybów dowiedziałem się, że tuż za rogiem badań nad środkami farmakologicznymi pochodzenia grzybicznego jest lek na wszelkiego rodzaju nowotwory. Czy naprawdę tak się stanie jest wielce wątpliwe, ale powiedzmy, że to jeszcze mogłem puścić im płazem, bo takie zapewnienia to jedna z tych rzeczy, które można podczepić pod nadmierny entuzjazm samych badaczy. Gdyby nie byli choć trochę optymistycznie nastawieni do własnych badań, którym poświęcili całe swoje kariery, to nie wiem jak daliby radę pojawiać się każdego dnia w pracy.  

Zresztą perorowanie o doniosłości swoich badań jest nieodłącznym elementem pracy wielu naukowców – w przeciwnym razie mogłaby im grozić utrata finansowania. Wiem, że zaczynam pewnie brzmieć jak zdarta płyta, ale to kolejna z nieprzyjemnych konsekwencji stosowania neoliberalnej polityki i zasad wolnorynkowej konkurencji do nauki. Obecnie trudno jest prowadzić badania jedynie w celu wzbogacenia dorobku naukowego. Niemal każdy projekt badawczy musi już na starcie jasno wskazać, jakież to praktyczne korzyści będą z niego płynąć, najlepiej w formie patentu (patrz też PS). Naukowcy doskonale zdają sobie sprawę, że to po prostu tak nie działa, w szczególności w przypadku tzw. basic science (badań nad podstawowymi mechanizmami i problemami dyscypliny), w przypadku któych wyjątkowo trudno przewidzieć, co z nich wyniknie, o ile cokolwiek z nich wyniknie. W najdziwniejszej sytuacji znaleźli się humaniści, zmuszeni robić intelektualne fikołki w uzasadnieniach swoich badań, żeby znaleźć dla nich jakieś pragmatyczne zastosowanie.

Wiem o tym, bo sam musiałem wciskać ludziom głodne kawałki na temat tego, jak to moje badania nad hipotezą symulacji ucieleśnionej przełożą się na lepsze nauczanie języka angielskiego. Jestem niemal pewien, że nic z tego nie będzie. Nauka, tj. prowadzenie badań naukowych, jest procesem wysoce stratnym, w którym większość dróg nie prowadzi donikąd, a czasami niepozorne boczne alejki prowadzą do niesamowitych i nieprzewidzianych odkryć. Poddawać pod wątpliwość należy również założenie, że bardziej humanistycznie ukierunkowane badania muszą w ogóle prowadzić do jakichkolwiek praktycznych korzyści. Bo co odróżnia sztukę od zwykłego rzemieślnictwa? Niektórzy krytycy sztuki wskazują właśnie na brak praktycznego zastosowania wytworu określonego działania. Idąc tym tropem, pokusiłbym się nawet o pewną paralelę: różnica między sztuką a rzemieślnictwem jest taka jak pomiędzy nauką a inżynierią.   

Drugą instancję „nakręcania niezdrowego naukowego hype’u” na jaką natrafiłem na Curiosity Stream było mi zdecydowanie trudniej zaakceptować. Prawie godzinny dokument o tym, jak wewnętrzne organy ludzkiego ciała pełnią rolę homeostatyczną i regulacyjną, wysyłając różnego rodzaju molekularne przekaźniki do krwiobiegu (też jakby nie patrzeć fascynujący temat), poinformował mnie, że jednym prostym, minimalnie inwazyjnym zabiegiem chirurgicznym na nerkach można „z dnia na dzień” rozwiązać problem opornego na interwencje farmakologiczne nadciśnienia. Tutaj już zapaliły mi się wszystkie sceptyczne kontrolki ostrzegawcze. Szczególnie zaalarmowała mnie też narracja, którą dokument budował wokół tych badań: „konwencjonalna medycyna dotychczas była bezradna”. Oho, w najlepszym wypadku to kontrowersyjne badania, a w najgorszym pseudonaukowe brednie.

Dokument nie raczył mnie poinformować jak ta procedura się nazywa (o tym problemem więcej za chwilę), ale trochę googlowania naprowadziło mnie na trop przeskórnej denerwacji nerek (renal denervation, RDN). W dużym uproszczeniu RDN polega na wprowadzeniu cewnika do tętnicy nerkowej i uszkodzenia wysoką temperaturą znajdujących się w nerkach włókien nerwowych odpowiedzialnych za wytwarzanie przekaźników molekularnych. Przekaźniki te mają wpływ na proces regulacji ciśnienia krwi. Parę artykułów naukowych później dowiedziałem się jednak, że procedura ta jest dość kontrowersyjna (ale przynajmniej nie pseudonaukowa, chociaż tyle dobrego). Główne badania jej poświęcone nie były odpowiednio kontrolowane i nie wykazały istotnych różnić pomiędzy RDN a konwencjonalną terapią farmakologiczną. Nowe badania są bardziej obiecujące, ale kwestia skuteczności RDN nadal nie jest w pełni rozstrzygnięta. Metaanaliza z zeszłego roku nie wykazała żadnych istotnych korzyści ze stosowania RDN w opornym nadciśnieniu. Nota bene, o tych nowych badaniach dokument nie mógł nawet wiedzieć, bo pojawiły się rok po jego emisji (badania w 2019, dokument w 2018). Niestety lektor nawet na moment nie zająknął się w kwestii kontrowersyjnej skuteczności tej procedury.    

Dobija mnie też to, jak bezsensownie pewne rzeczy są niekiedy upraszczane w dokumentach popularnonaukowych. Nie chodzi mi o to, że sam jestem nie wiadomo jakim erudytą (albo „polimatem”, jak to niektórzy ludzie z przerostem ego lubią siebie określać), bo pewne uproszczenia uważam za absolutnie konieczne. Nie ma szans, żebym rzucił się na głęboką wodę w temacie przekaźników molekularnych i wszystko zrozumiał bez konieczności robienia rozległego riserczu. Na to nawet ja mogę nie mieć czasu i/lub chęci, kiedy oglądam program popularnonaukowy do śniadania, a przecież robienie tego typu rzeczy to praktycznie moje hobby. Niektóre bardziej złożone aspekty tego problemu pewnie na zawsze pozostaną poza moim zasięgiem, bo nie jestem biologiem.

Z tym upraszczaniem mam na myśli sytuacje, kiedy widz nie dostaje kluczowych informacji, żeby zrobić ten risercz, jeśli ma taką ochotę, lub kiedy dostaje pewnego rodzaju pseudowyjaśnienie złożonego problemu. Przykład tego pierwszego pojawił się wyżej – chociaż dokument sporo uwagi poświęca denerwacji nerek, nigdy nawet nie pada właściwa nazwa tego zabiegu. Natomiast najlepszym przykładem pseudowyjaśnienia jest, to jak dokument opisał działanie mikroskopu umożliwiającego trójwymiarowe obrazowanie żywych komórek (tłumaczenie napisów moje):

To skomplikowane urządzenie w niczym nie przypomina tradycyjnego mikroskopu świetlnego.

Ciekawe. Może jest zatem bardziej jak mikroskop elektronowy? Jak to urządzenie działa?

Urządzenie to może zeskanować mikroskopijną komórkę  i odtworzyć jej trójwymiarową strukturę za pomocą komputera.  

Ale… jak? Z tego wyjaśnienia nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Równie dobrze można by powiedzieć, że podstawiamy szalkę pod mikroskop, a potem dzieje się magia. Nawet bez zapewnień ze strony twórców dokumentu domyślałem się, że ten mikroskop jest niesamowicie skomplikowanym urządzeniem, ale nie przyjmuję do wiadomości, że nie dałoby się lepiej opisać jego działania bez wchodzenia w nadmiernie techniczne detale.

Oczywiście w duchu pomijania kluczowych informacji, dokument nie podaje jak nazywa się ten mikroskop. Własny risercz doprowadził mnie do informacji o Ericu Betzigu, Stafanie Hellu i Williamie Moernerze, noblistach z chemii z roku 2014, i przypomniał mi o „nanoskopii”, metodzie mikroskopii świetlnej, która obchodzi postulowany limit Abbe (czyli rozdzielczość 200 nanometrów, długości najkrótszej fali świetlnej) za pomocą fluorescencji. Krótko mówiąc, fluorescencja różnych obszarów badanej komórki w skali nanometrów jest selektywnie aktywowana i komórka jest wielokrotnie skanowana w różnych konfiguracjach aktywacji. Następnie obrazy nakładane są jeden na drugi tworząc kompozyt o wyjątkowo dużej rozdzielczości (ale patrz PS2). Da się? Da się.

Warto też wspomnieć o konsekwencjach takiego nakręcania hype’u i serwowania pseudowyjaśnień. Żeby nie było, że się czepiam jedynie dla sportu, moim zdaniem takie działanie robi więcej szkody niż pożytku. Nakręcaniu hype’u wokół najnowszych badań tworzy fałszywy obraz nauki i ostatecznie prowadzi do rozczarowania. Jak wspominałem wyżej, większość badań, chociaż zapowiada się obiecująco, kończy się fiaskiem. Dociera do epistemicznego ślepego zaułka. Nie jest to porażka metody naukowej, tak po prostu to wygląda i niewiele możemy obecnie z tym zrobić. Nieumiejętne przekazanie tego faktu w propagowaniu nauki powoduje, że ludzie z czasem mogą dojść do błędnych wniosków na temat metody naukowej. Wielokrotnie spotkałem się z osobami, których entuzjazm do nauki po latach zawodów (gdzie te wszystkie leki na nowotwory? Gdzie te nowe technologie?), przerodził się w nieufność. Przecież „naukowcy guzik wiedzą”, bo „ciągle się mylą”. Tekst „amerykańscy naukowcy dowiedli, że” stał się nawet swego rodzaju memem, demonstrującym rzekomą niepewność i zmienność nauki.

Natomiast karmienie ludzi psuedowyjaśnieniami daje im złudzenie wiedzy. Może też rodzić frustrację, kiedy z czasem ludzie pojmą, że zostali zwyczajnie oszukani („naukowcy sami nie wiedzą jak to działa”). Tymczasem naprawdę można to robić lepiej, co pokazał naukowy YouTube i twórcy tacy jak Kurzgesagt czy Derek Muller (Veritasium). Mam nadzieję, że twórcy programów popularnonaukowych, zwłaszcza dla platform tak niszowych i dedykowanych wyłącznie fanom nauki jak Curiosity Stream, w końcu połapią się, że widzowie cenią sobie przede wszystkim rzetelność i że nie trzeba wszystkiego upraszczać do granic i nadawać mu nadmiernie pozytywnego spinu. Dokumenty o biologii mogą być równie fascynujące bez wzmianek o leczeniu nowotworów czy cudownych terapiach.

PS. Powiązanym problemem, z którym  zmagałem się praktycznie cały doktorat, była konieczność wyznaczenia tematu badań w taki sposób, żeby zagwarantować pozytywne wyniki. Z jednej strony miałem zajmować się czymś, co będzie na „czele współczesnej nauki” na tym nieszczęsnym „cutting edge”. Z drugiej jednak musiało być to coś, co miało duże szanse powodzenia. Doktorat z wynikami „nic z tego nie wyszło” nie prezentowałby się zbyt pochlebnie. Bo może to doktorant coś sknocił i dlatego nie udało się odrzucić hipotezy zerowej? Tyle, że takie podejście jest absurdalne i sprzeczne z podstawowymi założeniami nauki. Jeżeli bierzemy się za zgłębianie zagadnień, co do których z góry wiemy jaki będzie wniosek, to jaki w ogóle jest sens takiego przedsięwzięcia? Możecie sobie teraz wyobrazić pod jaką presją jest wielu młodych badaczy. Łatwiej też zrozumieć, dlaczego niektórzy posuwają się do nieetycznych praktyk i dopuszczają różnego rodzaju manipulacji, byle tylko przekroczyć magiczny próg istotności statystycznej. Ja sam poszedłem pod prąd i przedstawiłem na obronie w dużej mierze negatywne wyniki badań, ale musiałem się z tego gęsto tłumaczyć i zadbać o to, żeby mieć absolutną pewność, że moja metoda i wyniki były niepodważalne. Jak to wszystko odbiło się na moim zdrowiu psychicznym to temat na inny wpis.   

PS2. Ta nagroda Nobla obejmuje dwie różne metody oparte na podobnych założeniach. Tutaj nie rozgraniczam pomiędzy nimi, żeby nie wdawać się szczegóły i nie rozciągać tego i tak już trochę przydługiego wpisu. Więcej można na ten temat przeczytać np. tutaj.

Źródełko zdjęcia: Photo by National Cancer Institute on Unsplash

KategorieBiologiaFilozofiaPopkulturaPrzemyślenia

Rasowe stereotypy w D&D

W obliczu ruchu Black Lives Matter i ostatnich protestów, Wizards of the Coast odnieśli się do pewnych problematycznych aspektów Dungeons & Dragons, a w szczególności tego jak w tej grze fabularnej przedstawiane są  niektóre rasy i grupy społeczne, wydając oficjalne oświadczenie oraz dodając sprostowania do kilku starszych przygód. Jest w tym trochę neoliberalnego cynizmu, jak zawsze w przypadku dużego korpo, ale ogólnie wygląda to na szczerą próbę przystosowania produktu do kulturowych i społecznych realiów. Nie jest to jedynie leniwe wrzucenie napisu na czarnym tle – Wizardsi zatrudnili odpowiednich konsultantów i zaczęli wprowadzać rzeczywiste zmiany do swoich produktów, zarówno nadchodzących jak i już wydanych.

Wszystko fajnie, dopóki nie zaczniemy czytać komentarzy pod tymi oświadczeniami (ja przeczytałem ich o wiele za dużo). Tam oraz w innych miejscach społeczności dedekowej wybiło takie szambo, że niejeden otyugh mógłby sobie uwić w nich gniazdko (wybaczcie mi tę nerdozę). O co tyle szumu? Podstawowym problemem, który Wizardsi chcą naprawić jest istnienie w uniwersum D&D ras z natury złych takich jak np. drowy, orki czy gobliny. Czerpią one z rzeczywistych elementów kulturowych, więc przedstawianie ich w spłaszczony sposób w stylu „oni po prostu rodzą się źli” jest problematyczne. W niektórych tekstach pojawiają się też jawnie rasistowskie elementy jak chociażby Vistani z Klątwy Strahda, którzy ewidentnie są jednym wielkim stereotypem Romów.

Niektórym fanom wprowadzanie zmian się nie podoba, bo… nie. Bo nie tak zawsze grali, bo to uderza w pewną mechanikę gry, która była obecna niemal od początków istnienia tego hobby i ogólnie foch. Jeżeli myślicie, że zniekształcam stanowisko tych ludzi to zachęcam, żebyście sami przekonali się ile takich tradycjonalistycznych sentymentów przewija się w wypowiedziach fanów.

Z bardziej poważnych obiekcji spotkałem się z zarzutem, że zmiana złych ras oznacza rezygnację z konfliktu jako punktu zaczepnego dla przygody. W mojej ocenie to argument na rzecz lenistwa, bo jedyne, co zostanie wyeliminowane to totalnie oklepane wątki fabularne, które sprowadzają się do „idźcie zabijać gobliny bo są złe”. A może zamiast tego gracze zachęceni zostaną do budowania przygód z bardziej realistycznymi i przez to ciekawszymi konfliktami? Zresztą, jak ktoś naprawdę potrzebuje przeciwników, wobec których stosowanie przemocy będzie moralnie usprawiedliwione niech zrobi z nich faszystów. Problem solved. Tak na marginesie przytoczony powyżej argument jest też trochę nieuczciwy, bo, jak sami komentatorzy w innych miejscach zauważali, pomimo oficjalnego stanowiska wydawcy grać w dedeki można tak jak się chce. Chcecie w swoich przygodach więcej utartych motywów z klasycznego fantasy? Nic nie stoi Wam na przeszkodzie.

Niektórzy komentatorzy nie mogli też powstrzymać się przed śmieszkowaniem z tego, że orkowie to przecież żadne odpowiedniki osób czarnoskórych (tak jakby jakikolwiek tekst kultury mógł funkcjonować w absolutnej próżni), więc warto przytoczyć też inny argument: przedstawianie ras w określony sposób zabarwia nasze myślenie o pojęciu rasy. I tutaj dochodzimy do drugiego, o wiele bardziej złożonego problemu, z którym Wizardsi się zmagają. Czy dzielenie postaci na rasy ma jeszcze sens? Czym w ogóle jest rasa? Nie obejdzie się tutaj bez zagłębienia w naukę i filozofię.

Na początek trzeba odróżnić kwestie społeczno-kulturowe od stricte biologicznych. Zacznijmy od tego, czy rasa ma podłoże biologiczne. Wbrew pozorom to dość skomplikowane. Faktem jest, że istnieją pewne genetycznie uwarunkowane wiązki cech biologicznych, które nie są całkowicie pozbawione znaczenia, bo są używane np. jako kryteria diagnostyczne w medycynie. Rasa w takim ujęciu jest swego rodzaju spektrum, gradientem płynnie przechodzącym z jednej kategorii w drugą.

Niemniej to, co opowiadają „realiści rasowi” (lub bez eufemizmu/dog whistle: zwykli rasiści) o biologicznym podłożu rasy jest uproszczeniem tak dużym, że praktycznie kwalifikuje się jako kłamstwo. Ci ludzie przyporządkowują wszystkie aspekty rasy pod biologię i dodatkowo stawiają ścisłe, lecz całkowicie arbitralne granice pomiędzy poszczególnymi rasami. Jest to koniecznym punktem wyjścia dla ich ideologii – bez takiego biologizmu totalnego nie sposób „logicznie” wytłumaczyć rasistowskie twierdzenia o podrzędności wszystkich ras wobec rasy białej.

Pojęcie rasy, którym szafuje się w dyskursie publicznym, ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego z biologią i odnosi się przede wszystkim do kwestii społeczno-kulturowych. Przynależność rasowa nie jest determinowana na podstawie genetyki, tylko kryteriów nieobiektywnych. Przykładowo, ze względów historycznych, w dyskursie wokół białej rasy nadal dominuje tzw. zasada jednej kropli krwi (patrz PS): wystarczy choćby „jedna kropla krwi” innej rasy, żeby przestać być białym. Zgodnie z tą zasadą dziecko pary mieszanej jest określane jako osoba czarnoskóra, niezależnie od pochodzenia. Absurdalność tej sytuacji wychodzi na jaw nawet w kontraście z przytoczoną wyżej biologiczną definicja rasy.

Rasa jest zatem pewnym konstruktem społecznym, pod wieloma względami podobnym do płci (gender). Nota bene myślenie o obydwu tych kategoriach (rasa i płeć) jest przesiąknięte esencjalizmem, o którym pisałem niedawno. O przynależności danej osoby do konkretnej rasy decyduje posiadanie niewidocznej „esencji”. Skąd wiemy, że dana osoba ją posiada? Po prostu wiemy. To jedna z tych rzeczy, którą Žižek nazywa „nieznanymi znanymi” (unknown knowns). Nie wiemy, że to wiemy.

Podobnie ma się rzecz z rasami w dedekach. Mimo nacisku na różnice biologiczne rasy nie są gatunkami. Między gatunkami nie dochodzi generalnie do płodzenia potomstwa, a jeżeli hybrydy już powstają to są najczęściej bezpłodne (np. lygrys, hybryda tygrysa i lwa). A w dedekach mamy pół-elfy czy pół-orki. Pojawiają się też tu i ówdzie wzmianki o postaciach z krwią gigantów albo krasnoludów, pomimo braku ich mechanicznego przyporządkowania. Przejścia między konkretnymi rasami są zatem bardziej płynne niż wynika to z samej mechaniki.

Kurczowe trzymanie się ścisłego rozgraniczenia ras nie ma nawet większego sensu z punktu widzenia rozgrywki. Jedną z najmocniejszych stron papierowych gier RPG jest wolność wyboru jaką dają – stwórz postać taką jaką chcesz i graj tak jak chcesz. Czemu zatem mielibyśmy odrzucać możliwość tworzenia bardziej złożonych, zindywidualizowanych postaci w oparciu o ich pochodzenie i kulturę? W sumie to nie musicie nawet czekać na oficjalny podręcznik Wizardsów. Na DriveThru RPG można dostać autorski dodatek, zmieniający system ras i umożliwiający tworzenie postaci o mieszanym pochodzeniu.

Dlatego właśnie, kiedy niektórzy myśliciele i socjologowie zwracają uwagę na konieczność zastąpienia rasy pojęciem bardziej zniuansowanym, mniej podatnym na ideologiczną manipulację i  lepiej odpowiadającym rzeczywistości, trzeba mieć na względzie, że odnoszą się właśnie do rasy jako konstruktu społecznego. Zmiana jest możliwa właśnie dlatego, że rasa jest konstruktem społecznym, więc to co Wizardsi zapoczątkowali swoimi oświadczeniami ma sens. Mam nadzieję, że będą to kontynuować poprzez dalszą politykę wydawniczą, a nowa edycja dedeków będzie już na starcie będzie miała lepsze podejście do problemu rasy.

Na koniec chciałbym też bezpośrednio odnieść się do jednego fragmentu oświadczenia WotC:

Ekipa D&D dąży do stworzenia przestrzeni otwartej na innych, przyjaznej i inkluzywnej. Osoby które tych wartości nie podzielają nie są mile widziane w naszej społeczności (moje tłumaczenie).

Spotkał się on z reakcją „hurr durr, niby promują tolerancję, a sami tolerancyjni nie są”. Filozof Karl Popper nazwał  ten problem „paradoksem tolerancji”. Utrzymanie tolerancji wymaga nietolerowania nietolerancji. Innymi słowy, nie możemy tolerować zachowań homofobicznych, transfobicznych, seksistowskich czy rasistowskich, bo samo ich istnienie jest zagrożeniem dla tolerancji.

PS. Zasada jednej kropli krwi ma głębokie korzenie, ale bezpośrednio sformułowana została w ustawodawstwie USA i obowiązywała do roku 1979. 

Źródełko zdjęcia: Photo by Clint Bustrillos on Unsplash

KategorieBiologiaFilozofiaNeuronaukaPrzemyślenia

Białko z owadów a dieta wegetariańska

Jaki jest stosunek wegetarian do owadów jako źródle białka? Jestem ciekaw, czy np. mąka ze świerszczy byłaby akceptowalnym dodatkiem do diety i dlaczego tak/nie. Pytam o owady, ponieważ wykorzystywanie owadów jako podstawowego lub suplementarnego źródła białka ma dwie podstawowe zalety: hodowla owadów ma mniejszy wpływ na środowisko (wymagają mniej terenu pod hodowlę i powodują mniejsze emisje gazów cieplarnianych oraz mniejsze zanieczyszczenie wody); owady mają wyższą efektywność wykorzystania paszy niż inne zwierzęta hodowlane tj. produkują więcej przyswajalnych kalorii z tej samej ilości paszy.  

Hodowla owadów na pokarm wydaje się też mniej kontrowersyjna pod względem moralnym. Chociaż owady należą do królestwa zwierząt, ich układy nerwowe są zdecydowanie mniej skomplikowane niż innych zwierząt hodowlanych. Są tak proste, że trudno mówić o fenomenologii owadów – trudno przypisywać im jakiekolwiek stany umysłowe czy emocjonalne. Jak to jest być owadem? Najpewniej nijak. Być owadem to trochę jak nie być wcale, przynajmniej w naszym rozumieniu „bycia”. Mimo, że pewnie nigdy nie dowiemy co owady rzeczywiście „czują”, obecny stan wiedzy naukowej sugeruje, że są to po prostu skomplikowane biologiczne roboty, zaprogramowane przez ewolucję do instynktownego wykonywania pewnych, często całkiem imponujących, zadań.

Na zobrazowanie tego faktu w filozofii umysłu często przywołuje się anegdotę związaną z zachowaniem błonkówek z rodzaju Sphex (z rodziny Grzebaczowatych) – najpewniej z gatunku Sphex funerarius. Owad ten, po polsku nazywany nękiem świerszczojadem (uwielbiam polskie nazwy gatunkowe owadów), ma interesujący sposób zapewniania przetrwania swojemu potomstwu. Samice nęka świerszczojada polują, jak sama nazwa wskazuje, na świerszcze. Nie zabijają ich jednak, a jedynie paraliżują je swoim żądłem. Takiego bezbronnego świerszcza zabierają potem do swojej norki, obok składają jaja i odlatują. Dzięki temu rozwijające się larwy mają stałe źródło pokarmu w postaci sparaliżowanego świerszcza. Upiorne, ale ewolucyjnie skuteczne.

Wydawałoby się, że działanie tego owada wykazuje pewną intencjonalność – pewne świadome, przemyślane działanie. Ingerencja w rutynę nęka świerszczojada pokazuje jednak, że tak nie jest. Samica przed wciągnięciem świerszcza do norki zostawia go u wejścia i sama wchodzi do środka, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Jeżeli w tym czasie przesunie się świerszcza o kilka centymetrów, samica bezwiednie powtórzy całą rutynę: przywlecze świerszcza do wejścia i znów wejdzie do środka, żeby upewnić się czy wszystko w porządku. Wedle niektórych podań takie zachowanie może powtarzać się niemal bez końca. Ta anegdota dość dobitnie pokazuje zautomatyzowane działanie owadów, chociaż nie jest pozbawiona kontrowersji (więcej w PS4).

Wątpliwe jest też, że owady odczuwają ból, mimo iż ich zachowanie mogłoby wskazywać na coś innego. Zachowanie nie jest jednak dobrym wyznacznikiem odczuwania bólu, bo nawet organizmy jednokomórkowe czy proste roboty potrafią unikać szkodliwych bodźców. Do tego my, jako przedstawiciele wysoce społecznego gatunku, mamy w zwyczaju przypisywanie intencjonalności i własnych stanów emocjonalnych niemal wszystkiemu, co z można nazwać samodzielnym agentem (a czasem nawet agentem pozornym jak przy tzw. „złośliwości rzeczy martwych”). Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie rozmawiał ze swoim pupilem (psem, kotem, papugą czy innym zwierzęciem domowym), tak jakby wszystko był w stanie zrozumieć. 

PS. Full disclosure: sam nie jestem wegetarianinem, ale staram się, żeby jak najwięcej posiłków, zwłaszcza tych przyrządzanych w domu, było bez mięsa. Głównie z powodów moralnych, raczej niż zdrowotnych czy ekologicznych.

PS2. O zaletach owadów jako źródła białka można przeczytać w książce „Edible Insects: Future prospects for food and feed security”. Jest dostępna za darmo na stronie Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa.

PS3. Żeby zobrazować to jak prosta jest architektura neuronalna owadów: muszka owocowa ma ok. 100 tysięcy neuronów. Ludzki mózg ma ich około 86 miliardów.

PS4. Filozof Fred Keijzer podkreśla, że anegdota o zachowaniu nęka świerszczojada, nie przedstawia całej historii i nie jest podparta współczesnymi badaniami z entomologii. Po raz pierwszy o takim zachowaniu Sphex funerarius wspomina francuski przyrodnik Jean-Henri Fabre (nazywa ten gatunek Sphex flavipennis), ale już w jego opisie pojawia się wzmianka, że tego typu zachowanie udało mu się zaobserwować jedynie w niektórych koloniach owadów. Dalsze eksperymenty przeprowadzone przez innych badaczy pokazały, że nęk świerszczojad jest w stanie modyfikować swoje zachowanie (po paru próbach samica po prostu wciągała świerszcza do norki bez powtarzania całej rutyny) i że w jego zachowanie wykazuje znacznie więcej zróżnicowania zależnie od okoliczności. Więcej na ten temat można przeczytać w artykule Keijzera tutaj. Czy podważa to całkowicie założenie, ze owady są swego rodzaju biologicznymi robotami? W mojej ocenie nie. Algorytmy bardziej elastyczne to nadal algorytmy. Ale na pewno warto mieć współczesne badania na temat zachowania owadów na uwadze, żeby mieć bardziej pełny (i rzetelnie przedstawiony) obraz problemu.

Źródełko zdjęcia: Photo by Sue Thomas on Unsplash