Tak jakoś ostatnio się złożyło, że wszechmocny algorytm YouTube nie był w stanie polecić mi niczego nowego z naukowego YouTube do obejrzenia. A że akurat w ramach subskrypcji audiobooków i ebooków na Scribd (którą stale gorąco polecam) mam także dostęp do Curiosity Stream, platformy streamingowej zapełnionej wyłącznie popularnonaukowym kontentem, pomyślałem, że poszukam sobie tam czegoś ciekawego. Niestety bardzo szybko przypomniało mi to, dlaczego lata temu przestałem oglądać programy popularnonaukowe w telewizji na kanałach takich jak Discovery.
Niemal każdy dokument z Curiosity Stream, który obejrzałem, miał ten sam problem: nakręcanie hype’u wokół nowych badań bez odpowiedniego kontekstu i zrozumienia tego jak rzeczywiście działa nauka. Na przykład z całkiem interesującego dokumentu o ewolucji grzybów dowiedziałem się, że tuż za rogiem badań nad środkami farmakologicznymi pochodzenia grzybicznego jest lek na wszelkiego rodzaju nowotwory. Czy naprawdę tak się stanie jest wielce wątpliwe, ale powiedzmy, że to jeszcze mogłem puścić im płazem, bo takie zapewnienia to jedna z tych rzeczy, które można podczepić pod nadmierny entuzjazm samych badaczy. Gdyby nie byli choć trochę optymistycznie nastawieni do własnych badań, którym poświęcili całe swoje kariery, to nie wiem jak daliby radę pojawiać się każdego dnia w pracy.
Zresztą perorowanie o doniosłości swoich badań jest nieodłącznym elementem pracy wielu naukowców – w przeciwnym razie mogłaby im grozić utrata finansowania. Wiem, że zaczynam pewnie brzmieć jak zdarta płyta, ale to kolejna z nieprzyjemnych konsekwencji stosowania neoliberalnej polityki i zasad wolnorynkowej konkurencji do nauki. Obecnie trudno jest prowadzić badania jedynie w celu wzbogacenia dorobku naukowego. Niemal każdy projekt badawczy musi już na starcie jasno wskazać, jakież to praktyczne korzyści będą z niego płynąć, najlepiej w formie patentu (patrz też PS). Naukowcy doskonale zdają sobie sprawę, że to po prostu tak nie działa, w szczególności w przypadku tzw. basic science (badań nad podstawowymi mechanizmami i problemami dyscypliny), w przypadku któych wyjątkowo trudno przewidzieć, co z nich wyniknie, o ile cokolwiek z nich wyniknie. W najdziwniejszej sytuacji znaleźli się humaniści, zmuszeni robić intelektualne fikołki w uzasadnieniach swoich badań, żeby znaleźć dla nich jakieś pragmatyczne zastosowanie.
Wiem o tym, bo sam musiałem wciskać ludziom głodne kawałki na temat tego, jak to moje badania nad hipotezą symulacji ucieleśnionej przełożą się na lepsze nauczanie języka angielskiego. Jestem niemal pewien, że nic z tego nie będzie. Nauka, tj. prowadzenie badań naukowych, jest procesem wysoce stratnym, w którym większość dróg nie prowadzi donikąd, a czasami niepozorne boczne alejki prowadzą do niesamowitych i nieprzewidzianych odkryć. Poddawać pod wątpliwość należy również założenie, że bardziej humanistycznie ukierunkowane badania muszą w ogóle prowadzić do jakichkolwiek praktycznych korzyści. Bo co odróżnia sztukę od zwykłego rzemieślnictwa? Niektórzy krytycy sztuki wskazują właśnie na brak praktycznego zastosowania wytworu określonego działania. Idąc tym tropem, pokusiłbym się nawet o pewną paralelę: różnica między sztuką a rzemieślnictwem jest taka jak pomiędzy nauką a inżynierią.
Drugą instancję „nakręcania niezdrowego naukowego hype’u” na jaką natrafiłem na Curiosity Stream było mi zdecydowanie trudniej zaakceptować. Prawie godzinny dokument o tym, jak wewnętrzne organy ludzkiego ciała pełnią rolę homeostatyczną i regulacyjną, wysyłając różnego rodzaju molekularne przekaźniki do krwiobiegu (też jakby nie patrzeć fascynujący temat), poinformował mnie, że jednym prostym, minimalnie inwazyjnym zabiegiem chirurgicznym na nerkach można „z dnia na dzień” rozwiązać problem opornego na interwencje farmakologiczne nadciśnienia. Tutaj już zapaliły mi się wszystkie sceptyczne kontrolki ostrzegawcze. Szczególnie zaalarmowała mnie też narracja, którą dokument budował wokół tych badań: „konwencjonalna medycyna dotychczas była bezradna”. Oho, w najlepszym wypadku to kontrowersyjne badania, a w najgorszym pseudonaukowe brednie.
Dokument nie raczył mnie poinformować jak ta procedura się nazywa (o tym problemem więcej za chwilę), ale trochę googlowania naprowadziło mnie na trop przeskórnej denerwacji nerek (renal denervation, RDN). W dużym uproszczeniu RDN polega na wprowadzeniu cewnika do tętnicy nerkowej i uszkodzenia wysoką temperaturą znajdujących się w nerkach włókien nerwowych odpowiedzialnych za wytwarzanie przekaźników molekularnych. Przekaźniki te mają wpływ na proces regulacji ciśnienia krwi. Parę artykułów naukowych później dowiedziałem się jednak, że procedura ta jest dość kontrowersyjna (ale przynajmniej nie pseudonaukowa, chociaż tyle dobrego). Główne badania jej poświęcone nie były odpowiednio kontrolowane i nie wykazały istotnych różnić pomiędzy RDN a konwencjonalną terapią farmakologiczną. Nowe badania są bardziej obiecujące, ale kwestia skuteczności RDN nadal nie jest w pełni rozstrzygnięta. Metaanaliza z zeszłego roku nie wykazała żadnych istotnych korzyści ze stosowania RDN w opornym nadciśnieniu. Nota bene, o tych nowych badaniach dokument nie mógł nawet wiedzieć, bo pojawiły się rok po jego emisji (badania w 2019, dokument w 2018). Niestety lektor nawet na moment nie zająknął się w kwestii kontrowersyjnej skuteczności tej procedury.
Dobija mnie też to, jak bezsensownie pewne rzeczy są niekiedy upraszczane w dokumentach popularnonaukowych. Nie chodzi mi o to, że sam jestem nie wiadomo jakim erudytą (albo „polimatem”, jak to niektórzy ludzie z przerostem ego lubią siebie określać), bo pewne uproszczenia uważam za absolutnie konieczne. Nie ma szans, żebym rzucił się na głęboką wodę w temacie przekaźników molekularnych i wszystko zrozumiał bez konieczności robienia rozległego riserczu. Na to nawet ja mogę nie mieć czasu i/lub chęci, kiedy oglądam program popularnonaukowy do śniadania, a przecież robienie tego typu rzeczy to praktycznie moje hobby. Niektóre bardziej złożone aspekty tego problemu pewnie na zawsze pozostaną poza moim zasięgiem, bo nie jestem biologiem.
Z tym upraszczaniem mam na myśli sytuacje, kiedy widz nie dostaje kluczowych informacji, żeby zrobić ten risercz, jeśli ma taką ochotę, lub kiedy dostaje pewnego rodzaju pseudowyjaśnienie złożonego problemu. Przykład tego pierwszego pojawił się wyżej – chociaż dokument sporo uwagi poświęca denerwacji nerek, nigdy nawet nie pada właściwa nazwa tego zabiegu. Natomiast najlepszym przykładem pseudowyjaśnienia jest, to jak dokument opisał działanie mikroskopu umożliwiającego trójwymiarowe obrazowanie żywych komórek (tłumaczenie napisów moje):
To skomplikowane urządzenie w niczym nie przypomina tradycyjnego mikroskopu świetlnego.
Ciekawe. Może jest zatem bardziej jak mikroskop elektronowy? Jak to urządzenie działa?
Urządzenie to może zeskanować mikroskopijną komórkę i odtworzyć jej trójwymiarową strukturę za pomocą komputera.
Ale… jak? Z tego wyjaśnienia nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Równie dobrze można by powiedzieć, że podstawiamy szalkę pod mikroskop, a potem dzieje się magia. Nawet bez zapewnień ze strony twórców dokumentu domyślałem się, że ten mikroskop jest niesamowicie skomplikowanym urządzeniem, ale nie przyjmuję do wiadomości, że nie dałoby się lepiej opisać jego działania bez wchodzenia w nadmiernie techniczne detale.
Oczywiście w duchu pomijania kluczowych informacji, dokument nie podaje jak nazywa się ten mikroskop. Własny risercz doprowadził mnie do informacji o Ericu Betzigu, Stafanie Hellu i Williamie Moernerze, noblistach z chemii z roku 2014, i przypomniał mi o „nanoskopii”, metodzie mikroskopii świetlnej, która obchodzi postulowany limit Abbe (czyli rozdzielczość 200 nanometrów, długości najkrótszej fali świetlnej) za pomocą fluorescencji. Krótko mówiąc, fluorescencja różnych obszarów badanej komórki w skali nanometrów jest selektywnie aktywowana i komórka jest wielokrotnie skanowana w różnych konfiguracjach aktywacji. Następnie obrazy nakładane są jeden na drugi tworząc kompozyt o wyjątkowo dużej rozdzielczości (ale patrz PS2). Da się? Da się.
Warto też wspomnieć o konsekwencjach takiego nakręcania hype’u i serwowania pseudowyjaśnień. Żeby nie było, że się czepiam jedynie dla sportu, moim zdaniem takie działanie robi więcej szkody niż pożytku. Nakręcaniu hype’u wokół najnowszych badań tworzy fałszywy obraz nauki i ostatecznie prowadzi do rozczarowania. Jak wspominałem wyżej, większość badań, chociaż zapowiada się obiecująco, kończy się fiaskiem. Dociera do epistemicznego ślepego zaułka. Nie jest to porażka metody naukowej, tak po prostu to wygląda i niewiele możemy obecnie z tym zrobić. Nieumiejętne przekazanie tego faktu w propagowaniu nauki powoduje, że ludzie z czasem mogą dojść do błędnych wniosków na temat metody naukowej. Wielokrotnie spotkałem się z osobami, których entuzjazm do nauki po latach zawodów (gdzie te wszystkie leki na nowotwory? Gdzie te nowe technologie?), przerodził się w nieufność. Przecież „naukowcy guzik wiedzą”, bo „ciągle się mylą”. Tekst „amerykańscy naukowcy dowiedli, że” stał się nawet swego rodzaju memem, demonstrującym rzekomą niepewność i zmienność nauki.
Natomiast karmienie ludzi psuedowyjaśnieniami daje im złudzenie wiedzy. Może też rodzić frustrację, kiedy z czasem ludzie pojmą, że zostali zwyczajnie oszukani („naukowcy sami nie wiedzą jak to działa”). Tymczasem naprawdę można to robić lepiej, co pokazał naukowy YouTube i twórcy tacy jak Kurzgesagt czy Derek Muller (Veritasium). Mam nadzieję, że twórcy programów popularnonaukowych, zwłaszcza dla platform tak niszowych i dedykowanych wyłącznie fanom nauki jak Curiosity Stream, w końcu połapią się, że widzowie cenią sobie przede wszystkim rzetelność i że nie trzeba wszystkiego upraszczać do granic i nadawać mu nadmiernie pozytywnego spinu. Dokumenty o biologii mogą być równie fascynujące bez wzmianek o leczeniu nowotworów czy cudownych terapiach.
PS. Powiązanym problemem, z którym zmagałem się praktycznie cały doktorat, była konieczność wyznaczenia tematu badań w taki sposób, żeby zagwarantować pozytywne wyniki. Z jednej strony miałem zajmować się czymś, co będzie na „czele współczesnej nauki” na tym nieszczęsnym „cutting edge”. Z drugiej jednak musiało być to coś, co miało duże szanse powodzenia. Doktorat z wynikami „nic z tego nie wyszło” nie prezentowałby się zbyt pochlebnie. Bo może to doktorant coś sknocił i dlatego nie udało się odrzucić hipotezy zerowej? Tyle, że takie podejście jest absurdalne i sprzeczne z podstawowymi założeniami nauki. Jeżeli bierzemy się za zgłębianie zagadnień, co do których z góry wiemy jaki będzie wniosek, to jaki w ogóle jest sens takiego przedsięwzięcia? Możecie sobie teraz wyobrazić pod jaką presją jest wielu młodych badaczy. Łatwiej też zrozumieć, dlaczego niektórzy posuwają się do nieetycznych praktyk i dopuszczają różnego rodzaju manipulacji, byle tylko przekroczyć magiczny próg istotności statystycznej. Ja sam poszedłem pod prąd i przedstawiłem na obronie w dużej mierze negatywne wyniki badań, ale musiałem się z tego gęsto tłumaczyć i zadbać o to, żeby mieć absolutną pewność, że moja metoda i wyniki były niepodważalne. Jak to wszystko odbiło się na moim zdrowiu psychicznym to temat na inny wpis.
PS2. Ta nagroda Nobla obejmuje dwie różne metody oparte na podobnych założeniach. Tutaj nie rozgraniczam pomiędzy nimi, żeby nie wdawać się szczegóły i nie rozciągać tego i tak już trochę przydługiego wpisu. Więcej można na ten temat przeczytać np. tutaj.
Źródełko zdjęcia: Photo by National Cancer Institute on Unsplash