KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSceptycyzm naukowy

Racjonalne myślenie to nie tylko logika i sceptycyzm

W debatach publicznych, dyskusjach towarzyskich i internetowych przepychankach słownych – wszędzie tam, gdzie zwycięstwo jest ważniejsze od wspólnego dążenia do prawdy – niesłabnącą popularnością cieszy się taktyka wytykania innym błędów w myśleniu. Nic nie kąsa bardziej dotkliwie niż zarzucenie adwersarzom, że ich argumentacja jest nielogiczna; że cały ich wywód to jedynie kolos na glinianych nogach, wszak logika jest fundamentem racjonalnej myśli. Nierzadko kryje się w tym także przytyk osobisty: „twoje argumenty są nielogiczne, bo nie potrafisz logicznie myśleć”. Niektórzy zdają się przekonani, że wystarczy wypowiedzieć odpowiednią formułę („to nie ma sensu”, „to błąd logiczny” lub podobnie brzmiącą inkantację), a szala zwycięstwa niechybnie przechyli się na ich stronę – pal licho jakiekolwiek dowody czy argumentacje. Szach mat, zaorane. Można iść trollować gdzieś indziej.

Takie „logicyzowanie” często zaobserwować można z prawej strony polityki, uzurpującej sobie wyłączone prawo do myśli klasycznej i oświeceniowej. Za pomocą pseudostoickich frazesów typu „fakty nie dbają o twoje uczucia” smutni chłopcy z amerykańskiego alt-rightu próbują dławić dyskurs dotyczący kwestii społecznych, dążąc przy tym do zinfantylizowania swoich politycznych przeciwników. Logika jest dla nich piedestałem, z którego mogą pogardliwie osądzać Innych: „my jesteśmy opanowani i logiczni, a oni rozemocjonowani i irracjonalni”. Dla wojujących lewicowców z kolei logika bywa młotem na innych lewaków, których, z takich czy innych względów, uznali za niegodnych tego miana. Istnienie nadużyć logiki nie oznacza oczywiście, że doszukiwanie się błędów w cudzym myśleniu samo w sobie jest błędem. Wystarczy poczytać komentarze pod postami na praktycznie dowolne tematy naukowe, a prędko natrafimy na antyszczepionkowców, fanów teorii spiskowych i rzesze innego rodzaju foliarzy, próbujących zaklinać rzeczywistość i poświęcających logikę na ołtarzu własnej ideologii. Argumenty przytaczane przez takie osoby rozpadają się w proch, gdy tylko poddać je choćby pobieżnej analizie.

Ten wpis nie będzie próbą udowodnienia, że logika to tylko erystyczna sztuczka, obiektywna prawda nie istnieje, a każda dyskusja to starcie równorzędnych opinii. Nieraz sam zwalczałem taką wypaczoną wersję filozofii postmodernistycznej, w której krytyka istniejących struktur i narracji zachodzi o krok za daleko, prowadząc do skrajnego relatywizmu poznawczego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewne problemy w powoływaniu się na logikę jako ostatecznego arbitra wszystkich sporów. Otworzy nam to drogę do rozważań nad tym, czym jest racjonalne myślenie i jaką rolę odgrywa w nim logika. Rzuci to również światło na pewną tendencyjność myślenia sceptyków, których naturalna nieufność – będąca niezwykle użyteczną cechą w tropieniu twierdzeń pseudonaukowych – sprowadzać może na manowce w kwestiach moralnych i politycznych. Ale wszystko po kolei. Zacznijmy niemal od samego początku: od tego, jak logika ma się do języka.

Logika formalna zajmuje się przede wszystkim relacjami wynikania, jak w klasycznym sylogizmie:

Jeśli wszyscy ludzie są śmiertelni, a Sokrates jest człowiekiem, to Sokrates jest śmiertelny.

Tego typu wnioskowanie ma to do siebie, że jest niezawodne. O ile wnioskujemy z poprawnych przesłanek, nasze wnioski także muszą być poprawne. To dzięki tej właściwości ujęcie języka naturalnego w ramy logiki formalnej przez długi czas było marzeniem wielu oświeceniowych myślicieli. Dałoby to nam uniwersalny klucz do języka, pozwalający zweryfikować prawdziwość dowolnego twierdzenia. Szybko okazało się jednak, że zdecydowanej większości interesujących nas zdań nie sposób rozpatrywać na gruncie logiki formalnej. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy klasycznego rachunku zdań nie mają co do tego wątpliwości. Jak zauważa Andrzej Kisielewicz w Logice i argumentacji:

To, że ludzie w praktyce myślenia, nawet ci, którym przypisuje się szczególne umiejętności logicznego rozumowania, nie stosują praw i wzorów logiki formalnej jest faktem, z którym próbują polemizować tylko niektórzy logicy i matematycy. Okazało się, iż zbyt ścisłe, zbyt formalne ujęcie nieścisłych fenomenów wypacza ich naturę, prowadzi do idealizacji oderwanych od praktyki i rzeczywistości.

Szczególnie problematyczne okazują się sądy moralne, bowiem nie można przypisać im wartości prawda/fałsz. Czy zdanie „Kłamanie może być moralnie usprawiedliwione” jest prawdziwe czy fałszywe? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie bez odniesienie do jakiejś teorii etycznej – problem ten nazywany jest Gilotyną Hume’a od nazwiska szkockiego filozofa uważanego za ojca współczesnej myśli sceptycznej. Zdaniem Hume’a przechodzenie od twierdzeń o faktach (jakie coś jest) do twierdzeń o powinnościach (jakie coś powinno być) nie ma logicznego uzasadnienia, ponieważ nie istnieją żadne reguły inferencyjne, które by na to pozwalały.

Logika formalna fatalnie radzi sobie także z nieostrością znaczenia, stanowiącą nieodłączną cechę języka naturalnego (o czym pisałem już wcześniej w kontekście strukturalnej stabilności języka). Prawda w ujęciu klasycznym jest wartością zerojedynkową: coś albo jest prawdziwe, albo nie; jest to tak zwane prawo wyłączonego środka. Stosując je do języka, otrzymujemy model znaczenia, w którym kategorie językowe (np. słowa) są dyskretne i mają ściśle wytyczone granice. Czyli albo dany przedmiot należy do określonej kategorii – jest desygnatem określonego słowa – albo nie. A to oznacza, że dla każdej kategorii językowej musi istnieć pewien zestaw cech konstytutywnych, które każdy przedmiot musi posiadać, by być przedstawicielem tej kategorii1. Na przykład taki kawaler (z jakiegoś powodu częsty podręcznikowy przykład) musi być: 1) mężczyzną 2) nieżonaty.  

Zasadniczym problemem dla takiego rozumowania jest zmienność i nieostrość znaczenia oraz jego zależność od kontekstu. Pojęcie sprawiedliwości jest inaczej rozumiane obecnie niż pięćset lat temu. Słowo wieloryb było dawniej nazwą ryby, a nie ssaka. Atom, zgodnie ze swoją etymologią (z greki átomos „nie dający się przeciąć”), jest niepodzielny. Nawet wspominany wyżej kawaler zmienił swoje znaczenie, obejmując także niezamężnych gejów (dawniej homoseksualni mężczyźni uznawani byli za „definicyjny wyjątek”, yikes!). Nieostrość znaczenia natomiast łatwo zobrazować na przykładzie naczyń. Weźmy typowy kubek i wyobraźmy sobie, że zaczynamy go wydłużać lub rozszerzać. W którym momencie zmieni się odpowiednio w wazon albo miskę? Bez względu na to, jakie punkty graniczne obierzemy, zawsze znajdą się egzemplarze wpadające w „definicyjną szarą strefę”: naczynia zbyt wysokie na kubki a wciąż za niskie na wazony, czy też zbyt szerokie na kubki, a za wąskie na miski2.

Nawet jeśli machniemy ręką na te komplikacje, upierając się, że są potencjalnie rozwiązywalne, prędko natrafimy na inną przeszkodę: spisanie zestawu cech konstytutywnych danej kategorii tak, by jej zakres nie był ani za wąski ani za szeroki to zadanie doprawdy karkołomne. Rozumieli to już niektórzy starożytni myśliciele, co pokazuje wspaniała anegdota na temat cynika Diogenesa z Synopy. W kulturze popularnej utrwalił się jego wizerunek jako „żebrzącego filozofa” – abnegata mieszkającego w pitosie, wielkiej glinianej beczce, z której każdego dnia bezlitośnie dogryzał mieszkańcom Aten. Nie inaczej postąpił pewnego razu z Platonem. Gdy ten zdefiniował człowieka jako „istotę żywą, dwunożną, nieopierzoną”, Diogenes miał pojawić się na jednym z jego wykładów z oskubanym kogutem w ręku złośliwie obwieszczając: „Oto człowieka Platona”. Jak setki lat później wykazał Ludwig Wittgenstein, jeden z największych filozofów XX wieku, problem stworzenia kompletnej listy cech wspólnych dla wszystkich przedstawicieli kategorii jest nawet poważniejszy niż początkowo sądzono. Istnieją bowiem kategorie, w przypadku których dokonanie tego jest nie tyle trudne, co z góry skazane na porażkę. Najlepszym tego przykładem są gry. Co łączy piłkę nożną, pokera, Dungeons & Dragons, Super Mario i grę w klasy? (co prawda sam Wittgenstein użył trochę innych przykładów). Najlepsze co możemy w tym przypadku zrobić to prześledzić pewne linie podobieństwa przebiegające pomiędzy poszczególnymi przedstawicielami kategorii (np. rywalizacja – współpraca, jednoosobowa – wieloosobowa, analogowa – cyfrowa i tak dalej). Przypomina to porównywanie członków wielopokoleniowej rodziny. Stąd zresztą zaproponowana przez Wittgensteina nazwa tego zjawiska: podobieństwo rodzinne. Znalezienie listy cech konstytutywny dla gier jest niemożliwe. Łączy je jednak podobieństwo rodzinne.  

Dalszą konsekwencją prawa wyłączonego środka jest swoisty egalitaryzm pomiędzy przedstawicielami kategorii. Ponieważ do pełnoprawnego członkowska wystarczy posiadać z góry określone cechy konstytutywne, nie można powiedzieć, że pies jest bardziej ssakiem niż dziobak, a wróbel bardziej ptakiem niż pingwin. Ściśle rzecz biorąc, jest to oczywiście prawda. Mimo to gdy jesteśmy proszeni o wyobrażenie sobie ptaka, nasze myśli wędrują w kierunku typowych (lub ściślej: prototypowych) przedstawicieli takich, jak wróble, gołębie, sroki, rudziki i szpaki. Obstawiam, że gdyby wśród zdjęć kaczek przemycić zdjęcie dziobaka (przypominam: pełnoprawnego ssaka) wielu ludzi nawet by się nie zorientowało. Sugeruje to, że kategorie językowe mają względnie precyzyjnie określony rdzeń, ale rozmyte brzegi. Skoro jest tak w przypadku słów, to można śmiało założyć, że z pojęciami jest podobnie – język jest dość wiernym odbiciem naszego systemu konceptualnego.

Logika formalna odgrywa zatem jedynie marginalną rolę w określaniu poprawności myślenia: język to nie matematyka, a myślenie to nie szereg uporządkowanych operacji formalnych, dla których logika byłaby swego rodzaju sumą kontrolną3. Klęska formalizmu językowego to jeszcze nie gwóźdź do trumny dla użyteczności logiki jako takiej. Poza logika formalną istnieje także logika nieformalna, która znacznie lepiej sprawdza się w ocenie poprawności rzeczywistych argumentów. Płaci za to jednak wysoką cenę: jest znacznie bardziej zawodna i wrażliwa na kontekst.

Aby to zobrazować, przyjrzyjmy się dwóm zdaniom mogącymi naruszać reguły logiki nieformalnej.

Iksiński jest autorytetem w danej kwestii, więc wygłoszone przez niego twierdzenie jest prawdziwe.

Rozwiązanie X nie jest dobre, ponieważ nie rozwiązuje wszystkich problemów związanych z Y.

Już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo oddaliliśmy się od sylogizmów formalnych. Obydwa zdania prowadzą do licznych pytań i wątpliwości.

Pierwsze zdanie to potencjalnie przykład argumentum ad verecundiam, jednego z częstszych błędów logicznych, polegającego na nieuzasadnionym powołaniu się na autorytet. W końcu bycie autorytetem nie oznacza nieomylności, a w każdej grupie specjalistów znaleźć można jednostki nadużywające swojej pozycji społecznej do głoszenia twierdzeń jawnie pseudonaukowych – antyszczepionkowców wśród lekarzy, poszukiwaczy UFO wśród pracowników NASA, negacjonistów klimatycznych wśród klimatologów4. Z drugiej strony, kiedy szanowany w środowisku naukowym epidemiolog wypowiada się na temat pandemii, nie powinniśmy po prostu zbywać wszystkich jego zaleceń, bo to tylko „nadużywanie autorytetu”. Komuś ostatecznie musimy zawierzyć, bo własnym riserczem nie dojdziemy do wszystkiego (przekonanie, że zdobywaną latami ekspertyzę można zastąpić godziną szperania w Internecie to skrajna naiwność i/lub rażąca ignorancja). Ostateczny werdykt, co do poprawności naszego twierdzenia, zależny będzie zatem od wielu czynników między innymi: czy ekspert/ka rzeczywiście ma kwalifikacje? Czy wypowiada się w granicach własnej dyscypliny? (twierdzenia kosmologa na temat pandemii mogą być niewiele warte) Czy inni eksperci podzielają to zdanie? Jaki jest naukowy konsensus? Czy w ogóle można mówić o istnieniu silnego konsensusu?

Ocena poprawności drugiego zdania jest trudniejsza – nawet zaprawieni sceptycy niekiedy nie dostrzegają niuansów przedstawionego w nim argumentu. Na pierwszy rzut oka jego struktura logiczna wydaje się całkowicie błędna. Mamy bowiem do czynienia z tak zwanym Nirvana fallacy czyli zgubnym poszukiwaniem rozwiązania idealnego. Błąd ten wytykany jest, słusznie zresztą, niektórym aktywistom klimatycznym, którzy odrzucają sensowne rozwiązania przejściowe mogące chociaż w pewnym stopniu zredukować skutki niechybnie czekającej nas katastrofy klimatycznej (na przykład częściowe przejście z węgla na gaz oraz energię atomową).

Z drugiej strony rozwiązywanie problemów zgodnie z zasadą „lepsze jest wrogiem dobrego” może utrudniać nam dostrzeżenie ich istoty i podjęcie właściwego działania: zamiast zająć się przyczynami, leczymy objawy, łatamy dziury w kadłubie tonącego okrętu. Wszelkie sugestie radykalnego działania są wówczas odrzucane z automatu jako nierealne, utopijne. Z głębokimi problemami strukturalnymi jest często trochę, tak, jak z wyjeżdżanie autem z kolein: lekkie pulsowanie gazu nie wystarczy, żeby samochód wytoczył się na równy grunt. W końcu musimy docisnąć pedał albo utkniemy w błocie na dobre. Jeśli przyczyną naszej niedoli jest sam system – jak w przypadku systemowego rasizmu albo globalnego ocieplenia u podłoża którego leży kapitalizm i podsycany przezeń konsumpcjonizm – działanie małymi kroczkami ostatecznie skazane jest na porażkę. Jak pokazuje historia, przed wielkimi zmianami społeczno-gospodarczymi niemal zawsze kroczy rewolucja.

Również nauka działa w podobny sposób, a przynajmniej na wczesnych etapach rozwojowych poszczególnych dyscyplin. Weźmy na przykład XIX-wieczną medycynę i jej pojmowanie rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, a konkretnie cholery. Dominująca wówczas teoria miazmatów głosiła, że przyczyną epidemii cholery jest „morowe powietrze”, czyli trujące wyziewy z brudu i gnijącego mięsa. Nota bene dlatego właśnie w dziobatych maskach doktorów plagi – obecnie nieodłącznych bohaterów każdego szanującego się steampunku – umieszczano wonne substancje, zioła i kwiaty, mające chronić przed patogennym smrodem. Teraz wyobraźmy sobie, że próbujemy dojść do rzeczywistych przyczyn cholery, choroby przenoszonej przez drobnoustroje wydalane z organizmu z kałem i dostające się do źródeł wody pitnej, za pomocą stopniowo rozwijanej teorii miazmatów. Idąc małymi krokami, szybko dojdziemy do ściany – do granic tej ułomnej, protonaukowej teorii. Niektóre z tych kroków mogą nawet przynosić rzeczywiste korzyści: pomimo całkowicie błędnych założeń miazmatyczna teoria chorób przyczyniła się do poprawy warunków sanitarnych w miastach. Nawet te dziwaczne stroje lekarzy do pewnego stopnia chroniły ich przed zarażeniem, choć często z zupełnie innego powodu niż im się wydawało.

Całkowite powstrzymanie epidemii w ten sposób nie wydaje się jednak możliwe, bo szukamy jej przyczyn w niewłaściwym miejscu. Konieczna jest zmiana paradygmatu. Tutaj na scenę wkracza niejaki John Snow (nie ten z Gry o tron, ale ponoć też niezły nudziarz). Snow zauważył, że występowanie zachorowań pokrywa się nie tyle ze źródłami smrodu, ile z zanieczyszczonymi ujściami wody, jak owa słynna pompa przy londyńskiej Broadstreet. Przekonanie ludzi do swoich racji nie przyszło mu jednak łatwo i jego teoria została powszechnie przyjęta dopiero po jego śmierci5. Nawet w nauce czasem potrzebna jest rewolucja, a nie tylko ewolucja. Choć teoria miazmatów była, jak na swoje czasy, relatywnie „dobra” – a na pewno bardziej wiarygodna, bo nie postulowała istnienia „niewidzialnych gołym okiem bakcyli” – trzeba było ją odrzucić w imię postępu.

Zbierzmy nasze nieco meandrujące rozważania. Logika formalna w przypadku języka naturalnego sprawdza się słabo, zaś logika nieformalna bywa pomocna w ocenie argumentów, ale nie zawsze wystarczająca. Prowadzi to do dwóch wniosków: można powiedzieć coś z pozoru logicznego, lecz błędnego; można też powiedzieć coś nielogicznego i zarazem prawdziwego. Najbardziej banalnym przykładem tej drugiej sytuacji jest zdanie Jadłem dzisiaj pączki, więc jutro wstanie słońce. Pomimo słuszności wniosków jest to oczywisty non sequitur – brak powiązania logicznego jest jasny jak, nomen omen, słońce. W przypadków faktów zwykle nie mamy problemu z poprawną oceną wniosków takich twierdzeń – po prostu ignorujemy błędną strukturę logiczną. Jak przekonaliśmy się wyżej, język służy nie tylko do formułowania zdań opisujących świat, ale też – a nawet przede wszystkim – sądów etycznych. Skupienie na logice wywodu może nas zmylić, prowadząc do swego rodzaju przesunięcia kategorialnego: argumentujemy wyłącznie z pozycji logiki i faktów, nie dostrzegając, że dyskusja tak naprawdę toczy się wokół kwestii moralnych. Jesteśmy tak pochłonięci obroną własnego stanowiska, że nie słyszymy świstu spadającej gilotyny Hume’a.

Wiele przykładów takich nieporozumień znaleźć można w debatach na temat problemów społecznych, siłą rzeczy ugruntowanych w warunkach gospodarczych. Zwolennicy „niewidzialnej ręki rynku” i apologetycy neoliberalnej polityki wytykają innym błędy w myśleniu o gospodarce, gdy tak naprawdę wszystko rozbija się o kwestie moralne. Programy nastawione na podnoszenie płacy minimalnej, budowanie mieszkań komunalnych i wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego są wiecznie odwlekane lub kategorycznie odrzucane, ponieważ nie przekładają się na zwiększenie stopy zatrudnienia ani wyższe zyski a zatem nie wspierają gospodarki6. Jak takie rozwiązania wpłyną na dobrostan objętych nimi ludzi traci znaczenie, ponieważ cała dyskusja ściągnięta zostaje na orbitę argumentacyjnej czarnej dziury: „Ale jak to wpłynie na gospodarkę?” Przyjmując takie stanowisko, nieuchronnie spychamy ludzkie życia poza horyzont zdarzeń.

Apostołowie statusu quo przekonują, że taki „ekonomizm” wcale nie kłóci się z naszym zmysłem moralnym, bo to co dobre dla gospodarki, jest dobre dla ludzi – bogactwo skapuje, a ciężka praca popłaca. Ponad czterdzieści lat neoliberalnej polityki (od Thatcher w Wielkiej Brytanii, Regana w USA czy Balcerowicza w Polsce) nieszczególnie przybliżyło nas jednak do rozwiązania istniejących problemów społecznych. Choć technologia poszła do przodu, my pracujemy coraz więcej a zarobki w wielu branżach utknęły w martwym punkcie (jak chociażby w przypadku nauczycieli, pracowników zakładów produkcyjnych i transportu publicznego, pielęgniarek, urzędników niższego szczebla czy tłumaczy literatury, o czym pisałem wcześniej). Wiele państw Zachodu zmaga się z rosnącym kryzysem mieszkaniowym. Reakcja globalnych rynków na pandemię okazała się humanitarną katastrofą: do teraz w wielu miejscach na świecie nie ma dostępu do szczepionek, bo firmy farmaceutyczne nie chcą zrezygnować ze swoich patentów pomimo setek milionów dolarów otrzymanych z pieniędzy publicznych; ludzie w Stanach, nagle zwolnieni z powodu przestoju podczas lockdownów, byli eksmitowani na ulice musieli dosłownie walczyć o zapomogi; ci zaś, którzy nie chcieli narażać się na zarażenie w zakładzie pracy, byli rugani za zaniechanie „patriotycznego obowiązku” budowania cudzego kapitału. Gospodarka tymczasem miała się całkiem nieźle i to pomimo problemów z łańcuchami dostaw czy narzekania polskich patoprzesiębiorców, że „ludziom robić się nie chce” (czy to nie oznacza przypadkiem, że powinni zagwarantować lepsze warunki pracy?). Najbogatsi ludzie dalej się bogacili.

U podstaw tej rozbieżności pomiędzy ekonomią a moralnością leży zmiana paradygmatu, jaka zaszła w ekonomii na przestrzeni ostatniego półwiecza. Ekonomiści, próbując zobiektywizować swój przedmiot badań i zbliżyć się do matematyki oraz nauk ścisłych, porzucili dążenia do realizacji celów społecznych. Ekonomia przestała służyć społeczeństwu i realizacji konkretnych celów politycznych [9], coraz bardziej zwracając się do wewnątrz. Stała się wężem, który pożera własny ogon: zamiast podejmować rozmowę na temat skutecznych sposobów urządzenia sprawiedliwego społeczeństwa, zaspokajającego potrzeby obywateli z poszanowaniem środowiska naturalnego, ekonomiści skupili się na opisywaniu (i legitymizowaniu) istniejących struktur władzy oraz sprowadzaniu złożonych zjawisk społecznych do abstrakcji. Tak powstała krzywa popytu i podaży czy ów nieszczęsny homo oeconomicus. Za kulminację tego trendu uznać można przyjęcie produktu krajowego brutto (PKB) jako uniwersalnego wyznacznika postępu gospodarczego. Ekonomistka Kate Raworth, nazywa PKB „kukułczym jajem w gospodarczym gnieździe”, ponieważ wypchnął inne cele ekonomii i zastąpił je nierealistyczną polityką ciągłego wzrostu. Musimy pracować więcej i wydawać więcej, bo jeśli staniemy w miejscu to niechybnie czeka nas krach. Do jakiego kuriozum prowadzi takie podejście najlepiej obrazuje niedawny artykuł The Independent, w którym neoliberalny think tank proponuje rozwiązanie problemów gospodarczych Ziemi przez… sprywatyzowanie Księżyca. Czym się strułeś, tym się lecz.

Uporczywe tkwienie w przekonaniu, że dyskusja zawsze musi sprowadzić się do logiki wypacza także inny klasyczny argument sceptyków. Carl Sagan, wybitny astronom, popularyzator nauki i jeden z nestorów współczesnego sceptycyzmu naukowego, spopularyzował powiedzenie, że nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów („Extraordinary claims require extraordinary evidence”).Biorąc je sobie do serca, powinniśmy traktować wszelkie napotkane tezy z rezerwą wprost proporcjonalną do ich wagi lub konsekwencji. O ile wysunięcie takiego argumentu jest całkowicie uzasadnione w przypadku starożytnych kosmitów, duchów, umiejętności nadprzyrodzonych i innych wydumanych hipotez, o tyle całkowicie traci ono rację bytu po przeniesieniu na grunt polityki i etyki, przeradzając się w pospolity reakcjonizm. Porównajmy: „Jakie są na to dowody?” czy „Gdzie to się sprawdziło?” to sensowne pytania w przypadku kwestii rozstrzygalnych empirycznie, ale już niekonieczne w odniesieniu do tych o wymiarze moralnym. Droga ku postępom społecznym to zwykle skok w nieznane głębiny. Społeczeństwo jest zbyt skomplikowaną strukturą, by możliwe było odwzorowanie w laboratoryjnym eksperymencie wszystkich istniejących w nim zależności i powiązań7. Byłoby to zresztą bezcelowe, bo metoda naukowa nie powie nam – a wręcz nie może powiedzieć – jak sprawiedliwie urządzić świat. Aby dobitnie przekonać się o reakcyjnym podłożu takiego sceptycyzmu, wystarczy prosty eksperyment myślowy. Cofnijmy się do czasów sprzed pierwszych demokracji konstytucyjnych – przed Deklaracją Niepodległości i rewolucją Francuską – albo jeszcze dalej, do Aten za rządów królów. W tych okolicznościach historycznych doprawdy trudno uznać domaganie się dowodów na skuteczność czy słuszność powszechnej (czy raczej: powszechniejszej) partycypacji w rządach jako cokolwiek innego niż próbę chronienia własnej uprzywilejowanej pozycji społecznej. Wprowadzenie demokracji oznaczało bowiem upadek monarchii a wraz z nią także ówczesnych elit, utratę ich władzy.

Nie ma zatem co się łudzić, że jeden model myślenia sprawdzi się w każdym kontekście, a znajomość logiki sprawi, że zawsze będziemy stać po właściwej stronie historii. Na koniec wróćmy jeszcze raz do Hume’a, bo jego poglądy to bodaj najlepsze potwierdzenie powyższej tezy. Pomimo bycia ojcem sceptycyzmu Hume wyznawał nader konserwatywną politykę, stawiając na tradycję oraz utarte wzorce społeczne. Przykładowo, był przeciwnikiem rozwodów, mimo że potrafił prawidłowo diagnozować wiele z problemów małżeństw jako instytucji społecznych, w których władzę autorytarną sprawuje mężczyzna. Był także przeciwnikiem egalitaryzmu ekonomicznego, choć był doskonale świadom niesprawiedliwości i krzywd, jakie wyrządza bieda. Można oczywiście przekonywać, że Hume przeniesiony do dzisiejszych czasów ochoczo zmieniłby swoje poglądy, gdyż obecnie nie brak dowodów na słuszność bardziej liberalnej polityki społecznej. Spekulowanie na temat tego, co martwi od lat myśliciele powiedzieliby o współczesnym świecie, bywa ryzykowne, ale nawet jeżeli przystaniemy na owo nawrócenie Hume’a to nie możemy zapominać o jednej rzeczy: zdobycie obecnych praw wymagało wpierw pokonania reakcyjnych sił pokroju Hume’a, zwykle na drodze rewolucji.

Logika i sceptycyzm to bez wątpienia niezwykle przydatne narzędzia dla naszych umysłów. One same nie powiedzą nam jednak, o czym mamy myśleć. Tkwiąc w przekonaniu, że racjonalizm sprowadza się do logiki stajemy się ślepi na wpływ ideologii na myślenie – obracamy się w przestrzeni „czystej logiki”, więc we własnym mniemaniu jesteśmy apolityczni. Prawdziwie neutralni, jak pewien wiedźmin.

  1. Przeszliśmy zatem, jak po nitce do kłębka, od logiki formalnej do esencjalizmu. W problemach esencjalizmu jeszcze na pewno kiedyś coś napiszę.
  2. To w zasadzie wariant tzw. paradoksu sorytu: „Wyobraź sobie stos piasku, z którego pojedynczo usuwane są kolejne ziarna, aż do momentu, kiedy zostanie już tylko jedno. Czy jest ono nadal stosem? Jeśli nie, to kiedy stos przestał nim być?” W przypadków kubków może się wydawać, że rozwiązaniem jest definicja funkcjonalna np. taka: kubek to naczynie, z którego ludzie piją gorące napoje. Nasza definicja co prawda poradzi sobie z nieostrością, ale otworzy się na kontekstowy relatywizm. Bo co, jeśli niektórzy ludzie piją z kubków także zimne napoje? Albo piją gorące napoje w szklankach? (jak to było modne w PRL-u). Rozwiązaliśmy jeden problem zastępując go innym.
  3. Z tym jeszcze można by się kłócić, twierdząc, że język jest jedynie niedoskonałym odbiciem uporządkowanych operacji mentalnych. Pogląd ten, zwany funkcjonalizmem, cierpi jednak na szereg problemów (chociażby to, że jego konsekwencją jest pewna forma dualizmu). To jednak temat na odrębny wpis.
  4. A nawet wśród noblistów, jak w przypadku Luca Montagniera, odkrywcy wirusa HIV, który do końca życia zajmował się promowaniem „badań” nad homeopatią i szerzeniem teorii spiskowych na temat pandemii COVID-19.
  5. Jeżeli chcecie poczytać coś więcej o epidemii cholery i innych choróbskach, które dawniej trapiły ludzkość to polecam książkę Jennifer Wright Co nas (nie) zabije. 
  6. Choć mówienie, że podnoszenie płacy minimalnej odbija się na stopie zatrudnienia jest zwyczajnie nieprawdą, co wykazali w eksperymencie naturalnym nobliści z ekonomii z 2021 roku: https://www.nytimes.com/2021/10/11/business/nobel-economics-prize-david-card-joshua-angrist-guido-imbens.html
  7. Oczywiście nauka może nadal dostarczać nam pewnych surowych danych, które mogą ułatwić nam podejmowanie decyzji moralnych. Trzeba mieć jednak świadomość, że nawet nauka nie jest całkowicie wolna od ideologii, a dane można zawsze zbierać i przedstawiać w sposób tendencyjny. Najlepszym tego przykładem są przejawy rasizmu naukowego opisane w świetnej książce Stephena Jay Goulda The Mismeasure of Man.

    Źródełko zdjęcia: Kenny Eliason na Unsplash
KategorieNeuronaukaPrzemyśleniaSceptycyzm naukowy

Niedźwiadek na Marsie

Na Marsie mieliśmy już twarz i tajemnicze drzwi, a teraz doczekaliśmy się… niedźwiadka. Oczywiście to nie dowody na żaden „spiseg” NASA, tylko skutek zjawiska nazywanego pareidolią – tendencji do dopatrywania się w sensorycznym szumie znaczących kształtów, w szczególności twarzy. Dlaczego akurat twarze? Ludzki mózg wyposażony jest w specjalny „moduł” do rozpoznawania twarzy zwany zakrętem wrzecionowatym, który znajduje się w płacie skroniowym. Uszkodzenie tego obszaru, w wyniku mechanicznego urazu lub udaru, powoduje prozopagnozję, czyli niezdolność do rozpoznawania twarzy. Osoby cierpiące na tę przypadłość nie potrafią rozpoznać nawet swoich bliskich dopóki ci, na przykład, nie przemówią. Fakt, że zostaliśmy ewolucyjnie wyposażeni w tak potężne neuronarzędzie może świadczyć o tym, jak doniosłą rolę dla naszego gatunku pełniły, i nadal pełnią, relacje społeczne.

To drzewo niejedno widziało. Źródełko zdjęcia: Peter Laing na Unsplash.

A jak chcecie na własne oczy zobaczyć, jak silna jest owa pokusa, by wszędzie dopatrywać się twarzy, spróbujcie na następnym spacerze przyjrzeć się chmurom, żwirowi, liściom łopoczącym na wietrze, zawijasom w korze czy jakimkolwiek innym skomplikowanym losowym wzorom. Gwarantuję, że w końcu ujrzycie upragnioną twarz. Czasem może to być także coś niesłychanie prostego. Wystarczy bowiem najsubtelniejsza, najbardziej abstrakcyjna sugestia, że mamy do czynienia z czymś twarzokształtnym, żeby uaktywnić nasz zakręt wrzecionowaty. Nawet fasada budynku: okna stają się oczami, a drzwi ustami lub nosem. Co ciekawe, z takiej architektonicznej „twarzy” możemy nawet odczytać emocje! Wracając z pracy widzę pewien dom, który — przez częściowo opuszczone rolety — wywołuje u mnie nieodparte wrażenie, że oto stoi przede mną jakiś przysypiający, ceglasty gigant.

Niewiele potrzeba naszemu mózgowi, żeby ujrzeć twarz w informacyjnym szumie czy przypadkowym wzorze. Źródełko zdjęcia: Levi Meir Clancy na Unsplash.
KategorieSceptycyzm naukowy

Koronoparanoja czy koronodezinformacja?

Nie planowałem żadnego artykułu bezpośrednio o internetowej dezinformacji i niedoinformacji wokół pandemii COVID-19 – na ten temat sensownie rozpisywali się inni popularyzatorzy nauki o znacznie większym zasięgu (chociażby To tylko teoria). Kiedy jednak w oczy rzucił mi się artykuł z lokalnego portalu informacyjnego o „koronoparanoi oczami ratownika medycznego”, zrozumiałem, że niestety muszę odłożyć inne tematy na później. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z głównego nurtu zadał sobie trud żmudnego rozmontowywania półprawd, kłamstw i niedopowiedzeń (patrz PS) jakiegoś anonimowego ratownika z małego miasteczka, a coś takiego jest absolutnie konieczne, patrząc na przeważająco pozytywny odzew pod wspomnianym artykułem.

Nie chodzi tutaj jedynie o syndrom „nie mogę spać, bo ktoś myli się w Internecie” (chociaż po części pewnie też, przyznaję). W tym przypadku chodzi przede wszystkim o realne szkody, jakie wyrządzić może nieodpowiedzialna retoryka dotycząca pandemii. Tak było chociażby w przypadku Briana Lee Hitchensa, taksówkarz z Florydy, który zaprzeczał istnieniu wirusa Sars-CoV-2 w mediach społecznościowych i nie przestrzegał zasad bezpieczeństwa. Zrozumiał swój błąd dopiero po tym jak zachorował na COVID-19 i zaraził nim swoją żonę. Krótki klip wideo, w którym uzasadniał swoją zmianę zdania pojawił się nawet w jednym z odcinków Last Week Tonight Johna Olivera. Niestety historia ta nie miała pozytywnego zakończenia. Jak donosi BBC News, żona Hitchensa zmarła w wyniku powikłań kardiologicznych. Równie tragiczny koniec spotkał Hermana Caina, jednego z republikańskich kandydatów na prezydenta w wyborach w roku 2012, który odmawiał noszenia maseczki. A to tylko przypadki, o których donoszą media. Na pewno ludzi, którzy na własnej skórze przekonali się o szkodliwości dezinformacji, musi być więcej.   

Stawka zatem jest wysoka i od naszego zachowania często może zależeć życie i zdrowie nie tylko nas samych, naszych najbliższych, ale i wszystkich innych szczególnie narażonych osób. Absolutnie rozumiem to, że po kilku miesiącach noszenia maseczek, obsesyjnego mycia rąk i ciągłego siedzenia w domu ludzie mają serdecznie dosyć tej pandemii. Ja też mam już tego po dziurki w nosie. Nie pozwólmy jednak, żeby niechęć i zmęczenie przyćmiły nasze umiejętności krytycznego myślenia. Szczególna odpowiedzialność ciąży na osobach zaufania publicznego, takich jak lekarze, pielęgniarki czy ratownicy medyczni, którzy mogą wykorzystać swój autorytet do promowania właściwych postaw społecznych w trakcie pandemii.

W tej kryzysowej sytuacji nie można mylić wygodnej fikcji z nieprzyjemną rzeczywistością. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego nasz autorytatywny ratownik medyczny miał do powiedzenia na temat pandemii, wdrożonych zasad bezpieczeństwa i samego wirusa Sars-CoV-2. No to hop, w dół pseudonaukowej króliczej nory.

[COVID-19] objawia się w zasadzie porównywalnie do zwykłej sezonowej grypy.

Ten argument jest szczególnie problematyczny, bo jest błędny co najmniej na kilku płaszczyznach. Po pierwsze zdaje się sugerować, że nie ma się czym martwić, bo COVID-19 to tylko „zwykła” grypa. Sezonowa grypa to nie żart. Szacuje się, że każdego roku ponad pół miliona ludzi na świecie umiera z powodu powikłań po grypie. Nie można mylić też grypy sezonowej z przeziębieniem albo wirusowym zakażeniem przewodu pokarmowego, potocznie nazywanym „grypą jelitową” (chociaż z grypą nie ma nic wspólnego). Sam złapałem grypę prawdopodobnie tylko raz, kilka lat temu. Mimo iż generalnie byłem wtedy zdrowym, młodym mężczyzną, przebieg choroby nie był szczególnie przyjemny. Krótko mówiąc, przez parę dni czułem się jakbym miał umrzeć – nie miało to żadnego porównania do typowego przeziębienia. Teraz wyobraźcie, że przez to samo, a często też przez coś znacznie gorszego, przechodzi każdego roku kilka milionów ludzi. Kolejna taka choroba, w dodatku pokrywająca się z sezonem grypowym, byłaby dużym obciążeniem dla systemu ochrony zdrowia wielu państw.

Druga sprawa dotyczy formy tego argumentu. Z pozoru odnosi się on jedynie do objawów COVID-19, ale tak naprawdę chodzi o coś innego, o czym autor, być może celowo, nie wspomina: o współczynnik śmiertelności (case fatality rate), czyli, w dużym uproszczeniu, stosunku liczby zgonów do wszystkich przypadków. Dla grypy wynosi on 0,1%. Ponieważ precyzyjne wyliczenie śmiertelności w trakcie szalejącej pandemii nie jest łatwe, jest spory rozstrzał w tym jak różne państwa wyliczały na przestrzeni czasu śmiertelność COVID-19. Obecne wartości tego współczynnika wahają się pomiędzy 0,2% i 1%. Wielu naukowców zwraca jednak uwagę na fakt, że część szacunków może być zaniżona. Nawet jeżeli przyjęlibyśmy najniższą wartość w tym przedziale, COVID-19 nadal jest dwukrotnie bardziej śmiertelny niż sezonowa grypa.

Nieprawdą jest też to, że bardziej narażeni są jedynie pacjenci, których „może zabić zwykłe przeziębienie”. W grupie wysokiego ryzyka są nie tylko osoby zmagające się z chorobami nowotworowymi. Do chorób współistniejących mających znaczący wpływ na przebieg COVID-19 zalicza się m.in. cukrzycę i nadciśnienie tętnicze. A śmiertelność to nie wszystko. Napływa coraz więcej badań wskazujących na liczne powikłania pulmonologiczne, kardiologiczne, ale także neurologiczne, mogące ciągnąć się długo po przebyciu samej choroby. Ocena całkowitego wpływu pandemii na globalną społeczność zajmie lata.

Szczególnie istotną różnicą pomiędzy COVID-19 a grypą sezonową jest także dostępność szczepionek. Każdego roku przygotowywana jest nowa szczepionka na sezonową grypę. Chociaż jej skuteczność zwykle wynosi około 50%, to wciąż zdecydowanie więcej niż nic – jak w przypadku COVID-19, na którego nadal nie ma sprawdzonej, powszechnie dostępnej szczepionki (niewłaściwie przetestowana Rosyjska szczepionka wzbudza wiele kontrowersji w środowisku naukowym). Szczepionka na grypę może także złagodzić przebieg choroby. Porównanie COVID-19 do grypy sezonowej jest zatem całkowicie chybione i wprowadza publikę w błąd, co do skali problemu.

Testy na obecność koronawirusa Sars-CoV-2 są w zupełności niemiarodajne.

Jeżeli czytaliście mój post o czułości i swoistości testu to wiecie jakie jest moje pierwsze pytanie do autora listu: co to w ogóle znaczy, że test nie jest miarodajny? Autor wspomina o testach RT-PCR, wykonywanych za pomocą wymazów z nosogardła, nosa i/lub gardła, wykrywających obecność wiralnego RNA. Używa się ich wyłącznie do zdiagnozowania istniejącej infekcji – żeby stwierdzić przebytą infekcję potrzebny jest test serologiczny (test przeciwciał w krwi żylnej). Testy RT-PCR uważane są za „złoty standard” w wykrywaniu obecności wielu wirusów, jednak w przypadku wirusa Sars-CoV-2 brak jest wypracowanych metod, z których można by skorzystać do systematycznej oceny czułości tego testu. Z tego powodu zwykle robi się to poprzez ponowne testowanie tj. na podstawie wyników, które w pierwszym teście były negatywne a w drugim pozytywne, co nie jest rozwiązaniem idealnym.

Systematyczny przegląd literatury (ale patrz PS4) na temat skuteczności testów RT-PCR w przypadku wykrywania wirusa Sars-CoV-2 wskazuje na czułość rzędu 71-98% i swoistość na poziomie 95%. Innymi słowy, ten test jest w stanie wykryć od 71% do 98% wszystkich rzeczywistych zachorowań (czyli nie wykryć od 2% do 29%) i przy tym wskazać jedynie 5% wyników fałszywie pozytywnych tj. oznaczyć 5% ludzi zdrowych jako chorych. Badacze wskazują jednak na konieczność ostrożnego interpretowania wyników, ze względu na pewne zmienne, które mogą wpływać na liczbę fałszywych negatywnych wyników (np. sposób pobierania próbek, ich jakość i sposób przechowywania). Nawet zakładając czułość bliższą dolnemu końcowi tego zakresu, to nadal jest to zdecydowanie więcej niż 50%, czyli ta „rosyjska ruletka”, do której odwołuje się autor listu.

Z argumentów przytoczonych przez autora można wywnioskować, że większym problemem są fałszywe pozytywne wyniki (tj. ludzie, którzy zostają niesłusznie zmuszeni do kwarantanny). Tymczasem swoistość testu RT-PCR nie jest problemem – pozytywny wynik testu z dużym prawdopodobieństwem sygnalizuje, że osoba może być zarażona. Zamykając kwestię skuteczności testu RT-PCR, wspomnieć należy również o właściwej interpretacji jego wyników. Przede wszystkim konieczne jest uwzględnienie wcześniejszego prawdopodobieństwa zakażenia, w postaci chociażby symptomów choroby czy środowiskowych czynników zwiększających ryzyko zakażenia – od tego są odpowiednio przeszkoleni lekarze.   

A może to po prostu test RT-PCR dostępny na polskim rynku jest do bani? Autor listu uparcie twierdzi, że nawet „sam producent” testów nie wierzy w ich skuteczność. To absolutnie dziwaczne stwierdzenie, które nawet bez sprawdzania można z duża dozą pewności określić jako fałszywe, bo jaka miałaby się w tym kryć logika? Wielkie korpo nie słynie może ze szczególnie racjonalnych decyzji, ale tak świadome i otwarte rzucanie sobie kłód pod nogi nawet im nie przystoi. Niemniej sprawdziłem strony kilku producentów (GeneMe i Genomtec) i wiecie co? Żaden z nich nie sabotuje swojego biznesu opowiadając o tym, jak to nie warto w ogóle robić tych testów bo są „zupełnie niemiarodajne”. Wszędzie tylko zapewnienia o „niemal 100% czułości i swoistości” i „zgodności z wytycznymi WHO”. Szok, wiem. Zagadką poliszynela jest skąd autor listu wziął w ogóle ten pomysł (podpowiedź: źródło pewnie zaczyna się na literę ‘d’). Do szczegółowych informacji na temat skuteczności konkretnych testów dostępnych na polskim rynku nie dotarłem, nie widzę jednak powodu, żeby podejrzewać, że coś jest z nimi nie tak. Jak zawsze jestem otwarty na wszelkie wiarygodne źródła na ten temat, jeżeli ktoś do takich dotarł.  

W tym samym akapicie autor listu wspomina o Wielkiej Brytanii, podając ją jako wzór właściwego podejścia do testowania i pandemii. Tymczasem UK otwiera niechlubną stawkę największej liczby zgonów w związku z COVID-19 w Europie. W momencie pisania tego artykułu odnotowano tam ponad 41 tysięcy zgonów (przeważającą większość z nich w Anglii). UK utrzymuje się na tej pozycji także po przeliczeniu liczby zgonów względem liczebności populacji. Niepokojące jest też to, że autor listu, przypominam: ratownik medyczny, najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, z ryzyka jakie stanowią zarażone osoby asymptomatyczne:

I tak ze zdrowego człowieka, który nie ma żadnych objawów chorobowych, robi się straszliwie chorego, wręcz śmiertelnie i umieszcza się go na kwarantannie, zamykając w domu!

Owszem, tylko nie po to, żeby sam nie umarł, tylko żeby nie zaraził kogoś kto może potem umrzeć. To podstawowa wiedza z epidemiologii, którą zapewne przekazuje się ratownikom medycznym, skoro nawet ktoś taki jak ja o tym wie.

Na tym etapie zacząłem się zastanawiać, co złego autor widzi w poddawaniu kwarantannie osób nawet błędnie rozpoznanych jako zarażone. W końcu celem kwarantanny jest powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa. O wiele gorszą sytuacją jest więc nie wykrycie rzeczywistego przypadku. Odpowiedź kryje się w kolejnym wydumanym argumencie naszego autora.

Maski łamią nasze prawa i wolności konstytucyjne i w zasadzie nic nie dają.

Zacznijmy od bardziej absurdalnej części tego argumentu. Czytałem konstytucję i zaliczyłem prawo konstytucyjne na studiach, ale do jakich wolności autor się odnosi to nie wiem. Najbliższe, co mogłoby temu odpowiadać to art. 2 „Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. Gdybyśmy skończyli czytanie konstytucji na tym jednym artykule, to można by dojść do wniosku, że autor wcale nie gada od rzeczy. Tyle, że zaraz po art. 2 mamy art. 3, który ustala pewne szczególne warunki zawieszające:

Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.

Odnoszę wrażenie, że autor powiela jedynie pewne puste slogany zasłyszane w skrajnie prawicowych częściach Internetu (zwłaszcza anglojęzycznego), bez choćby przelotnego zastanowienia się nad ich sensownością. Bo czy wymierzanie kar za niezapinanie pasów bezpieczeństwa w samochodzie czy prowadzenie samochodu pod wpływem środków odurzających jest naruszeniem naszej wolności? Albo obowiązek noszenia kasku na stoku narciarskim? Będzie tak tylko wtedy, jeżeli wolność rozumiemy jako „mogę robić to, co mi się żywnie podoba, nawet z narażaniem zdrowia, życia i praw innych ludzi”. Próżno szukać takiego zapisu w polskiej konstytucji.

Jeżeli chcemy być szczególnie uszczypliwi możemy również zwrócić uwagę na art. 68 („Każdy ma prawo do ochrony zdrowia”) oraz obowiązek wyrażony w art. 82 („Obowiązkiem obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej Polskiej oraz troska o dobro wspólne”). Zgodnie z tymi zapisami nienoszenie maseczek może być uznane za naruszenie konstytucyjnego prawa innych ludzi do zdrowia i obywatelskiego obowiązku dbania o dobrostan polskiego społeczeństwa. Podsumowując, obowiązek noszenia maseczek jest naruszeniem wolności obywateli tak samo jak zakaz krzyczenia „Pożar!” w zatłoczonym klubie jest naruszeniem wolności słowa, czyli żadnym. Locke, Hobbes, Rousseau i inni filozofowie głoszący teorię umowy społecznej przewracają się w grobach.   

Wszystko jednak będzie autorowi wybaczone, jeżeli maseczki po prostu nic nie dają, prawda? Powiedzmy, ale jak pewnie się domyślacie autor w tej kwestii również się myli. Zgodnie z naszą obecną wiedzą naukową noszenie maseczek jest zalecaną praktyką, która zmniejsza ryzyko transmisji wirusa i zachorowania na COVID-19. Niemniej jednak problem skuteczności maseczek jest skomplikowany i nie doczekał się jeszcze definitywnej odpowiedzi – badania często mają charakter obserwacyjny lub cierpią na pewne problemy metodologiczne. W grę wchodzi wiele czynników: o jakich maseczkach mówimy, czy są właściwie używane (noszenie maseczki pod nosem nie daje praktycznie nic), jak maseczki wpływają na odległość transmisji wirusa i ilość transmitowanego wirusa, czy osoba nosząca maseczkę kaszle, żeby wymienić tylko kilka.

Ponadto w początkowym okresie pandemii był też problem z komunikacją. Światowa Organizacja Zdrowia i media publiczne zawiodły, nie podając publice właściwego wytłumaczenia zmieniających się zaleceń. WHO najpierw zalecała noszenie maseczek jedynie pracownikom służby zdrowia, ze względu na ryzyko masowego wykupowania i gromadzenia maseczek, a dopiero potem rozszerzyła to zalecenie na wszystkich ludzi. Trzeba jednak mieć świadomość, że tego typu zmiana stanowiska nie oznacza, że naukowcy „nie wiedzą co robią” – wręcz przeciwnie. Nauka jest procesem samokorygującym się, to znaczy, że nic w świecie nauki nie jest ustalone raz na zawsze. Wszystko może teoretycznie ulec zmianie, jeżeli pojawią się nowe dowody. W przypadku obecnej pandemii jest to po prostu szczególnie łatwe do zauważenia, bo nasz wyjściowy poziom wiedzy o wirusie Sars-CoV-2 był niski, a wielu naukowców intensywnie pracuje nad uzupełnieniem braków. Dopóki nie pojawią się bardziej przekonujące dowody na temat skuteczności maseczek nienoszenie ich po prostu jest nieracjonalne.  

W Polsce w porównaniu do poprzednich lat umierało i umiera tyle samo osób, a nawet jest mniej zgonów, niż obecnie podczas całej tej pandemii.

Nareszcie natrafiamy na coś ciekawego, bo w gruncie rzeczy prawdziwego. Wygląda na to, że w kwietniu tego roku odnotowano mniej zgonów niż w kwietniu 2019, pomimo pandemii. Przyczyna nie leży jednak w tym, że pandemia to fikcja, jak twierdzi autor listu. Raport Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego pokazuje, że twardy lockdown w marcu i kwietniu nie był bez wpływu na umieralność związaną z innymi chorobami sezonowymi np. grypą i umieralność spowodowaną zanieczyszczeniem powietrza. Ograniczenie poruszania się ludzi zmniejszyło intensywność sezonu grypowego, a mniejszy ruch miejski poprawił jakość powietrza.

Za redukcją całkowitej liczby zgonów może kryć się również dość nieoczekiwany powód. Ponieważ GUS nie rozdziela danych o zgonach według przyczyn, w statystykach brane są pod uwagę również zgony z wypadków. A tych w maju było o jedną trzecią mniej, z tego samego powodu, co wyżej – ludzie po prostu mniej czasu spędzali na drogach. Poza tym pandemia jeszcze się nie skończyła, a widmo drugiej fali jest bardzo realne, szczególnie, że już za parę dni mają otworzyć się szkoły. Mam nadzieję, że przedwczesne poluźnienie środków bezpieczeństwa jednak ujdzie nam na sucho i nie zanotujemy gwałtownego wzrostu zakażeń i zgonów w drugiej połowie roku.   

Według mnie nie ma żadnej pandemii. Tzn. jest, ale tylko w telewizji.

Do pewnego stopnia jestem w stanie zgodzić się tutaj z autorem listu. Rzeczywiście media publiczne robią dosyć kiepską robotę, jeżeli chodzi o przekazywanie rzetelnych informacji na temat pandemii. Zwłaszcza media publiczne są tutaj winne, radykalnie zmieniając narrację wokół pandemii w samym jej środku. Największą ironią tej całej sytuacji jest to, że portal, który opublikował ów list anonimowego ratownika medycznego, sam się przyczynia do tego problemu. Przypuszczam, jednak że media nie radzą sobie z tym specjalnie gorzej, niż w przypadku jakiejkolwiek innej, silnie upolitycznionej kwestii naukowej – co oczywiście nie znaczy, że radzą sobie dobrze. To, że media mylnie przedstawiały pewne kwestie to jednak nie powód, żeby obierać mentalność „na złość mamie odmrożę sobie uszy” i świadomie ignorować wszystkie zalecenia bezpieczeństwa.

Wystarczy wyłączyć telewizor i stać się wolnym, świadomie i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To jeden z tych wyświechtanych argumentów raz po raz podrzucanych przez wszelkiej maści zwolenników teorii spiskowych i twierdzeń pseudonaukowych. W swoich założeniach wyraża całkiem szczytny cel  – rzeczywiście społeczeństwo obywatelskie skorzystałoby na bardziej świadomych, krytycznie myślących obywatelach. Niestety autor pomija kilka kluczowych kroków pomiędzy „wyłączeniem telewizora” a staniem się „samodzielnie myślącym człowiekiem”. Nie wystarczy obejrzeć kilku filmików na YouTube czy przeczytać jakiś politycznie umotywowany paszkwil w Internecie, żeby móc podejmować świadome decyzje. Zawiłych kwestii naukowych nie da się rozstrzygnąć używając wyłącznie zdrowego rozsądku, potrzebna jest także pewna wiedza i umiejętności. Pełniejszy apel mógłby zatem brzmieć na przykład tak:

Wystarczy wyłączyć telewizor, przyswoić sobie podstawy metody naukowej i filozofii nauki, opanować narzędzia krytycznego myślenia, ćwiczyć umiejętność logicznego formułowania wniosków i poznać ograniczenia własnej wiedzy oraz błędy poznawcze jakim wszyscy ulegamy i dopiero wtedy stać się świadomym i samodzielnie myślącym człowiekiem.

To długi i żmudny proces, ale zdecydowanie wart włożonego w niego wysiłku. Gdyby autor listu sam się mu poddał, zamiast opowiadać głodne kawałki w Internecie, może zdałby sobie sprawę, że lepiej było zawierzyć eksperckiej opinii społeczności naukowej. Podsycanie teorii spiskowych przez pracownika służby zdrowia, czyli kogoś, kto powinien wiedzieć lepiej, jest po prostu skandaliczne. Poprzez autorytet związany ze swoim zawodem, osoba ta dodaje wiarygodności szkodliwym twierdzeniom na temat pandemii i wirusa Sars-CoV-2.

Stanowisko prezentowane przez autora listu rodzi również szereg pytań o jego kwalifikacje do pełnienia tak odpowiedzialnego zawodu. Jak wykonuje on swoje obowiązki, skoro nie akceptuje podstawowych faktów na temat COVID-19? Jakie inne naukowo poparte twierdzenia odrzuca? Wszystko to stawia także innych pracowników służby zdrowia w złym świetle – niesamowicie odważnych i kompetentnych ludzi, którzy ryzykują swoje własne życie w służbie innym. Bez wątpienia współwinni są redaktorzy portalu, który opublikował ten list. Rolą dziennikarzy nie jest bezmyślnie udzielanie platformy każdemu, kto ma coś do powiedzenia. Odpowiedzialne dziennikarstwo unika problemu fałszywej równowagi i weryfikuje przekazywane informacje.

PS. W kręgach sceptyków naukowych ten problem często określa się jako „asymetrię bzdur” (bullshit asymmetry principle). Z godnie z tą zasadą wysiłek konieczny do wyjaśnienia bzdury jest rząd wielkości większy niż wysiłek potrzebny do jej wyprodukowania. Mój artykuł jest tego całkiem niezłą demonstracją. Artykuł, który omawiam ma ledwo ponad 5000 znaków. Tymczasem mój tekst ma ponad 23 000 znaków.

PS2. Czy odrzucenie tego „listu od czytelnika” nie byłoby cenzurą? Wolność słowa nie oznacza prawa do platformy dla każdego, kto ma coś do powiedzenia. Nawet jeżeli z jakiegokolwiek powodu redakcja koniecznie chciała ten list opublikować (w imię fałszywie pojmowanej równowagi w przekazie informacji), powinna opatrzyć tekst odpowiednim komentarzem. Jeżeli nie czuła się kompetentna do dodania takiego komentarza mogła zasięgnąć opinii jakiegoś eksperta, chociażby prof. Simona. Na tym chyba polega dziennikarstwo. Więcej o wolności słowa pisałem tutaj.

PS3. „Krytykujesz dawanie platformy ludziom szerzącym błędne informacje, a sam to robisz pisząc o jakimś ratowniku z małego miasteczka”. Chociaż jest to rzeczywisty problem w przypadku pisania o pseudonauce, nie sądzę, że mnie akurat dotyczy. Portal Oława24 ma znacznie większe zasięgi niż mój blog, więc wielce wątpliwe jest, żebym to ja promował ich. Poza tym krytyka twierdzeń pseudonaukowych to zawsze sytuacja trochę jak z Paragrafu 22 Josepha Hellera: mówienie o nich, może dać im rozgłos, a nie mówienie o nich może stwarzać wrażenie, że mają rację. W końcu nikt nie kwestionuje tego co mówią. Niezależnie od podjętej decyzji mogą pojawić się negatywne konsekwencje.

PS4. Wiele z artykułów, na które się powołuje to tzw. preprinty, czyli artykuły, które nie przeszły jeszcze pełnego procesu recenzyjnego i zostały jedynie wstępnie zweryfikowane. Wynika to z tempa badań prowadzonych nad COVID-19. Zwykle proces publikacji może trwać od kilku miesięcy do kilku lat. W obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na tak długi czas oczekiwania. Nie oznacza to, że autor listu nagle ma rację i wszystkie wnioski płynące z tych artykułów tracą ważność. Trzeba do nich podchodzić z odpowiednią ostrożnością, ale nadal lepiej kierować się nimi, niż informacjami wyssanymi z palca.

Źródełko zdjęcia: Photo by CDC on Unsplash

KategorieSceptycyzm naukowy

Teorie spiskowe o wybuchu w Bejrucie

Nie minęła nawet doba od straszliwej tragedii w Bejrucie, a po Internecie już zaczęły krążyć teorie spiskowe, że eksplozja wywołana była atakiem nuklearnym. Chociaż taki scenariusz jest, wbrew pozorom, wciąż bardzo rzeczywistym zagrożeniem (patrz PS), te Twitterowe spekulacje nie są poparte żadnymi dowodami i odwołują się jedynie do podobieństwa chmur jakie powstały po wybuchu do grzyba atomowego. Hipoteza ataku nuklearnego odrzucana jest zarówno przez władze Libanu jak i ekspertów.

Eksperci wskazują m.in. na fakt, że na licznych nagraniach z zajścia fala uderzeniowa nie jest poprzedzona charakterystycznym błyskiem białego światła. Nie widać fali termicznej ani pożarów, które niechybnie powstałyby w obrębie rażenia. Nie zanotowano też żadnego wzrostu promieniowania na terenie wokół strefy zero. Wyraźnie widać te różnice, kiedy porównamy sobie nagrania z wybuchów w Bejrucie chociażby z nagraniem z detonacji jednego z najmniejszych pocisków nuklearnych jakie kiedykolwiek stworzono: M388 Davy Crockett.

Wedle wszystkich oficjalnych informacji wybuchy spowodowane był pożarem magazynu, w którym składowano kilka tysięcy ton azotanu amonu. To skąd ta chmura? Widoczna na wielu nagraniach charakterystyczna, szybko rozpierzchająca się formacja chmur to tzw. chmura Wilsona, która powstaje przy dużych wybuchach i odpowiednio wilgotnym powietrzu. Kiedy fala uderzeniowa, tj. fala powietrza skompresowanego wybuchem, rozchodzi się we wszystkich kierunkach od jego centrum tworzy się za nią strefa ciśnienia niższego niż otaczające ciśnienie atmosferyczne. Ponieważ istnieje bezpośredni związek pomiędzy ciśnieniem i temperaturą gazu (patrz PS2), w strefie niższego ciśnienia spada temperatura, prowadząc do kondensacji (skroplenia) wilgoci z atmosfery. Czyli mamy chmury. 

Odsuwając na bok obalanie teorii spiskowych, chciałbym też zwrócić uwagę na to, że mamy do czynienia z ogromnym kryzysem humanitarnym. Libańskie szpitale, przeciążone pacjentami z COVIDem, nagle musiały przyjąć tysiące rannych. Szacuje się, że ponad 300 tysięcy ludzi straciło dach nad głową. Jeżeli możecie pomóc to Polskie Centrum Międzynarodowej Pomocy prowadzi zbiórkę na środki pomocy dla osób poszkodowanych podczas eksplozji. Nie mam żadnych powiązań z tą organizacją i nie dotarłem do żadnych informacji, które wzbudziłby moje podejrzenia co do jej działań, ale jeżeli macie jakieś lepsze propozycje to podzielcie się nimi w komentarzach.

PS. „Zegar zagłady” jest symboliczną reprezentacją tego, jak bardzo ludzka cywilizacja zbliżyła się do samozagłady. Od roku 1947 Bulletin of the Atomic Scientists na Uniwersytecie Chicagowskim przesuwa wskazówki zegara. Obecnie jesteśmy ledwie 100 sekund od północy, czyli wspomnianej zagłady ludzkości, a jednym z głównych zagrożeń wymienianych w uzasadnieniu twórców zegara jest nadal wojna nuklearna. Nota bene jesteśmy bliżej północy niż nawet w czasie zimnej wojny. O zagrożeniach związanych ostatecznym konfliktem ludzkości w swoich książkach pisze także lingwista i filozof Noam Chomsky (np. w „Who rules the world?”).

PS2. Temperatura to zasadniczo prędkość ruchu atomów. Jeżeli zwiększymy ciśnienie gazu, to siłą rzeczy nadamy większą prędkość zderzającym się atomom i tym samym zwiększymy temperaturę gazu.

Źródełko zdjęcia: Zdjęcie z testu nuklearnego przeprowadzonego przez USA na atolu Bikini, domena publiczna.

KategorieSceptycyzm naukowy

Iluzja wiedzy

Niemal pół dnia spędziłem dzisiaj na wymianie baterii w kuchennym zlewozmywaku. W przerwach między walczeniem z zapieczonymi śrubami a planowaniem kolejnych kroków tej, wydawałoby się, prostej naprawy miałem trochę czasu na rozmyślanie. Zrozumiałem wtedy, że dopóki nie zabrałem się za rozkręcanie tego wszystkiego, dopóty nie wiedziałem jak dokładnie to działa. A to przypomniało mi o zjawisku, które w psychologii nazywa się iluzją wiedzy.

Leonid Rozenblit i Frank Keil z Uniwersytetu Yale przeprowadzili serię eksperymentów, które demonstrują czym jest iluzja wiedzy. Uczestnicy badania mieli za zadanie wytłumaczyć jak działają przedmioty codziennego użytku takie jak zamek błyskawiczny, klawisz w pianinie, spłuczka w toalecie, zamek cylindryczny czy maszyna do szycia. Na kilku różnych etapach badania uczestnicy musieli też sami ocenić (w skali od 1 do 7) jak dobrze rozumieją mechanizm działania tych przedmiotów: przed podaniem wyjaśnienia, po podaniu wyjaśnienia, po serii pytań diagnostycznych dotyczących konkretnych aspektów działania przedmiotu oraz po przeczytaniu eksperckiego wytłumaczenia. Analiza wyników wykazała, że średni poziom zrozumienia spada do momentu przeczytania wytłumaczenia eksperckiego, po którym rośnie nawet powyżej poziomu startowego. Innymi słowy im bardziej uczestnicy zgłębiali swoją wiedzę tym bardziej oczywistym stawało się dla nich, że tak naprawdę ich zrozumienie jest płytkie. Dopiero wyjaśnienie eksperta pozwalało im zrozumieć to, co dotychczas jedynie wydawało im się, że rozumieją.     

Spróbujcie zrobić ten eksperyment na sobie. Weźcie jakikolwiek przedmiot codziennego użytku, którego mechanizm działania wydaje się prosty i zacznijcie zadawać sobie kolejne pytania „Ale jak to działa?”. Tylko róbcie to uczciwie, bez oszukiwania i zbywania niewygodnych pytań („to przecież proste, wiem jak to działa”). Nawet bateria zlewozmywakowa się do tego nada. Bo jak ona działa? Jeżeli mamy baterię z wyciąganą słuchawką to mamy jeden wężyk z którego leci zarówno ciepła jak i zimna woda. Jak to się dzieje? Do baterii podłączone są dwa osobne wężyki, jeden na ciepłą a drugi na zimną wodę, które dopiero w korpusie baterii schodzą się w wężyk idący do słuchawki. Zależnie od ustawienia dźwigni regulator przepływu otwiera się wężyk na zimną wodą lub ciepłą wodą. A dlaczego otwarcie zaworu za pomocą dźwigni w ogóle powoduje, że woda płynie w górę wężyka do baterii? Bo woda z miejskich wodociągów jest wpompowywana do rur pod ciśnieniem. Jeśli np. odkręcilibyśmy wężyk na zimną wodę bez zakręcenia zaworu to woda zaczęłaby nam zalewać podłogę w kuchni. A jak to się dzieje, że woda w rurach płynie i jest pod ciśnieniem? Dobre pytanie! 

Jaki morał płynie z tych badań? Jeżeli naprawdę chcemy coś zrozumieć, to nie możemy zadowalać się jedynie powierzchownym uczuciem zrozumienia. Musimy naprawdę zgłębić temat i włożyć w to odpowiedni wysiłek umysłowy. Oczywiście nie ma też nic złego w tym, że po prostu nie wiemy jak coś działa i zdajemy się w tej kwestii na ekspertów. Dobrze mieć jednak tego świadomość, zamiast tkwić w iluzji wiedzy. Chyba że w najbliższym czasie czeka nas jakaś apokalipsa. Ale nawet wtedy chyba najlepiej po prostu mieć wśród znajomych kogoś takiego jak Senkū z mangi/anime „Dr. Stone” – nastoletniego inżynieryjnego geniusza, który wiele ludzkich wynalazków jest w stanie odtworzyć z pamięci.

PS. Bardzo przystępne wytłumaczenie iluzji wiedzy (i innych iluzji poznawczych) można znaleźć w książce „Niewidzialny goryl. Dlaczego intuicja nas zawodzi?” Chabrisa i Simonsa.  

Źródełko zdjęcia: Photo by Kazuky Akayashi on Unsplash