KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Kilka słów o bojkotowaniu „Dziedzictwa Hogwartu”

Zbliżająca się premiera gry „Harry Potter Dziedzictwo Hogwartu” wywołała kolejną falę poruszenia w sieci, więc tym razem i ja pozwolę sobie dorzucić swoje trzy grosze do tego przeklętego dyskursu. Zacznijmy od samych przyczyn kontrowersji, w bardzo ogólnym zarysie. J. K. Rowling jest transfobką – każdy, kto widział, co wyprawia na Twitterze i z kim przystaje nie może mieć co do tego żadnych wątpliwości. Z tego względu część fanów jej twórczości zdecydowała się bojkotować grę, co jak najbardziej szanuję. To, jak bezsensowne jest całkowite rozdzielanie dzieła od twórcy najlepiej podsumował Orwell w jednym ze swoich esejów:

Gdyby Shakespeare wstał z grobu i okazało się, że jego ulubioną rozrywką jest gwałcenie dziewczynek w wagonach kolejowych, nie powinniśmy temu przyklaskiwać tylko dlatego, że być może spod jego pióra wyjdzie kolejny „Król Lear”1.

W przeciwnym razie wypadałoby także rozgrzeszać naukowców, którzy dopuścili się okrutnych i nieludzkich eksperymentów, tylko dlatego, że poszerzyły one naszą wiedzę o świecie. Negatywna ocena moralna twórcy nie sprawia, że dzieło staje się warsztatowo „gorsze” a badania metodologicznie błędne, ale moim zdaniem nie można jej nie uwzględnić. Trzeba mieć jednak świadomość, że taki bojkot to postawa czysto ideologiczna. Rowling ma grube miliony i nawet gdyby „Dziedzictwo Hogwartu” okazało się skończoną klapą, nijak nie odbiłoby się to na jej sytuacji finansowej.

Sprawa dodatkowo pokomplikowała się, kiedy spłynęły pierwsze recenzje i okazało się, że „Dziedzictwo Hogwartu” jest ponoć całkiem niezłe. Najwyraźniej niektórzy liczyli na kompletnego kasztana – a szanse były spore, bo twórcy to studio bez większego doświadczenia w tego typu produkcjach z otwartym światem – dzięki czemu mogliby z czystym sumieniem wzgardzić grą, zasłaniając się swoimi niezłomnymi przekonaniami. Teraz muszą znaleźć jakieś dobre wytłumaczenie dla swojej zmiany zdania. Powrócił na przykład temat „wspieraniu twórców”. „Kupię grę, bo przecież jej twórcy niczemu nie zawinili” – myśli sobie taki skonfliktowany delikwent i poniekąd ma rację. Jest to jednak argument na glinianych nogach, bo sukces finansowy gry nie daje absolutnie żadnej gwarancji, że tworzący ją ludzie utrzymają swoje posady. Pomimo rekordowych zysków Activision-Blizzard zwolniło w 2019 roku 800 pracowników, a w tym roku taki sam los spotkał 10 tysięcy pracowników Microsoftu, ponieważ prognozy wzrostu spółki były niezadowalające (czyt. zarobili mniej, niż planowali zarobić).

Wszystko to nie oznacza jednak, że osoby, które decydują się na zakup gry należy potępić za „słabą wolę” czy co gorsza napastować w internetowych przepychankach. Ale żeby to wyjaśnić potrzebuję innego, bardziej osobistego przykładu. Harry’ego Pottera łatwo mi krytykować, bo chociaż jako dzieciak uwielbiałem pierwsze kilka tomów o przygodach młodego czarodzieja, to teraz nie żywię do nich absolutnie żadnego sentymentu. Mało tego, uważam, że nie są to szczególnie dobre książki z gatunku YA – filmy jeszcze jestem w stanie obejrzeć, bo wycięto z nich wiele z najgorszych wątków i mają one wartość dodaną w postaci świetnej obsady.

Jak tylko usłyszałem zapowiedź remake’u „Dead Space’a” postanowiłem sobie, że nie kupię go za to, że EA uśmierciło tę uwielbianą przeze mnie serię survival horror, a Visceral, jej twórców – ostatecznie zamknęło. I postanowienia dotrzymuje, chociaż kusi mnie niesamowicie, bo ponoć ta gra, tak jak „Dziedzictwo Hogwartu”, jest naprawdę dobra. Czy powinien teraz ze swojego wysokiego konia łajać wszystkich mniej zacietrzewionych niż ja? A skądże. Byłoby to zwykłe purytańskie moralizowanie, bowiem w kapitalizmie nie może być mowy o czymś takim, jak etyczna konsumpcja – praktycznie każdy produkt jest wytworem wyzysku – a bojkot nie jest szczególnie skuteczną taktyką w walce z tym systemem. Problemem jest nie to, że kupujemy niewłaściwe towary, lecz samo istnienie konsumpcjonizmu i związanych z nim patologii (nadprodukcji, marnotrawstwa, alienacji, komodyfikacji każdego aspektu życia). Poza tym nie winię ludzi za to, że szukają czegoś, co pozwoli im choćby na moment uciec od rzeczywistości – dni wypełnionych harówką, widma katastrofy klimatycznej, faszyzmu podnoszącego swój paskudny łeb. Niemniej uważam, że warto wspominać o tym, dlaczego wszystko, co związane z Harrym Potterem jest problematyczne, ale używać tego jako punktu wyjścia do dyskusji o rzeczywistym problemie: transfobii.

Na koniec mała odezwa do wszystkich skonfliktowanych, walczących z pokusą zagrania w „Dziedzictwo Hogwartu”, ale mających ku temu obiekcje moralne. To tylko kolejna gra jakich setki. Wbrew temu całemu FOMO, jakie korporacje każdego dnia próbują w nas podsycać, naprawdę nic się nie stanie, jeśli odpuścicie sobie ten konkretny tytuł. Co więcej, istnieje życie poza Harrym Potterem. Bez względu na własny sentyment może warto rozejrzeć się za czymś innym? Przeczytać inną książkę, obejrzeć inny film. Po prostu znaleźć sobie coś nowego, co nie wyszło spod ręki tak kontrowersyjnej osoby autorskiej.

1. George Orwell, „Immunitet kleru. Kilka uwag o Salvadorze Dalim”, przekł. własny.

KategoriePopkulturatoday I learned

O (nie)długiej tradycji pierścionków z brylantami

Wbrew obiegowej opinii używanie brylantów jako kamieni zdobiących pierścionki zaręczynowe nie jest przekazywaną z pokolenia na pokolenie tradycją sięgającą mroków dziejów. Brylant stał się niemal uniwersalnym symbolem miłości na skutek przemyślanej kampanii reklamowej spółki De Beers, jednego z największych wydobywców afrykańskich diamentów. Oczywiście historia sukcesu De Beers to mniej „od zera do milionera” a bardziej „od kolonialnego łupieżcy do bezwzględnego monopolisty”.

Spółka De Beers przez ponad sto lat, od roku 1888 do 2000, była praktycznym monopolistą na rynku (ponad 80% udziałów) i była uwikłana w handel tzw. krwawymi diamentami, pochodzącymi ze stref brutalnych afrykańskich konfliktów. A żeby całkiem przebić tę merytokratyczną bańkę, warto dodać, że Cecil Rhodes, założyciel De Beers, zbudował swoje diamentowe imperium nie tyle ciężką pracą własnych rąk niczym Sknerus McKwacz, co pieniędzmi inwestorów, głównie brytyjskiego magnata Alfreda Beita i banku N M Rothschild & Sons.   

Trudno jednak odmówić De Beers marketingowej przebiegłości. Wykorzystując swoją pozycję na rynku i głębokie kieszenie, spółka stworzyła trwałe skojarzenie pomiędzy miłością a brylantami. Kamienie trafiły na palce gwiazd kina i wszelkiej maści celebrytów oraz na języki prestiżowych projektantów mody, którzy wypowiadali się w mediach o „nowym brylantowym trendzie”. Wynajęta przez De Beers agencja reklamowa w roku 1947 zorganizowała nawet serię wykładów dla młodych kobiet o pierścionkach zaręczynowych z brylantami. Krótko mówiąc, brylanty zostały wszczepione, w mniej lub bardziej subtelny sposób, w popkulturową tkankę. Jak widać operacja ta była tak skuteczna, że nawet dzisiaj, niemal sto lat później, brylanty są nadal są najczęściej wybieranym kamieniem do pierścionków zaręczynowych.  

Trudno jednak nie dostrzec w tym wszystkim pewnej ironii. Diamenty nie tylko wydobywane były, a w pewnych miejscach wciąż są, kosztem obywateli państw afrykańskich (czyli bliżej im do symbolu wyzysku), ale też nie są obecnie szczególnie pożądanym minerałem. Chociaż rzeczywiście rzadko występują w przyrodzie, jesteśmy w stanie tworzyć je w laboratorium. Te syntetyczne odpowiedniki często niczym nie ustępują swoim naturalnie występującym odpowiednikom, chociaż De Beers i inny dystrybutorzy zaciekle temu zaprzeczają.

Diamenty nie są też wieczne, jak sugerował najsłynniejszy slogan De Beers z lat 40. ubiegłego wieku: „A Diamond is Forever”. Diament jako minerał jest wyjątkowo twardy, ale też kruchy i podatny na spalanie – to w końcu tylko sieć krystaliczna atomów węgla, jak dowiódł Antoine Lavoisier. Pozycja diamentów w kulturze to idealny przykład na to, że wartość przypisywana wielu towarom jest czysto abstrakcyjna. Tyle, że w tym konkretnym przypadku nie jest ona wynikiem organicznych procesów kulturowo-społecznych, ale celowej manipulacji.   

PS. Sama tradycja zaręczyn zdaje się pochodzić ze starożytnego Rzymu, a przynajmniej tak daleko sięgają najstarsze źródła.

Źródełko zdjęcia: Photo by Sabrinna Ringquist on Unsplash