KategoriePrzemyślenia

Początek końca Internet Archive

Nadchodzą kiepskie czasy dla swobody wymiany informacji w Internecie. Parę dni temu zapadł niekorzystny wyrok w sprawie naruszenia praw autorskich przez Internet Archive (IA), serwis skanujący książki i udostępniający e-booki na zasadzie cyfrowej biblioteki – umożliwiający jednoczesne „wypożyczanie” tylko kilku cyfrowych egzemplarzy danego tytułu. W pierwszych miesiącach pandemii IA postanowiło tymczasowo zmienić swoją politykę i znieść limity, aby w ten sposób przeciwdziałać utrudnieniom wywołanym zamknięciem fizycznych bibliotek. Choć IA niewątpliwie przyświecał szczytny cel, naraziło się w ten sposób na pozew ze strony największych wydawców na anglojęzycznym rynku książki: Hachette, HarperCollins, Penguin Random House i John Wiley & Sons. Działania serwisu od samego początku były im nie w smak – w końcu nie można pozwolić, żeby ludzie czytali cokolwiek za darmo – i w dodatku opierały się na dość naciąganej interpretacji doktryny fair use.

Sąd uznał IA winne naruszeń, co po uprawomocnieniu się wyroku oznacza koniec działalności serwisu w obecnej formie. IA broniło się argumentem, że wypożyczenia e-booków nie przekładają się na ich mniejszą sprzedaż, a wręcz mogą zachęcać do kupowania fizycznych egzemplarzy. Wydawcy kategorycznie odrzucili tę argumentację, wskazując na brak przekonujących dowodów na jej poparcie. Sami tymczasem opierali swój pozew na równie bezpodstawnym twierdzeniu: poza zapewnieniami korporacji nic nie wskazuje na to, że darmowe udostępnianie pewnej ograniczonej liczby cyfrowych egzemplarzy, przynajmniej w kontekście książek i gier wideo, powoduje wymierne straty wydawców. Warto tutaj przypomnieć sytuację z 2017 roku, kiedy Unia Europejska zleciła sporządzenie obszernego raportu na temat wpływu piractwa na sprzedaż tekstów kultury, ale zdecydowała się nie publikować jego pełnych wyników – zapewne dlatego, że w raporcie nie udało się wykazać istotnego wpływu rozpowszechniania nielegalnych kopii na sprzedaż książek i gier wideo. Podobne wnioski podsuwa nam zdrowy rozsądek: teksty kultury nie są dobrem absolutnie niezbędnym, więc ludzie odcięci od darmowego dostępu do nich prostu ich nie kupią. Zwłaszcza, jeśli mają wątpliwości co do tego, czy coś im się spodoba lub będzie rzeczywiście przydatne. Uznawanie wszystkich ściągniętych czy wypożyczanych kopii za „egzemplarze niekupione” to absurd. Tyle w temacie tego, czyich interesów strzegą sądy.

IA będzie składać apelację, jednak nie robiłbym sobie wielkich nadziei na inne rozstrzygnięcie. Sprawa jest dla mnie, jak i pewnie innych tłumaczy, szczególnie przykra, bo w mojej pracy IA jest niezwykle pomocnym narzędziem. Nie zliczę, ileż razy to cyfrowe repozytorium ratowało mi skórę, pozwalając na zweryfikowanie niedostępnego nigdzie indziej źródła, na które powołuje się autor czy autorka, lub sprawdzenie kontekstu przytaczanego cytatu. Ba, czasem wyraźnie widać było, że osoba autorska sama korzystała z IA robiąc własny risercz – próbując rozwiązać problem tłumaczeniowy zaczynałem iść po jej śladach. Na pewno nie wywalę trzydzieści, pięćdziesiąt a czasem nawet sto dolarów – nie jeśli mam sam coś zarobić – tylko po to, żeby sprawdzić w książce kilka zdań. Będę musiał tłumaczyć na oko, bez kontekstu, co odbije się na jakości moich przekładów. Nawet gdybym miał nieograniczony budżet na takie wydatki to bez IA i tak nierzadko byłbym w kropce, bowiem po wyczerpaniu nakładu niektórzy wydawcy siedzą na prawach autorskich do swoich tytułów jak smok na stosie złota – pilnie strzegą ich i zioną ogniem na każdego ośmielającego się połasić na ich literackie skarby, choć nie planują żadnych dodruków. Funkcjonowanie cyfrowych bibliotek leży zatem nie tylko w interesie moli książkowych, ale i całego społeczeństwa; bez IA i jemu podobnych możemy bezpowrotnie stracić dostęp do części ludzkiego dorobku intelektualnego i artystycznego.

Wyrok oraz kuriozalne komentarze, jakoby było to „zwycięstwo rynku wydawniczego” dobitnie pokazują, że gdyby biblioteki nie istniały i ktoś dzisiaj zaproponował ich stworzenie, to wszyscy apologeci wolnego rynku i korporacyjnych zysków jednogłośnie okrzyknęliby te ideę socjalistyczną fanaberią. Ale jak to, ludzie mieliby wypożyczać sobie całe książki na kilka miesięcy, nie płacąc za to ani złamanego grosza? Jakież to byłyby straty dla wydawców! Jezu, komunis! I tak dalej. To smutne – i zajebiście frustrujące – w jakich czasach przyszło nam żyć. Osiągnęliśmy taki poziom fetyszyzacji towarów i alienacji, że Marks przewraca się w grobie.

KategoriePrzemyślenia

Zmiana czasu to przeżytek

Doprawdy trudno o bardziej jaskrawy przykład inercji społecznej i politycznej niż zmiana czasu. Od lat wiemy, że przestawianie zegarów nie przynosi postulowanych oszczędności energetycznych, a może nawet generować dodatkowe koszty ze względu na dłuższe używanie klimatyzacji w ciągu dnia (w końcu co lato to nowy rekord temperatury). Wiemy też, że przejście na czas letni wywołuje zamęt w transporcie publicznym przez konieczność wprowadzania specjalnych rozkładów jazdy – znowu dodatkowe koszty – i ma negatywy wpływ na ludzkie samopoczucie i zdrowie. Skutki zaburzenia rytmu dobowego mogą utrzymywać się nawet przez kilka tygodni: jesteśmy bardziej zmęczeni i rozkojarzeni, a być może i poirytowani. Na pewno ja jestem, niemożebnie. Wolę na razie nie myśleć, jak przez najbliższy czas będą wyglądać moje poranne zajęcia. Studenci o ósmej rano są mocno śnięci – i trudno się im dziwić, to nieludzka pora – a teraz będziemy zaczynać de facto o siódmej. Żadne ilości kofeiny nie uratują nas przed umysłową martwotą. Ale pal to licho, ja wykonuję zawód niskiej odpowiedzialności społecznej. Co z kierowcami autobusów czy operatorami ciężkiego sprzętu? Zwłaszcza, że szczyt ruchu ulicznego przypadać będzie teraz na godziny przed świtem.

Sytuacja ze zmianą czasu jest o tyle żałosna, że jako społeczeństwo jesteśmy w tej kwestii niemal jednomyślni: mało kto zatęskniłby za przestawianiem zegarów. Konsultacje społeczne przeprowadzone wśród obywateli państw członkowskich UE wykazały, że 76% ankietowanych odczuwa negatywne skutki zmiany czasu, a aż 84% chce zrezygnować z tego anachronizmu. Za zmianą czasu nie stoją też interesy korporacyjne ani polityczne – nie ma polityków rozsiewających kłamstwa na temat „zagrożeń rezygnacji ze zmiany czasu” ani potężnego lobby, płacącego im za to grube miliony. Dosłownie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w końcu raz na zawsze pozbyć się tego cholerstwa. Nie musimy nawet nic robić, wystarczy, że kolektywnie zdecydujemy: dość. A mimo to lata lecą, a my dalej nie potrafimy podjąć tej decyzji. Unijna Dyrektywa o rezygnacji ze zmiany czasu ugrzęzła w biurokratycznej machinie od 2018 roku (dalej ma status „w toku”), jej wdrożenie przekładano już dwukrotnie.

I po co to wszystko? Bo podczas pierwszej wojny światowej Niemcy chciały zaoszczędzić na ogrzewaniu węglem. Chryste, naprawdę nie wiem, jak niby mamy „zreformować” obecny system, żeby poradzić sobie z cywilizacyjnym zagrożeniem jakim jest globalne ocieplenie, skoro nie możemy ogarnąć jednej prostej rzeczy. Ze święcą szukać lepszego argumentu przeciw gradualizmowi. Jeśli tyle lat zajmuje nam zniesienie tak przestarzałej i powszechnie znienawidzonej rzeczy jak zmiana czasu, to do demokratycznego socjalizmu dojdziemy za tysiąc lat. I to, o ile na żadnym etapie nie przydarzy nam się „faszystowska cofka”, a patrząc na obecny klimat polityczny nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei na stabilny postęp.

KategorieBiologiatoday I learned

Blizny

To zaskakujące, jakie białe plamy napotykamy czasem na swojej osobistej mapie wiedzy. Sam właśnie zdałem sobie sprawę, że nie wiem, czym – z biologicznego punktu widzenia – są blizny. Być może i Wy dowiecie się z tego wpisu czegoś nowego?

Kiedy nasze ciało próbuje naprawić głębsze uszkodzenia, wypełnia ubytek włóknami kolagenu, białka normalnie pełniącego rolę strukturalną w wielu tkankach, między innymi w skórze, ścięgnach, chrząstkach i kościach. Luźno utkana siateczka kolagenu tworzy w skórze swego rodzaju rusztowanie, podtrzymujące komórki i zespajające je ze sobą. Kolagenowe wypełnienie blizn jest inne, bardziej zwarte i nie posiada niestety tej samej funkcjonalności, co poprzednie tkanki – blizna na skórze pozbawiona jest mieszków włosowych i gruczołów potowych. Szczególnie problematyczna jest jednak tkanka bliznowata na narządach wewnętrznych, bo i tam może się pojawić. Przykładowo, blizny na wątrobie, będące skutkiem przewlekłego zapalenia, trwale zmniejszają wydajność tego organu.

Pewne rzeczy wydają się nam tak oczywiste, że nie przychodzi nam do głowy, żeby je sprawdzić.

Dlatego dzieci są naturalnymi odkrywcami: pytają o wszystko, nie zakładają niczego. Warto zatem próbować, niezależnie od wieku, rozbudzać w sobie to wewnętrzne dziecko, by nie stało się jedynie odległym wspomnieniem, skamieliną. A jak najlepiej zweryfikować swój stan wiedzy na dany temat? Spróbować go komuś wyjaśnić. Warto dzielić się nowo zdobytą wiedzą z bliskimi Wam osobami. Na przykład możecie powiedzieć im, czym są blizny.

Źródełko zdjęcia: Luis Villasmil na Unsplash

KategorieGeografiatoday I learned

Najwyższa góra na Ziemi

Czy najwyższym szczytem na Ziemi jest Czomolungma, czy Mauna Kea? A może Chimborazo? Odpowiedź brzmi: tak. Ale jak to, nie możemy zdecydować się, który z nich jest tym najwyższym? Otóż sprawa jest bardziej skomplikowana, bo wszystko zależy od przyjętych kryteriów pomiaru wysokości.

Zacznijmy od tego, czego uczono nas w szkole i do czego jesteśmy najbardziej przyzwyczajeni: wysokości bezwzględnej. Mierzymy ją od czubka góry do średniego poziomu morza – stąd owo „nad poziomem morza” (n.p.m.) dodawane po wartości liczbowej. Zgodnie z tym kryterium najwyższym szczytem na Ziemi jest, rzecz jasna, Czomolungma (w tradycji kolonialnej Mount Everest), bodaj najbardziej znany z ośmiotysięczników.

Choć takie rozwiązanie daje nam obiektywną płaszczyznę porównania, paradoksalnie może ono nie oddawać rzeczywistej skali góry ani tego, jak trudno się na nią wspiąć – wystarczy, że otaczający teren znajduje się poniżej poziomu morza. Możemy zatem mierzyć wysokość szczytu od podnóża, co da nam wysokość względną. Ponieważ jednak „podnóże” nie jest precyzyjnie określonym terminem, pojawiają się pewne rozbieżności, gdzie właściwie powinniśmy zacząć. Lepszym rozwiązaniem wydaje się tzw. „wybitność”, czyli dystans, jaki pokonamy schodząc z ze szczytu na najniżej położony teren. Innymi słowy: schodzimy, aż zejdziemy do miejsca, w którym teren znowu zaczyna się wznosić. Szczególnie interesuje nas tu jeden z dwóch rodzajów wybitności, dość osobliwie nazwany „suchą wybitnością”. Pojęcie to zakłada, że schodzimy z naszym pomiarem także pod powierzchnię wody – że owym najniżej położonym terenem jest dno oceaniczne. Mierząc wysokość w ten sposób, za najwyższy szczyt zwykle uznaje się hawajski wulkan Mauna Kea, którego ponad połowa (ponad pięć tysięcy metrów) znajduje się pod powierzchnią oceanu. Dodałem „zwykle”, ponieważ nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Niektórzy decydują się mierzyć suchą wybitność Czomolungmy od Głębi Challengera – najgłębszego punktu w Rowie Mariańskim – co znowu wysuwa ten szczyt na prowadzenie z ponad 11 tysiącami metrów wysokości.

I na koniec kryterium o najbardziej wątpliwej użyteczności możemy też przyjąć bardziej geometryczny punkt widzenia i zacząć pomiar nie od powierzchni kontynentu czy dna oceanicznego, lecz środka planety. Wówczas najwyższym szczytem staje się Chimborazo, wygasły stratowulkan w ekwadorskich Andach (znany też z wyprawy przyrodnika Alexandra von Humboldta). Mimo, że sam szczyt wznosi się na „jedynie” 6263 metrów nad poziomem morza, znajduje się bardzo blisko równika – powierzchni najbardziej oddalonej od środka Ziemi. Ruch obrotowy powoduje nieznaczne spłaszczenie naszej planety przy biegunach i jej „wybrzuszenie” właśnie przy równiku (dlatego, ściśle rzecz biorąc, jest ona nie kulą, lecz elipsoidą obrotową).

Więc kiedy następnym razem ktoś na domówce wspomni przy Was, że „Mount Everest jest najwyższą górą na Ziemi” możecie unieść do góry palec, w irytująco protekcjonalnym geście, i pouczyć swojego rozmówcę lub swoją rozmówczynię. Nie gwarantuję Wam jednak, że zostaniecie zaproszeni na kolejną imprezę.

Na grafice wspaniała ilustracja Alexandra Humboldta, przedstawiająca wulkan Chimborazo.

KategoriePrzemyślenia

Zgubna doskonałość

Moja tatuażystka opowiedziała mi ostatnio historię pewnego klienta, który kilkanaście razy zgłaszał się na poprawki, bo ciągłe dziara nie była „idealna”. A że siedziałem w salonie dobrych sześć godzin, to miałem sporo czasu na refleksję – przynajmniej dopóki ból zupełnie nie przyćmił mi myśli. Taki obsesyjny perfekcjonizm wydał mi się nieludzki, czy wręcz antyludzki, wszak to właśnie drobne uchybienia odróżniają nas od maszyn. Preferujemy rzeczy niedoskonałe, nawet jeśli jedynie podświadomie. Automaty perkusyjne wybijające rytm co do milisekundy, brzmią dla naszych uszu gorzej niż perkusiści z krwi i kości, którzy zawsze rozmijają się z taktem o te 10-20 milisekund. Podobnie w przypadku fotografii: zdjęcia analogowe, pomimo swojej ziarnistości, często mają większy urok niż te zupełnie „czyste” robione cyfrówką. Zapewne jest to jeden z powodów ponownego rozkwitu fotografii analogowej w ostatnich latach.

Ze swoimi preferencjami zdradzamy się nawet przy wyborze przedmiotów czysto użytkowych. Moim ulubionym kubkiem jest ten ręcznie robiony z bolesławieckiej ceramiki. Nie jest może szczególnie piękny ani nawet poręczny, ale świadomość, że został stworzony czyjąś żywą ręką przynosi mi osobliwą pociechę – i nie sądzę, że jest to jedynie moje dziwactwo, zważywszy na popularność ręcznie malowanej ceramiki, na przykład od Trzask Ceramics. Tutaj nasze upodobanie niedoskonałego zaczyna mieszać się z pragnieniem obcowania z drugim człowiekiem, nawet jeśli tylko niebezpośrednio poprzez jego wytwory; rzeczy produkowane taśmowo przez maszyny, w tysiącach jednakowych kopii, wydają się zwyczajnie bezduszne. W jednym ze swoich esejów Orwell stwierdza, że „świętość, jest tym, czego człowiek powinien unikać”. Podobnie jak perfekcja, można by dodać.

Zastanawiałem się też, w jakim stopniu ten obsesyjny perfekcjonizm wynika z naszego zanurzenia w świecie wirtualnym. Odkąd powstały media społecznościowe, a nasze życie w dużej mierze wyniosło się „z reala”, drobiazgowe budowanie wizerunku stało dla wielu chlebem powszednim. Nie żebyśmy wcześniej tego nie robili – w końcu temu służą ubrania i inne akcesoria, fryzury czy choćby, no właśnie, tatuaże – ale nigdy na taką skalę i przy pomocy takich narzędzi. Lustro daje nam pewną niewielką kontrolę nad własnym wizerunkiem; Photoshop pozwala nam kształtować go praktycznie dowolnie. W dodatku Internet otworzył nas na bezpośrednie porównywanie się z całym światem, dostarczając przy tym „pomocnych” metryk pokroju followersów czy lajków, co podsyca w nas ów impuls perfekcjonisty.

Sądzę, że znacznie zdrowszym podejściem jest akceptacja niedoskonałości – cenienie swoich niedoskonałych tatuaży i kubków właśnie dlatego, że są niedoskonałe, gdyż to dzięki temu są bardziej ludzkie. Paradoksalnie to także lepszy sposób na wyróżnienie się z tłumu, jeśli nam na tym zależy, bo wszyscy ci perfekcjoniści ostatecznie zaczynają wyglądać podobnie: jak taśmowo produkowane kopie.

Źródełko zdjęcia: David Pisnoy na Unsplash.

KategorieLiteraturaPrzemyślenia

Dlaczego nie warto „oczyszczać” książek Roalda Dahla

Jest i kolejna popkulturowa afera, mniejsza co prawda od zamieszania wokół tej nieszczęsnej gry z Henrykiem Garncarzem w tytule, ale równie zawiła. Na angielskim rynku książki pojawiły się nowe wydania dzieł brytyjskiego pisarza Roalda Dahla, u nas najbardziej znanego z „Charliego i fabryki czekolady” oraz „Wielkomiluda” (w najnowszym przekładzie Rusinka: „Bardzo Fajnego Giganta”). Puffin Books, wydawca Dahla, zdecydował się „wygładzić” jego teksty, usuwając lub przerabiając te fragmenty, które u współczesnych czytelników mogłyby wzbudzać obiekcje moralne lub po prostu niesmak. I tak, na przykład, Augustus Gloop, pierwszy znalazca złotego biletu do fabryki Willy’ego Wonki, opisany zostaje jako „wielki” (enormous) a nie „gruby” (fat); z „Matyldy” całkowicie usunięto wzmiankę, o „chuliganach i nieukach” (delinquents and dropouts), a w „Wiedźmach”, po stwierdzeniu, że tytułowe antagonistki noszą peruki, bo są łyse, dodano zdanie: „Jest wiele powodów, dla których kobiety mogą nosić peruki i nie ma w tym nic złego”. Niektóre zmiany są też czysto kosmetyczne i wynikają ze zmian językowych, jakie zaszły w angielszczyźnie w ciągu ostatniego półwiecza (np. queer zastąpiono przymiotnikiem strange).

Wywołało to oczywiście poruszenie w świecie literackim i dyskusję na temat tego, gdzie przebiega granica pomiędzy wolnością twórczości artystycznej a kontrolą społeczną (czy raczej: korporacyjną). Salman Rushdie, który własną swobodę literacką przypłacił wyrokiem śmierci wydanym na niego przez ajatollaha Chomejniego, nazwał cały proceder „absurdalną cenzurą”. W końcu przerabiane są dzieła pisarza martwego od dobrych trzydziestu lat, a wprowadzone zmiany, jak można podejrzewać, byłyby wbrew jego intencjom – Dahl znany był ze swojej niechęci do wszelkich poprawek redakcyjnych. Nie trzeba było też długo czekać, aż odezwą się obrońcy Kanonu Literatury, których wrażliwość społeczna zatrzymała się gdzieś na poziomie „Murzynka Bambo”. W komentarzach pod artykułami na temat nowego wydania książek Dahla roi się od ludzi potępiających działania wydawnictwa jako „cancel culture” i zachwalających walory dawnych tytułów dla dzieci. Słowem: lewacka policja myśli przyszła po twoje ulubione książki z dzieciństwa! (aż dziw, że jeszcze nikt nie napisał, że to „dosłownie jak u Orwella”, ale dajmy im czas).

Choć wyjątkowo zgadzam się z tą negatywna oceną, mam ku temu zupełnie inne powody. Takie obyczajowe „oczyszczanie” dawnych dzieł sztuki – nie posunąłbym się tutaj raczej do nazwania tego cenzurą – powoduje zakrzywianie realiów kulturowych i historycznych. Dahl nie krył się ze swoim antysemityzmem i, znowu przytaczając słowa Rushdiego, „nie był aniołem”.  Zmiany wprowadzone przez wydawcę wybielają postać autora, tworząc złudne wrażenie na temat jego wrażliwości społecznych. Co więcej, często wcale nie rozwiązują one problematycznych kwestii utworu, a jedynie je zaciemniają – owijają je gęstym kokonem utkanym z politycznie poprawnych słów, przez co trudniej dostrzec, że w środku dalej siedzi larwa, która nigdy nie przepoczwarzy się w motyla.

Weźmy na przykład Umpa-Lumpa z „Charliego i fabryki czekolady”. W pierwotnej wersji książki byli przedstawiani jako afrykańscy pigmeje, „importowani” do pracy u Willy’ego Wonki i opłacani ziarnami kakaowca, bo „innej waluty nie znają”. Yikes! W latach 60. ubiegłego wieku autor, pod presją opinii publicznej, zdecydował się nadać Umpa-Lumpa bardziej fantastyczny rodowód, zastępując Afrykę dobrze znaną nam dzisiaj Lumpalandią. Ich sytuacja oraz relacje z „pracodawcą” zasadniczo nie uległy jednak zmianie – bez względu na to, jak zostały nazwane. Stereotypowe kodowanie pewnych grup społecznych w postaci stworzeń baśniowych czy obcych ras to zresztą nic nowego w popkulturze (mamy chociażby antysemickie przedstawienia goblinów z „Harry’ego Pottera” czy ferengi ze „Star Treka”). Właściwe odczytanie takich zawoalowanych motywów rasistowskich czy queerfobicznych jest jednak ewidentnie trudniejsze. Najlepszym dowodem na to jest oburzenie „prawdziwych fanów”, którzy nierzadko zarzucają rasizm samym krytykom, bo przecież „w tekście niczego takiego nie ma”. Najwyraźniej dopóki gobliny nie mówią w jidysz to spoko.

Warto też wyjaśnić sobie, skąd w ogóle wziął się taki pomysł. Dlaczego wydawca zdecydował się na to rewidowanie twórczości Dahla? To nic innego jak tylko miałka próba dogodzenia jak najszerszej grupie odbiorców – innymi słowy: maksymalizowania zysków. Korporacje zatrudniają wszystkich tych „doradców do spraw wrażliwości społecznej i kulturowej” i „ekspertów od inkluzywości” nie dlatego, że są tak oświecone – czy uginają się pod presją „aktywistów”, jak bredzą niektórzy – tylko dlatego, że ostatecznie to im się opłaca. Tak działa chociażby tęczowy kapitalizm. Pierwszego czerwca każdego roku korporacje jak na komendę wrzucają tęczę na profilowe, bo to po prostu dobry PR. A przy tym darmowy medialny szum: część ludzi będzie to chwalić, część się wścieknie, ale wszyscy będą gadać.

Co można by zatem zrobić z niewygodną twórczością Dahla? Porzucić ją? Owszem, to byłoby jakieś rozwiązanie. I nie, nie chcę dzwonić po strażaków z „451 stopni Fahrenheita”, bo marzy mi się palenie książek. Moglibyśmy po prostu przestać wynosić Dahla na piedestał i skupić się na innych autorach. Wielu pisarzy z podobnych powodów popadło w zapomnienie i nikt nad tym nie rozpacza (kto dzisiaj jeszcze czyta Kiplinga?). Literatura dziecięca w ostatnich latach przeżywa niesamowity rozkwit. Na pewno znajdzie się coś, co nie popada w szkodliwe stereotypy, nie tracąc przy tym rubaszności i psotliwości, z jakich znane są książki Dahla.

Mamy też inne, mniej radykalne wyjście: jeśli dzieło warto zachować ze względu na jego inne walory artystyczne, można po prostu opatrzyć je odpowiednim kontekstem. Dobrze poradziło sobie z tym swego czasu HBO: dodało do filmu „Przeminęło z wiatrem” planszę tytułową, wyjaśniającą, że – ze względu na pewne stereotypy rasowe – jest to dzieło problematyczne (niemniej, gdy tylko HBO tymczasowo zdjęło film z platformy ludzie podnieśli larum, że to niby cenzura). Nic nie stoi też na przeszkodzie, żeby obydwa rozwiązania wprowadzać jednocześnie. W jednym i drugim wypadku powinno to sprowokować bardziej konstruktywną dyskusję nad kontrowersyjnymi kwestiami oryginału zamiast ukrywać je pod powierzchownymi zmianami.

Źródełko zdjęcia: Nick Fewings na Unsplash.

KategorieGry wideoPopkultura

„Severed Steel”

„Severed Steel” to naładowana akcją strzelanka z prostym celem: pozwolić graczom poczuć się jak bohaterowie absolutnie przegiętego filmu akcji. Na pierwszy rzut oka widać w niej pewne podobieństwa do „Ghostrunnera” i „SUPERHOT” – minimalistyczna, wystylizowana grafika, akrobatyczna bohaterka oraz bullet time – ale zamiast zachęcać nas do metodycznego rozpracowywania każdego poziomu, aż w końcu wpadniemy na odpowiednią morderczą choreografię, „Severed Steel” daje nam ogromną swobodę działania i wybacza wiele błędów. Jeśli uznać „Ghostrunnera” za balet, to „Severed Steel” jest radosnym pląsaniem na dyskotece. Najwyraźniej na etapie projektowania gry jej twórcy obrali podejście niemalże statystyczne: jeśli maksymalnie ułatwić graczom poruszanie się oraz strzelanie i stale zasypywać ich hordami wrogów, to imponujące akcje, rodem z „Matriksa”, są niemalże gwarantowane. I co najlepsze, taka filozofia designu się sprawdza – co dobrze widać na spontanicznie nagranym przeze mnie filmiku.

Nie chcę jednak sugerować, że ta płynność rozgrywki to zasługa przypadkowego wymieszania różnych składników. „Severed Steel” ma wiele przemyślanych rozwiązań. Przede wszystkim, wrogowie mogą nas trafić jedynie, kiedy nie wykonujemy żadnych akrobacji, co dostarcza bodźca do ciągłego przemieszczania się, a poziomy – przypominające często areny z dawnych strzelanek – mają wiele elementów architektonicznych, wymagających konkretnych interakcji (szyby, przez które można się przebić; tunele do wślizgów czy pionowe platformy, od których można się odbić). Warto docenić też dobre wskazówki dźwiękowe (na przykład charakterystyczny trzask po wyeliminowaniu wroga), znacznie ułatwiające rozeznanie się w wizualnym chaosie, jaki nierzadko panuje na ekranie.

„Severed Steel” to gra na raptem kilka godzin, co w zupełności wystarcza, bo kampania kończy się zanim zdążymy poczuć zmęczenie, bądź co bądź, ciasną pętlą rozgrywki. Trzeba jednak mieć świadomość, że jest to produkcja małego zespołu o dość ograniczonym budżecie – mechanikom brakuje ostatnich szlifów, a fabuła jest szczątkowa. Sporym zawodem jest muzyka, która momentami brzmi jakby wyciągnięto ją z pierwszego Wipeouta. Cena gry wydaje mi się też trochę wygórowana (dziewięć dyszek), ale sam dorwałem grę za darmo na Epicu, więc nie narzekam.

KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSceptycyzm naukowy

Racjonalne myślenie to nie tylko logika i sceptycyzm

W debatach publicznych, dyskusjach towarzyskich i internetowych przepychankach słownych – wszędzie tam, gdzie zwycięstwo jest ważniejsze od wspólnego dążenia do prawdy – niesłabnącą popularnością cieszy się taktyka wytykania innym błędów w myśleniu. Nic nie kąsa bardziej dotkliwie niż zarzucenie adwersarzom, że ich argumentacja jest nielogiczna; że cały ich wywód to jedynie kolos na glinianych nogach, wszak logika jest fundamentem racjonalnej myśli. Nierzadko kryje się w tym także przytyk osobisty: „twoje argumenty są nielogiczne, bo nie potrafisz logicznie myśleć”. Niektórzy zdają się przekonani, że wystarczy wypowiedzieć odpowiednią formułę („to nie ma sensu”, „to błąd logiczny” lub podobnie brzmiącą inkantację), a szala zwycięstwa niechybnie przechyli się na ich stronę – pal licho jakiekolwiek dowody czy argumentacje. Szach mat, zaorane. Można iść trollować gdzieś indziej.

Takie „logicyzowanie” często zaobserwować można z prawej strony polityki, uzurpującej sobie wyłączone prawo do myśli klasycznej i oświeceniowej. Za pomocą pseudostoickich frazesów typu „fakty nie dbają o twoje uczucia” smutni chłopcy z amerykańskiego alt-rightu próbują dławić dyskurs dotyczący kwestii społecznych, dążąc przy tym do zinfantylizowania swoich politycznych przeciwników. Logika jest dla nich piedestałem, z którego mogą pogardliwie osądzać Innych: „my jesteśmy opanowani i logiczni, a oni rozemocjonowani i irracjonalni”. Dla wojujących lewicowców z kolei logika bywa młotem na innych lewaków, których, z takich czy innych względów, uznali za niegodnych tego miana. Istnienie nadużyć logiki nie oznacza oczywiście, że doszukiwanie się błędów w cudzym myśleniu samo w sobie jest błędem. Wystarczy poczytać komentarze pod postami na praktycznie dowolne tematy naukowe, a prędko natrafimy na antyszczepionkowców, fanów teorii spiskowych i rzesze innego rodzaju foliarzy, próbujących zaklinać rzeczywistość i poświęcających logikę na ołtarzu własnej ideologii. Argumenty przytaczane przez takie osoby rozpadają się w proch, gdy tylko poddać je choćby pobieżnej analizie.

Ten wpis nie będzie próbą udowodnienia, że logika to tylko erystyczna sztuczka, obiektywna prawda nie istnieje, a każda dyskusja to starcie równorzędnych opinii. Nieraz sam zwalczałem taką wypaczoną wersję filozofii postmodernistycznej, w której krytyka istniejących struktur i narracji zachodzi o krok za daleko, prowadząc do skrajnego relatywizmu poznawczego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewne problemy w powoływaniu się na logikę jako ostatecznego arbitra wszystkich sporów. Otworzy nam to drogę do rozważań nad tym, czym jest racjonalne myślenie i jaką rolę odgrywa w nim logika. Rzuci to również światło na pewną tendencyjność myślenia sceptyków, których naturalna nieufność – będąca niezwykle użyteczną cechą w tropieniu twierdzeń pseudonaukowych – sprowadzać może na manowce w kwestiach moralnych i politycznych. Ale wszystko po kolei. Zacznijmy niemal od samego początku: od tego, jak logika ma się do języka.

Logika formalna zajmuje się przede wszystkim relacjami wynikania, jak w klasycznym sylogizmie:

Jeśli wszyscy ludzie są śmiertelni, a Sokrates jest człowiekiem, to Sokrates jest śmiertelny.

Tego typu wnioskowanie ma to do siebie, że jest niezawodne. O ile wnioskujemy z poprawnych przesłanek, nasze wnioski także muszą być poprawne. To dzięki tej właściwości ujęcie języka naturalnego w ramy logiki formalnej przez długi czas było marzeniem wielu oświeceniowych myślicieli. Dałoby to nam uniwersalny klucz do języka, pozwalający zweryfikować prawdziwość dowolnego twierdzenia. Szybko okazało się jednak, że zdecydowanej większości interesujących nas zdań nie sposób rozpatrywać na gruncie logiki formalnej. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy klasycznego rachunku zdań nie mają co do tego wątpliwości. Jak zauważa Andrzej Kisielewicz w Logice i argumentacji:

To, że ludzie w praktyce myślenia, nawet ci, którym przypisuje się szczególne umiejętności logicznego rozumowania, nie stosują praw i wzorów logiki formalnej jest faktem, z którym próbują polemizować tylko niektórzy logicy i matematycy. Okazało się, iż zbyt ścisłe, zbyt formalne ujęcie nieścisłych fenomenów wypacza ich naturę, prowadzi do idealizacji oderwanych od praktyki i rzeczywistości.

Szczególnie problematyczne okazują się sądy moralne, bowiem nie można przypisać im wartości prawda/fałsz. Czy zdanie „Kłamanie może być moralnie usprawiedliwione” jest prawdziwe czy fałszywe? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie bez odniesienie do jakiejś teorii etycznej – problem ten nazywany jest Gilotyną Hume’a od nazwiska szkockiego filozofa uważanego za ojca współczesnej myśli sceptycznej. Zdaniem Hume’a przechodzenie od twierdzeń o faktach (jakie coś jest) do twierdzeń o powinnościach (jakie coś powinno być) nie ma logicznego uzasadnienia, ponieważ nie istnieją żadne reguły inferencyjne, które by na to pozwalały.

Logika formalna fatalnie radzi sobie także z nieostrością znaczenia, stanowiącą nieodłączną cechę języka naturalnego (o czym pisałem już wcześniej w kontekście strukturalnej stabilności języka). Prawda w ujęciu klasycznym jest wartością zerojedynkową: coś albo jest prawdziwe, albo nie; jest to tak zwane prawo wyłączonego środka. Stosując je do języka, otrzymujemy model znaczenia, w którym kategorie językowe (np. słowa) są dyskretne i mają ściśle wytyczone granice. Czyli albo dany przedmiot należy do określonej kategorii – jest desygnatem określonego słowa – albo nie. A to oznacza, że dla każdej kategorii językowej musi istnieć pewien zestaw cech konstytutywnych, które każdy przedmiot musi posiadać, by być przedstawicielem tej kategorii1. Na przykład taki kawaler (z jakiegoś powodu częsty podręcznikowy przykład) musi być: 1) mężczyzną 2) nieżonaty.  

Zasadniczym problemem dla takiego rozumowania jest zmienność i nieostrość znaczenia oraz jego zależność od kontekstu. Pojęcie sprawiedliwości jest inaczej rozumiane obecnie niż pięćset lat temu. Słowo wieloryb było dawniej nazwą ryby, a nie ssaka. Atom, zgodnie ze swoją etymologią (z greki átomos „nie dający się przeciąć”), jest niepodzielny. Nawet wspominany wyżej kawaler zmienił swoje znaczenie, obejmując także niezamężnych gejów (dawniej homoseksualni mężczyźni uznawani byli za „definicyjny wyjątek”, yikes!). Nieostrość znaczenia natomiast łatwo zobrazować na przykładzie naczyń. Weźmy typowy kubek i wyobraźmy sobie, że zaczynamy go wydłużać lub rozszerzać. W którym momencie zmieni się odpowiednio w wazon albo miskę? Bez względu na to, jakie punkty graniczne obierzemy, zawsze znajdą się egzemplarze wpadające w „definicyjną szarą strefę”: naczynia zbyt wysokie na kubki a wciąż za niskie na wazony, czy też zbyt szerokie na kubki, a za wąskie na miski2.

Nawet jeśli machniemy ręką na te komplikacje, upierając się, że są potencjalnie rozwiązywalne, prędko natrafimy na inną przeszkodę: spisanie zestawu cech konstytutywnych danej kategorii tak, by jej zakres nie był ani za wąski ani za szeroki to zadanie doprawdy karkołomne. Rozumieli to już niektórzy starożytni myśliciele, co pokazuje wspaniała anegdota na temat cynika Diogenesa z Synopy. W kulturze popularnej utrwalił się jego wizerunek jako „żebrzącego filozofa” – abnegata mieszkającego w pitosie, wielkiej glinianej beczce, z której każdego dnia bezlitośnie dogryzał mieszkańcom Aten. Nie inaczej postąpił pewnego razu z Platonem. Gdy ten zdefiniował człowieka jako „istotę żywą, dwunożną, nieopierzoną”, Diogenes miał pojawić się na jednym z jego wykładów z oskubanym kogutem w ręku złośliwie obwieszczając: „Oto człowieka Platona”. Jak setki lat później wykazał Ludwig Wittgenstein, jeden z największych filozofów XX wieku, problem stworzenia kompletnej listy cech wspólnych dla wszystkich przedstawicieli kategorii jest nawet poważniejszy niż początkowo sądzono. Istnieją bowiem kategorie, w przypadku których dokonanie tego jest nie tyle trudne, co z góry skazane na porażkę. Najlepszym tego przykładem są gry. Co łączy piłkę nożną, pokera, Dungeons & Dragons, Super Mario i grę w klasy? (co prawda sam Wittgenstein użył trochę innych przykładów). Najlepsze co możemy w tym przypadku zrobić to prześledzić pewne linie podobieństwa przebiegające pomiędzy poszczególnymi przedstawicielami kategorii (np. rywalizacja – współpraca, jednoosobowa – wieloosobowa, analogowa – cyfrowa i tak dalej). Przypomina to porównywanie członków wielopokoleniowej rodziny. Stąd zresztą zaproponowana przez Wittgensteina nazwa tego zjawiska: podobieństwo rodzinne. Znalezienie listy cech konstytutywny dla gier jest niemożliwe. Łączy je jednak podobieństwo rodzinne.  

Dalszą konsekwencją prawa wyłączonego środka jest swoisty egalitaryzm pomiędzy przedstawicielami kategorii. Ponieważ do pełnoprawnego członkowska wystarczy posiadać z góry określone cechy konstytutywne, nie można powiedzieć, że pies jest bardziej ssakiem niż dziobak, a wróbel bardziej ptakiem niż pingwin. Ściśle rzecz biorąc, jest to oczywiście prawda. Mimo to gdy jesteśmy proszeni o wyobrażenie sobie ptaka, nasze myśli wędrują w kierunku typowych (lub ściślej: prototypowych) przedstawicieli takich, jak wróble, gołębie, sroki, rudziki i szpaki. Obstawiam, że gdyby wśród zdjęć kaczek przemycić zdjęcie dziobaka (przypominam: pełnoprawnego ssaka) wielu ludzi nawet by się nie zorientowało. Sugeruje to, że kategorie językowe mają względnie precyzyjnie określony rdzeń, ale rozmyte brzegi. Skoro jest tak w przypadku słów, to można śmiało założyć, że z pojęciami jest podobnie – język jest dość wiernym odbiciem naszego systemu konceptualnego.

Logika formalna odgrywa zatem jedynie marginalną rolę w określaniu poprawności myślenia: język to nie matematyka, a myślenie to nie szereg uporządkowanych operacji formalnych, dla których logika byłaby swego rodzaju sumą kontrolną3. Klęska formalizmu językowego to jeszcze nie gwóźdź do trumny dla użyteczności logiki jako takiej. Poza logika formalną istnieje także logika nieformalna, która znacznie lepiej sprawdza się w ocenie poprawności rzeczywistych argumentów. Płaci za to jednak wysoką cenę: jest znacznie bardziej zawodna i wrażliwa na kontekst.

Aby to zobrazować, przyjrzyjmy się dwóm zdaniom mogącymi naruszać reguły logiki nieformalnej.

Iksiński jest autorytetem w danej kwestii, więc wygłoszone przez niego twierdzenie jest prawdziwe.

Rozwiązanie X nie jest dobre, ponieważ nie rozwiązuje wszystkich problemów związanych z Y.

Już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo oddaliliśmy się od sylogizmów formalnych. Obydwa zdania prowadzą do licznych pytań i wątpliwości.

Pierwsze zdanie to potencjalnie przykład argumentum ad verecundiam, jednego z częstszych błędów logicznych, polegającego na nieuzasadnionym powołaniu się na autorytet. W końcu bycie autorytetem nie oznacza nieomylności, a w każdej grupie specjalistów znaleźć można jednostki nadużywające swojej pozycji społecznej do głoszenia twierdzeń jawnie pseudonaukowych – antyszczepionkowców wśród lekarzy, poszukiwaczy UFO wśród pracowników NASA, negacjonistów klimatycznych wśród klimatologów4. Z drugiej strony, kiedy szanowany w środowisku naukowym epidemiolog wypowiada się na temat pandemii, nie powinniśmy po prostu zbywać wszystkich jego zaleceń, bo to tylko „nadużywanie autorytetu”. Komuś ostatecznie musimy zawierzyć, bo własnym riserczem nie dojdziemy do wszystkiego (przekonanie, że zdobywaną latami ekspertyzę można zastąpić godziną szperania w Internecie to skrajna naiwność i/lub rażąca ignorancja). Ostateczny werdykt, co do poprawności naszego twierdzenia, zależny będzie zatem od wielu czynników między innymi: czy ekspert/ka rzeczywiście ma kwalifikacje? Czy wypowiada się w granicach własnej dyscypliny? (twierdzenia kosmologa na temat pandemii mogą być niewiele warte) Czy inni eksperci podzielają to zdanie? Jaki jest naukowy konsensus? Czy w ogóle można mówić o istnieniu silnego konsensusu?

Ocena poprawności drugiego zdania jest trudniejsza – nawet zaprawieni sceptycy niekiedy nie dostrzegają niuansów przedstawionego w nim argumentu. Na pierwszy rzut oka jego struktura logiczna wydaje się całkowicie błędna. Mamy bowiem do czynienia z tak zwanym Nirvana fallacy czyli zgubnym poszukiwaniem rozwiązania idealnego. Błąd ten wytykany jest, słusznie zresztą, niektórym aktywistom klimatycznym, którzy odrzucają sensowne rozwiązania przejściowe mogące chociaż w pewnym stopniu zredukować skutki niechybnie czekającej nas katastrofy klimatycznej (na przykład częściowe przejście z węgla na gaz oraz energię atomową).

Z drugiej strony rozwiązywanie problemów zgodnie z zasadą „lepsze jest wrogiem dobrego” może utrudniać nam dostrzeżenie ich istoty i podjęcie właściwego działania: zamiast zająć się przyczynami, leczymy objawy, łatamy dziury w kadłubie tonącego okrętu. Wszelkie sugestie radykalnego działania są wówczas odrzucane z automatu jako nierealne, utopijne. Z głębokimi problemami strukturalnymi jest często trochę, tak, jak z wyjeżdżanie autem z kolein: lekkie pulsowanie gazu nie wystarczy, żeby samochód wytoczył się na równy grunt. W końcu musimy docisnąć pedał albo utkniemy w błocie na dobre. Jeśli przyczyną naszej niedoli jest sam system – jak w przypadku systemowego rasizmu albo globalnego ocieplenia u podłoża którego leży kapitalizm i podsycany przezeń konsumpcjonizm – działanie małymi kroczkami ostatecznie skazane jest na porażkę. Jak pokazuje historia, przed wielkimi zmianami społeczno-gospodarczymi niemal zawsze kroczy rewolucja.

Również nauka działa w podobny sposób, a przynajmniej na wczesnych etapach rozwojowych poszczególnych dyscyplin. Weźmy na przykład XIX-wieczną medycynę i jej pojmowanie rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, a konkretnie cholery. Dominująca wówczas teoria miazmatów głosiła, że przyczyną epidemii cholery jest „morowe powietrze”, czyli trujące wyziewy z brudu i gnijącego mięsa. Nota bene dlatego właśnie w dziobatych maskach doktorów plagi – obecnie nieodłącznych bohaterów każdego szanującego się steampunku – umieszczano wonne substancje, zioła i kwiaty, mające chronić przed patogennym smrodem. Teraz wyobraźmy sobie, że próbujemy dojść do rzeczywistych przyczyn cholery, choroby przenoszonej przez drobnoustroje wydalane z organizmu z kałem i dostające się do źródeł wody pitnej, za pomocą stopniowo rozwijanej teorii miazmatów. Idąc małymi krokami, szybko dojdziemy do ściany – do granic tej ułomnej, protonaukowej teorii. Niektóre z tych kroków mogą nawet przynosić rzeczywiste korzyści: pomimo całkowicie błędnych założeń miazmatyczna teoria chorób przyczyniła się do poprawy warunków sanitarnych w miastach. Nawet te dziwaczne stroje lekarzy do pewnego stopnia chroniły ich przed zarażeniem, choć często z zupełnie innego powodu niż im się wydawało.

Całkowite powstrzymanie epidemii w ten sposób nie wydaje się jednak możliwe, bo szukamy jej przyczyn w niewłaściwym miejscu. Konieczna jest zmiana paradygmatu. Tutaj na scenę wkracza niejaki John Snow (nie ten z Gry o tron, ale ponoć też niezły nudziarz). Snow zauważył, że występowanie zachorowań pokrywa się nie tyle ze źródłami smrodu, ile z zanieczyszczonymi ujściami wody, jak owa słynna pompa przy londyńskiej Broadstreet. Przekonanie ludzi do swoich racji nie przyszło mu jednak łatwo i jego teoria została powszechnie przyjęta dopiero po jego śmierci5. Nawet w nauce czasem potrzebna jest rewolucja, a nie tylko ewolucja. Choć teoria miazmatów była, jak na swoje czasy, relatywnie „dobra” – a na pewno bardziej wiarygodna, bo nie postulowała istnienia „niewidzialnych gołym okiem bakcyli” – trzeba było ją odrzucić w imię postępu.

Zbierzmy nasze nieco meandrujące rozważania. Logika formalna w przypadku języka naturalnego sprawdza się słabo, zaś logika nieformalna bywa pomocna w ocenie argumentów, ale nie zawsze wystarczająca. Prowadzi to do dwóch wniosków: można powiedzieć coś z pozoru logicznego, lecz błędnego; można też powiedzieć coś nielogicznego i zarazem prawdziwego. Najbardziej banalnym przykładem tej drugiej sytuacji jest zdanie Jadłem dzisiaj pączki, więc jutro wstanie słońce. Pomimo słuszności wniosków jest to oczywisty non sequitur – brak powiązania logicznego jest jasny jak, nomen omen, słońce. W przypadków faktów zwykle nie mamy problemu z poprawną oceną wniosków takich twierdzeń – po prostu ignorujemy błędną strukturę logiczną. Jak przekonaliśmy się wyżej, język służy nie tylko do formułowania zdań opisujących świat, ale też – a nawet przede wszystkim – sądów etycznych. Skupienie na logice wywodu może nas zmylić, prowadząc do swego rodzaju przesunięcia kategorialnego: argumentujemy wyłącznie z pozycji logiki i faktów, nie dostrzegając, że dyskusja tak naprawdę toczy się wokół kwestii moralnych. Jesteśmy tak pochłonięci obroną własnego stanowiska, że nie słyszymy świstu spadającej gilotyny Hume’a.

Wiele przykładów takich nieporozumień znaleźć można w debatach na temat problemów społecznych, siłą rzeczy ugruntowanych w warunkach gospodarczych. Zwolennicy „niewidzialnej ręki rynku” i apologetycy neoliberalnej polityki wytykają innym błędy w myśleniu o gospodarce, gdy tak naprawdę wszystko rozbija się o kwestie moralne. Programy nastawione na podnoszenie płacy minimalnej, budowanie mieszkań komunalnych i wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego są wiecznie odwlekane lub kategorycznie odrzucane, ponieważ nie przekładają się na zwiększenie stopy zatrudnienia ani wyższe zyski a zatem nie wspierają gospodarki6. Jak takie rozwiązania wpłyną na dobrostan objętych nimi ludzi traci znaczenie, ponieważ cała dyskusja ściągnięta zostaje na orbitę argumentacyjnej czarnej dziury: „Ale jak to wpłynie na gospodarkę?” Przyjmując takie stanowisko, nieuchronnie spychamy ludzkie życia poza horyzont zdarzeń.

Apostołowie statusu quo przekonują, że taki „ekonomizm” wcale nie kłóci się z naszym zmysłem moralnym, bo to co dobre dla gospodarki, jest dobre dla ludzi – bogactwo skapuje, a ciężka praca popłaca. Ponad czterdzieści lat neoliberalnej polityki (od Thatcher w Wielkiej Brytanii, Regana w USA czy Balcerowicza w Polsce) nieszczególnie przybliżyło nas jednak do rozwiązania istniejących problemów społecznych. Choć technologia poszła do przodu, my pracujemy coraz więcej a zarobki w wielu branżach utknęły w martwym punkcie (jak chociażby w przypadku nauczycieli, pracowników zakładów produkcyjnych i transportu publicznego, pielęgniarek, urzędników niższego szczebla czy tłumaczy literatury, o czym pisałem wcześniej). Wiele państw Zachodu zmaga się z rosnącym kryzysem mieszkaniowym. Reakcja globalnych rynków na pandemię okazała się humanitarną katastrofą: do teraz w wielu miejscach na świecie nie ma dostępu do szczepionek, bo firmy farmaceutyczne nie chcą zrezygnować ze swoich patentów pomimo setek milionów dolarów otrzymanych z pieniędzy publicznych; ludzie w Stanach, nagle zwolnieni z powodu przestoju podczas lockdownów, byli eksmitowani na ulice musieli dosłownie walczyć o zapomogi; ci zaś, którzy nie chcieli narażać się na zarażenie w zakładzie pracy, byli rugani za zaniechanie „patriotycznego obowiązku” budowania cudzego kapitału. Gospodarka tymczasem miała się całkiem nieźle i to pomimo problemów z łańcuchami dostaw czy narzekania polskich patoprzesiębiorców, że „ludziom robić się nie chce” (czy to nie oznacza przypadkiem, że powinni zagwarantować lepsze warunki pracy?). Najbogatsi ludzie dalej się bogacili.

U podstaw tej rozbieżności pomiędzy ekonomią a moralnością leży zmiana paradygmatu, jaka zaszła w ekonomii na przestrzeni ostatniego półwiecza. Ekonomiści, próbując zobiektywizować swój przedmiot badań i zbliżyć się do matematyki oraz nauk ścisłych, porzucili dążenia do realizacji celów społecznych. Ekonomia przestała służyć społeczeństwu i realizacji konkretnych celów politycznych [9], coraz bardziej zwracając się do wewnątrz. Stała się wężem, który pożera własny ogon: zamiast podejmować rozmowę na temat skutecznych sposobów urządzenia sprawiedliwego społeczeństwa, zaspokajającego potrzeby obywateli z poszanowaniem środowiska naturalnego, ekonomiści skupili się na opisywaniu (i legitymizowaniu) istniejących struktur władzy oraz sprowadzaniu złożonych zjawisk społecznych do abstrakcji. Tak powstała krzywa popytu i podaży czy ów nieszczęsny homo oeconomicus. Za kulminację tego trendu uznać można przyjęcie produktu krajowego brutto (PKB) jako uniwersalnego wyznacznika postępu gospodarczego. Ekonomistka Kate Raworth, nazywa PKB „kukułczym jajem w gospodarczym gnieździe”, ponieważ wypchnął inne cele ekonomii i zastąpił je nierealistyczną polityką ciągłego wzrostu. Musimy pracować więcej i wydawać więcej, bo jeśli staniemy w miejscu to niechybnie czeka nas krach. Do jakiego kuriozum prowadzi takie podejście najlepiej obrazuje niedawny artykuł The Independent, w którym neoliberalny think tank proponuje rozwiązanie problemów gospodarczych Ziemi przez… sprywatyzowanie Księżyca. Czym się strułeś, tym się lecz.

Uporczywe tkwienie w przekonaniu, że dyskusja zawsze musi sprowadzić się do logiki wypacza także inny klasyczny argument sceptyków. Carl Sagan, wybitny astronom, popularyzator nauki i jeden z nestorów współczesnego sceptycyzmu naukowego, spopularyzował powiedzenie, że nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów („Extraordinary claims require extraordinary evidence”).Biorąc je sobie do serca, powinniśmy traktować wszelkie napotkane tezy z rezerwą wprost proporcjonalną do ich wagi lub konsekwencji. O ile wysunięcie takiego argumentu jest całkowicie uzasadnione w przypadku starożytnych kosmitów, duchów, umiejętności nadprzyrodzonych i innych wydumanych hipotez, o tyle całkowicie traci ono rację bytu po przeniesieniu na grunt polityki i etyki, przeradzając się w pospolity reakcjonizm. Porównajmy: „Jakie są na to dowody?” czy „Gdzie to się sprawdziło?” to sensowne pytania w przypadku kwestii rozstrzygalnych empirycznie, ale już niekonieczne w odniesieniu do tych o wymiarze moralnym. Droga ku postępom społecznym to zwykle skok w nieznane głębiny. Społeczeństwo jest zbyt skomplikowaną strukturą, by możliwe było odwzorowanie w laboratoryjnym eksperymencie wszystkich istniejących w nim zależności i powiązań7. Byłoby to zresztą bezcelowe, bo metoda naukowa nie powie nam – a wręcz nie może powiedzieć – jak sprawiedliwie urządzić świat. Aby dobitnie przekonać się o reakcyjnym podłożu takiego sceptycyzmu, wystarczy prosty eksperyment myślowy. Cofnijmy się do czasów sprzed pierwszych demokracji konstytucyjnych – przed Deklaracją Niepodległości i rewolucją Francuską – albo jeszcze dalej, do Aten za rządów królów. W tych okolicznościach historycznych doprawdy trudno uznać domaganie się dowodów na skuteczność czy słuszność powszechnej (czy raczej: powszechniejszej) partycypacji w rządach jako cokolwiek innego niż próbę chronienia własnej uprzywilejowanej pozycji społecznej. Wprowadzenie demokracji oznaczało bowiem upadek monarchii a wraz z nią także ówczesnych elit, utratę ich władzy.

Nie ma zatem co się łudzić, że jeden model myślenia sprawdzi się w każdym kontekście, a znajomość logiki sprawi, że zawsze będziemy stać po właściwej stronie historii. Na koniec wróćmy jeszcze raz do Hume’a, bo jego poglądy to bodaj najlepsze potwierdzenie powyższej tezy. Pomimo bycia ojcem sceptycyzmu Hume wyznawał nader konserwatywną politykę, stawiając na tradycję oraz utarte wzorce społeczne. Przykładowo, był przeciwnikiem rozwodów, mimo że potrafił prawidłowo diagnozować wiele z problemów małżeństw jako instytucji społecznych, w których władzę autorytarną sprawuje mężczyzna. Był także przeciwnikiem egalitaryzmu ekonomicznego, choć był doskonale świadom niesprawiedliwości i krzywd, jakie wyrządza bieda. Można oczywiście przekonywać, że Hume przeniesiony do dzisiejszych czasów ochoczo zmieniłby swoje poglądy, gdyż obecnie nie brak dowodów na słuszność bardziej liberalnej polityki społecznej. Spekulowanie na temat tego, co martwi od lat myśliciele powiedzieliby o współczesnym świecie, bywa ryzykowne, ale nawet jeżeli przystaniemy na owo nawrócenie Hume’a to nie możemy zapominać o jednej rzeczy: zdobycie obecnych praw wymagało wpierw pokonania reakcyjnych sił pokroju Hume’a, zwykle na drodze rewolucji.

Logika i sceptycyzm to bez wątpienia niezwykle przydatne narzędzia dla naszych umysłów. One same nie powiedzą nam jednak, o czym mamy myśleć. Tkwiąc w przekonaniu, że racjonalizm sprowadza się do logiki stajemy się ślepi na wpływ ideologii na myślenie – obracamy się w przestrzeni „czystej logiki”, więc we własnym mniemaniu jesteśmy apolityczni. Prawdziwie neutralni, jak pewien wiedźmin.

  1. Przeszliśmy zatem, jak po nitce do kłębka, od logiki formalnej do esencjalizmu. W problemach esencjalizmu jeszcze na pewno kiedyś coś napiszę.
  2. To w zasadzie wariant tzw. paradoksu sorytu: „Wyobraź sobie stos piasku, z którego pojedynczo usuwane są kolejne ziarna, aż do momentu, kiedy zostanie już tylko jedno. Czy jest ono nadal stosem? Jeśli nie, to kiedy stos przestał nim być?” W przypadków kubków może się wydawać, że rozwiązaniem jest definicja funkcjonalna np. taka: kubek to naczynie, z którego ludzie piją gorące napoje. Nasza definicja co prawda poradzi sobie z nieostrością, ale otworzy się na kontekstowy relatywizm. Bo co, jeśli niektórzy ludzie piją z kubków także zimne napoje? Albo piją gorące napoje w szklankach? (jak to było modne w PRL-u). Rozwiązaliśmy jeden problem zastępując go innym.
  3. Z tym jeszcze można by się kłócić, twierdząc, że język jest jedynie niedoskonałym odbiciem uporządkowanych operacji mentalnych. Pogląd ten, zwany funkcjonalizmem, cierpi jednak na szereg problemów (chociażby to, że jego konsekwencją jest pewna forma dualizmu). To jednak temat na odrębny wpis.
  4. A nawet wśród noblistów, jak w przypadku Luca Montagniera, odkrywcy wirusa HIV, który do końca życia zajmował się promowaniem „badań” nad homeopatią i szerzeniem teorii spiskowych na temat pandemii COVID-19.
  5. Jeżeli chcecie poczytać coś więcej o epidemii cholery i innych choróbskach, które dawniej trapiły ludzkość to polecam książkę Jennifer Wright Co nas (nie) zabije. 
  6. Choć mówienie, że podnoszenie płacy minimalnej odbija się na stopie zatrudnienia jest zwyczajnie nieprawdą, co wykazali w eksperymencie naturalnym nobliści z ekonomii z 2021 roku: https://www.nytimes.com/2021/10/11/business/nobel-economics-prize-david-card-joshua-angrist-guido-imbens.html
  7. Oczywiście nauka może nadal dostarczać nam pewnych surowych danych, które mogą ułatwić nam podejmowanie decyzji moralnych. Trzeba mieć jednak świadomość, że nawet nauka nie jest całkowicie wolna od ideologii, a dane można zawsze zbierać i przedstawiać w sposób tendencyjny. Najlepszym tego przykładem są przejawy rasizmu naukowego opisane w świetnej książce Stephena Jay Goulda The Mismeasure of Man.

    Źródełko zdjęcia: Kenny Eliason na Unsplash
KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Refleksja nad końcem świata w popkulturze

Podczas oglądania piątego odcinka „The Last of Us” dotarło do mnie, że postapokaliptyczne teksty kultury opierają się na wewnętrznej sprzeczności. Z jednej strony w niemalże perwersyjny sposób napawają się wizją upadku naszego, bądź co bądź, zepsutego świata: przedstawiana w nich rzeczywistość jest brutalna, ale niepozbawiona surowego piękna, na przykład w postaci odżywającej przyrody. Z drugiej natomiast prawie nigdy nie przedstawiają one żadnej pozytywnej alternatywy; na gruzach dawnego porządku nie wyrasta nic dobrego. To właśnie widzimy w czwartym i piątym odcinku „The Last of Us”, kiedy upadek jednego faszystowskiego reżimu prędko zastąpiony zostaje kolejnym. Nikt nie próbuje niczego innego, nikt nie organizuje się oddolnie w bardziej egalitarny sposób. „Może i wypaczona kapitalizmem demokracja pośrednia jest do bani, ale wszystko inne jest jeszcze gorsze” – można wyczytać między wierszami. Zdradza to oczywiście brak politycznej wyobraźni twórców, ale nie ma co się temu dziwić. Obecnie łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu.

I mniejsza o to, na ile „realne” byłoby takie społeczeństwo. Często słyszę argumenty, że takie cyniczne przedstawianie człowieka jest po prostu „pozbawione złudzeń”; że ludzie z natury są egoistyczni, więc zrobią wszystko, byle tylko przeżyć („Wytrwać i przetrwać”). Mówimy tu jednak o utworach fikcyjnych. Mykolodzy kategorycznie wykluczają pandemię Cordycepsa – to organizm zbyt wyspecjalizowany do pasożytowania na mrówkach – czy innych grzybów, więc skoro możemy zawiesić niewiarę co do tego, to czemu nie w kwestiach społecznych i politycznych? Nie żebym domagał się więcej naiwnych utopii, gdzie wszyscy są szczęśliwi, wszelkie konflikty odeszły w niepamięć a dobro zawsze zwycięża – jeśli komuś brakuje takiej prozy, może sięgnąć po zapomniane dzisiaj powieści H. G. Wellsa (np. Ludzie jak bogowie). Chciałbym po prostu więcej tekstów kultury, które przynajmniej dopuszczają inne możliwości niż społeczny regres. Bo jeżeli bardziej sprawiedliwe społeczeństwo nie mieści się nawet w granicach naszej wyobraźni, to jak mielibyśmy je kiedykolwiek zbudować?

A co do samego serialu, to dalej jest dobrze, choć nie powiem, żebym był jakoś niesamowicie zaangażowany emocjonalnie w historię Joela i Ellie. Może to kwestia tego, że mamy do czynienia z serialową adaptacją i tak już mocno kinowej gry, której zresztą nigdy nie byłem wielkim fanem. Ale na kolejny odcinek nawet czekam.

KategorieAstronomiaPopkulturaPrzemyślenia

„Wielka cisza”

„Wielka cisza” Teda Chianga to jedno z tych opowiadań science fiction, do których lubię co pewien czas wracać. Jak na tak krótki tekst – całość ma raptem kilka stron – jest to materiał niezwykle gęsty tematycznie, łączący w sobie motyw eksploracji kosmosu z wątkiem ekologicznym i refleksją na temat języka, komunikacji i zwierzęcej inteligencji. Wszystkie te elementy zdają się perfekcyjne dopasowane, niby misterna układanka. Każde zdanie odpowiednio wybrzmiewa i ma swoje miejsce – mamy tu krótką formę w najlepszym wydaniu.

Najbardziej jednak cenię sobie w „Wielkiej ciszy” jej płaszczyznę emocjonalną. Na tym poziomie jest to gorzko-słodka opowieść o ludzkiej ambicji oraz przemijaniu, nie tyle jednostki, co całych kultur i cywilizacji, opowiedziana z nietypowego punktu widzenia: przez papugę. W tych kilku pierwszych migawkach, z których składa się to opowiadanie, ów ptasi narrator objaśnia czytelnikom paradoks Fermiego: skoro wszechświat jest tak ogromny i statystycznie prawdopodobne jest, że gdzieś poza Ziemią powstało życie, dlaczego nikt jeszcze się z nami się nie skontaktował?

W miarę, jak w kolejnych ustępach dowiadujemy się więcej o „papuzich obyczajach”, powoli nasuwa się nam odpowiedź, choć w tekście nigdy nie zostaje ona wypowiedziana wprost. Zamiast desperacko szukać obcych inteligencji wśród gwiazd być może powinniśmy bliżej wsłuchać się w te obecne tutaj, na Ziemi – w głosy naszych „braci mniejszych”. Szczególnie poruszające jest to, że ta krytyka ludzkiej krótkowzroczności (czy też: dalekowzroczności; obserwujemy odległe gwiazdy, a zdajemy się nie dostrzegać istot, z którym dzielimy planetę) w żadnym momencie nie przybiera postaci surowej reprymendy. Wręcz przeciwnie, papuga-narrator wybacza nam naszą ignorancję i krzywdy, jakie wyrządziliśmy jej dzikim pobratymcom. Jak pies, który kocha nawet niewdzięcznego, surowego pana. Czystość i niewinność takiej postawy zawsze mnie porusza.

Wizje ukazywane przez fantastykę naukową potrafią być bardzo odległe – zapuszczamy się w głąb galaktyki lub daleką przyszłość – a jej światy tworzone z rozmachem, lecz chłodne i nieprzystępne. Sterylne. „Wielka cisza” w podobny sposób prowokuje do głębokich, dalekosiężnych rozmyślań, nie tracąc jednak serca. W tym sensie jest to idealne science fiction dla ludzi, którzy tego gatunku nie lubią – lub nigdy go nie próbowali.

Można oczywiście twierdzić, że opowiadanie Chianga nie zalicza się do „twardej” fantastyki naukowej, wszak papuga o ludzkiej inteligencji to czysta fikcja. Badania nad zdolnościami poznawczymi ptaków, zwłaszcza z rodziny krukowatych, wykazały, że choć są to znacznie bardziej inteligentne zwierzęta niż podejrzewaliśmy (zważywszy na ich stosunkowo niewielkie mózgi), ich komunikacja nie może równać się ludzkiej. Nawet najgenialniejsza papuga nie jest w stanie zakomunikować swoim towarzyszom żadnej abstrakcyjnej myśli. Nigdy nie narodził się żaden kruczy Shakespeare czy papuzi Flaubert. Owszem, ale jak stwierdziła Ursula Le Guin we wstępie do „Lewej ręki ciemności”: „Science fiction nie przewiduje, science fiction opisuje […] Przepowiednia to sprawa proroków, jasnowidzów i futurologów. Nie powieściopisarzy. Powieściopisarz ma łgać”. A „Wielka cisza” to doprawdy piękne łgarstwo.

Opowiadanie, w przekładzie Jakuba Małeckiego, jest częścią zbioru „Wydech”. Fizyczny nakład niestety się już wyczerpał, ale książka nadal jest dostępna jako audiobook i ebook.

Źródełko zdjęcia: Ilona Frey na Unsplash