KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Kilka słów o bojkotowaniu „Dziedzictwa Hogwartu”

Zbliżająca się premiera gry „Harry Potter Dziedzictwo Hogwartu” wywołała kolejną falę poruszenia w sieci, więc tym razem i ja pozwolę sobie dorzucić swoje trzy grosze do tego przeklętego dyskursu. Zacznijmy od samych przyczyn kontrowersji, w bardzo ogólnym zarysie. J. K. Rowling jest transfobką – każdy, kto widział, co wyprawia na Twitterze i z kim przystaje nie może mieć co do tego żadnych wątpliwości. Z tego względu część fanów jej twórczości zdecydowała się bojkotować grę, co jak najbardziej szanuję. To, jak bezsensowne jest całkowite rozdzielanie dzieła od twórcy najlepiej podsumował Orwell w jednym ze swoich esejów:

Gdyby Shakespeare wstał z grobu i okazało się, że jego ulubioną rozrywką jest gwałcenie dziewczynek w wagonach kolejowych, nie powinniśmy temu przyklaskiwać tylko dlatego, że być może spod jego pióra wyjdzie kolejny „Król Lear”1.

W przeciwnym razie wypadałoby także rozgrzeszać naukowców, którzy dopuścili się okrutnych i nieludzkich eksperymentów, tylko dlatego, że poszerzyły one naszą wiedzę o świecie. Negatywna ocena moralna twórcy nie sprawia, że dzieło staje się warsztatowo „gorsze” a badania metodologicznie błędne, ale moim zdaniem nie można jej nie uwzględnić. Trzeba mieć jednak świadomość, że taki bojkot to postawa czysto ideologiczna. Rowling ma grube miliony i nawet gdyby „Dziedzictwo Hogwartu” okazało się skończoną klapą, nijak nie odbiłoby się to na jej sytuacji finansowej.

Sprawa dodatkowo pokomplikowała się, kiedy spłynęły pierwsze recenzje i okazało się, że „Dziedzictwo Hogwartu” jest ponoć całkiem niezłe. Najwyraźniej niektórzy liczyli na kompletnego kasztana – a szanse były spore, bo twórcy to studio bez większego doświadczenia w tego typu produkcjach z otwartym światem – dzięki czemu mogliby z czystym sumieniem wzgardzić grą, zasłaniając się swoimi niezłomnymi przekonaniami. Teraz muszą znaleźć jakieś dobre wytłumaczenie dla swojej zmiany zdania. Powrócił na przykład temat „wspieraniu twórców”. „Kupię grę, bo przecież jej twórcy niczemu nie zawinili” – myśli sobie taki skonfliktowany delikwent i poniekąd ma rację. Jest to jednak argument na glinianych nogach, bo sukces finansowy gry nie daje absolutnie żadnej gwarancji, że tworzący ją ludzie utrzymają swoje posady. Pomimo rekordowych zysków Activision-Blizzard zwolniło w 2019 roku 800 pracowników, a w tym roku taki sam los spotkał 10 tysięcy pracowników Microsoftu, ponieważ prognozy wzrostu spółki były niezadowalające (czyt. zarobili mniej, niż planowali zarobić).

Wszystko to nie oznacza jednak, że osoby, które decydują się na zakup gry należy potępić za „słabą wolę” czy co gorsza napastować w internetowych przepychankach. Ale żeby to wyjaśnić potrzebuję innego, bardziej osobistego przykładu. Harry’ego Pottera łatwo mi krytykować, bo chociaż jako dzieciak uwielbiałem pierwsze kilka tomów o przygodach młodego czarodzieja, to teraz nie żywię do nich absolutnie żadnego sentymentu. Mało tego, uważam, że nie są to szczególnie dobre książki z gatunku YA – filmy jeszcze jestem w stanie obejrzeć, bo wycięto z nich wiele z najgorszych wątków i mają one wartość dodaną w postaci świetnej obsady.

Jak tylko usłyszałem zapowiedź remake’u „Dead Space’a” postanowiłem sobie, że nie kupię go za to, że EA uśmierciło tę uwielbianą przeze mnie serię survival horror, a Visceral, jej twórców – ostatecznie zamknęło. I postanowienia dotrzymuje, chociaż kusi mnie niesamowicie, bo ponoć ta gra, tak jak „Dziedzictwo Hogwartu”, jest naprawdę dobra. Czy powinien teraz ze swojego wysokiego konia łajać wszystkich mniej zacietrzewionych niż ja? A skądże. Byłoby to zwykłe purytańskie moralizowanie, bowiem w kapitalizmie nie może być mowy o czymś takim, jak etyczna konsumpcja – praktycznie każdy produkt jest wytworem wyzysku – a bojkot nie jest szczególnie skuteczną taktyką w walce z tym systemem. Problemem jest nie to, że kupujemy niewłaściwe towary, lecz samo istnienie konsumpcjonizmu i związanych z nim patologii (nadprodukcji, marnotrawstwa, alienacji, komodyfikacji każdego aspektu życia). Poza tym nie winię ludzi za to, że szukają czegoś, co pozwoli im choćby na moment uciec od rzeczywistości – dni wypełnionych harówką, widma katastrofy klimatycznej, faszyzmu podnoszącego swój paskudny łeb. Niemniej uważam, że warto wspominać o tym, dlaczego wszystko, co związane z Harrym Potterem jest problematyczne, ale używać tego jako punktu wyjścia do dyskusji o rzeczywistym problemie: transfobii.

Na koniec mała odezwa do wszystkich skonfliktowanych, walczących z pokusą zagrania w „Dziedzictwo Hogwartu”, ale mających ku temu obiekcje moralne. To tylko kolejna gra jakich setki. Wbrew temu całemu FOMO, jakie korporacje każdego dnia próbują w nas podsycać, naprawdę nic się nie stanie, jeśli odpuścicie sobie ten konkretny tytuł. Co więcej, istnieje życie poza Harrym Potterem. Bez względu na własny sentyment może warto rozejrzeć się za czymś innym? Przeczytać inną książkę, obejrzeć inny film. Po prostu znaleźć sobie coś nowego, co nie wyszło spod ręki tak kontrowersyjnej osoby autorskiej.

1. George Orwell, „Immunitet kleru. Kilka uwag o Salvadorze Dalim”, przekł. własny.

KategoriePrzemyśleniaTechnologia

Internet zautomatyzowanej konsumpcji

Po ostatnim wysypie newsów o sztucznej inteligencji – na przykład o AI tworzącym absurdalne, pixelartowe odcinki „Seinfelda” – wróciłem do bawienia się ChatGPT, siecią neuronową generującą teksty na podstawie statystycznych modeli językowych. Jedną z rzeczy, o jakie ją poprosiłem, było wygenerowanie scenariusza do odcinka „Czarnego lustra”, w którym pewien nieszczęśnik zaprzyjaźnia się z chatGPT właśnie. Nie dostałem wprawdzie czegoś na miarę „Be Right Back”, ale efekty były, jak zawsze, marginalnie kompetentne. I wtedy naszła mnie taka myśl na temat historii rozwoju naszego cyfrowego krajobrazu:

Web 1.0 – lata 90. i pierwsze lata nowego milenium. Ludzie tworzą proste strony dla innych ludzi do oglądania. Z ważniejszych wydarzeń: powstaje moja witryna o Dragon Ball Z napisana czystym HTML-em w notatniku.

Web 2.0 – pierwsza dekada XXI wieku do teraz. Korpo tworzy serwisy i portale społecznościowe, na których ludzie zaczynają tworzyć treści dla innych ludzi. Wkrótce przekonujemy się, że otwarcie Internetu na mechanizmy kapitalistyczne dało nam nie tyle globalną wymianę myśli, co płaskoziemców, patostreamerów i kryzys demokracji.

Web 3.0 – wkrótce? Korpo tworzy sztuczną inteligencję, a ta generuje niekończący się strumień miałkich treści dla innych algorytmów AI, które oceniają i komentują te treści dla publiki złożonej głównie z AI oraz może garstki zapaleńców, oglądających 754. sezon swojego ulubionego serialu. Internet staje się w pełni zautomatyzowanym miejscem konsumpcji. Cóż za świetlana przyszłość!

Źródełko zdjęcia: Fahrul Razi na Unsplash

KategorieNeuronaukaPrzemyśleniaSceptycyzm naukowy

Niedźwiadek na Marsie

Na Marsie mieliśmy już twarz i tajemnicze drzwi, a teraz doczekaliśmy się… niedźwiadka. Oczywiście to nie dowody na żaden „spiseg” NASA, tylko skutek zjawiska nazywanego pareidolią – tendencji do dopatrywania się w sensorycznym szumie znaczących kształtów, w szczególności twarzy. Dlaczego akurat twarze? Ludzki mózg wyposażony jest w specjalny „moduł” do rozpoznawania twarzy zwany zakrętem wrzecionowatym, który znajduje się w płacie skroniowym. Uszkodzenie tego obszaru, w wyniku mechanicznego urazu lub udaru, powoduje prozopagnozję, czyli niezdolność do rozpoznawania twarzy. Osoby cierpiące na tę przypadłość nie potrafią rozpoznać nawet swoich bliskich dopóki ci, na przykład, nie przemówią. Fakt, że zostaliśmy ewolucyjnie wyposażeni w tak potężne neuronarzędzie może świadczyć o tym, jak doniosłą rolę dla naszego gatunku pełniły, i nadal pełnią, relacje społeczne.

To drzewo niejedno widziało. Źródełko zdjęcia: Peter Laing na Unsplash.

A jak chcecie na własne oczy zobaczyć, jak silna jest owa pokusa, by wszędzie dopatrywać się twarzy, spróbujcie na następnym spacerze przyjrzeć się chmurom, żwirowi, liściom łopoczącym na wietrze, zawijasom w korze czy jakimkolwiek innym skomplikowanym losowym wzorom. Gwarantuję, że w końcu ujrzycie upragnioną twarz. Czasem może to być także coś niesłychanie prostego. Wystarczy bowiem najsubtelniejsza, najbardziej abstrakcyjna sugestia, że mamy do czynienia z czymś twarzokształtnym, żeby uaktywnić nasz zakręt wrzecionowaty. Nawet fasada budynku: okna stają się oczami, a drzwi ustami lub nosem. Co ciekawe, z takiej architektonicznej „twarzy” możemy nawet odczytać emocje! Wracając z pracy widzę pewien dom, który — przez częściowo opuszczone rolety — wywołuje u mnie nieodparte wrażenie, że oto stoi przede mną jakiś przysypiający, ceglasty gigant.

Niewiele potrzeba naszemu mózgowi, żeby ujrzeć twarz w informacyjnym szumie czy przypadkowym wzorze. Źródełko zdjęcia: Levi Meir Clancy na Unsplash.
KategorieFilozofiaPrzemyśleniaSocjologia

Szersze spojrzenie na akcje charytatywne

MrBeast, najbardziej popularny YouTuber na świecie, nakręcił wideo o tym, jak z własnej kieszeni pokrył koszty operacji zaćmy dla okrągłego tysiąca Amerykanów. Ten ośmiominutowy filmik to głównie migawki sprzed i po zabiegu wybranych osób – reakcje niektórych po odzyskaniu wzroku są naprawdę wzruszające. Wydawałoby się, że za ten dobry uczynek, to cudowne uzdrowienie niewidomych, komentatorzy będą piać peany na jego cześć. Tymczasem MrBeast spotkał się z niespodziewanie surową krytyką. Owszem, robienie z filantropii medialnego spektaklu może budzić lekki niesmak, ale przecież nie sposób spierać się z tym, że samo jego działanie było jednoznacznie dobre. Prawda?

Nie do końca. Z perspektywy jednostkowej, niezwykle przydatnej dla utrzymywania obecnego status quo, takie akcje charytatywne rzeczywiście należy ocenić pozytywnie. Życie każdego, komu pomógł MrBeast, niewątpliwie zmieniło się na lepsze. Całą sytuację powinniśmy jednak rozpatrzyć w odpowiednim kontekście. Dlaczego w ogóle konieczna była interwencja milionera? Otóż w Stanach osoby nieubezpieczone muszą zapłacić za operację zaćmy od 3 do 7 tysięcy dolarów na każde oko, więc wielu ludzi w trudnej sytuacji finansowej zwyczajnie nie może sobie na nią pozwolić. W Polsce zabieg ten jest refundowany przez NFZ – na przyjęcie do kliniki pewnie trzeba naczekać się w kolejce, ale lepsze to niż wypatrywanie gwiazdki z nieba w postaci bogatego sponsora.

To „jednoznacznie dobre działanie” odbywa się zatem w ramach jednoznacznie złego systemu. Bo jak inaczej ocenić społeczeństwo, które skazuje swoich członków, często tych najbardziej bezbronnych, na łatwo uleczalną ślepotę? Zauważmy, że motywacje nie mają w tym wypadku większego znaczenia. Być może MrBeast rzeczywiście kierował się, przynajmniej we własnym mniemaniu, szlachetnymi pobudkami. Posłużę się tu jaskrawą analogią: wyobraźmy sobie Amerykę sprzed wojny secesyjnej i zamożnego białego plantatora, który – kierując się dobrocią serca – uwalnia wszystkich swoich czarnych niewolników i niewolnice. Opiewanie jego dobroci nijak nie przybliżałoby amerykańskiego społeczeństwa do zniesienia niewolnictwa. „Potrzeba nam więcej dobrych panów, a nie zniesienia niewolnictwa!” – mógłby odezwać się jakiś przebiegły polityk z południa. Inni biali, urzeczeni tym, ileż to dobra wciąż jest na świecie, tylko głębiej pogrążaliby się w swojej politycznej apatii. Po co działać, skoro najwyraźniej jesteśmy w dobrych rękach? Wciąż możemy liczyć na życzliwość bliźnich!

W tym właśnie tkwi sedno sprawy: wynoszenie bogatych dobroczyńców na piedestał odwraca uwagę od rzeczywistych problemów. Cała dyskusja, zamiast toczyć się wokół przyczyn, czyli kapitalistycznego systemu żerującego na ludzkiej niedoli, oraz potencjalnych rozwiązań – w Stanach można by zacząć od wprowadzenia publicznego systemu opieki zdrowotnej – schodzi na sentymentalne tory, a wszelkie głosy krytyki są uciszane jako „malkontenckie”. Bo skoro ktoś krytykuje taki jednoznacznie dobry czyn, to najpewniej robi to z zawiści. Co gorsza, przekierowanie takiej dyskusji staje się praktycznie niemożliwe, bo nieustannie wykolejają ją Wielcy Moralizatorzy – ludzie, dla których świat jest manichejską areną, gdzie ścierają się siły Dobra i Zła, a źródłem każdego problemu jest właśnie owo bliżej nieokreślone „zło” bądź „egoizm”, nie zaś system punktujący chciwość. Słowem: potrzeba nam więcej dobrych panów, a nie sprawiedliwego systemu społecznego.

Bardzo podobny problem mam, i tu pewnie spadną na mnie gromy, z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. O ile zupełnym obłędem wydaje mi się bezwzględne krytykowanie WOŚP – zakupione przez nich sprzęty niewątpliwie ratują życie – o tyle trudno nie dostrzec, jak kształtuje ona optykę debaty wokół polskiej służby zdrowia. „Gdyby nie WOŚP, Polskie szpitale dawno by padły” – można czasem usłyszeć. Tymczasem, jeśli wierzyć wyliczeniom OKO.press, sumy zebrane przez WOŚP oscylują w granicach dwóch promili rocznego budżetu NFZ1. Nie da się zatem załatać dziur budżetowych NFZ ani finansować szpitali z działań charytatywnych. W przypadku WOŚP dochodzi jeszcze problematyczna postać Owsiaka, który w wywiadach opowiadał się za prywatyzacją służby zdrowia. Owsiak, świadomie czy nie, dąży nie do poprawy opieki zdrowotnej w Polsce – zreformowanej, dobrze dofinasowanej publicznej służby zdrowia – tylko do skrócenia kolejek dla bogatych i niekończącego się festiwalu charytatywności dla ubogich. Dokładnie tak samo jak w Stanach.

1. Przy okazji odniosę się od razu do cokolwiek kuriozalnego kontrargumentu, jakoby takie porównanie nie miało sensu, bo „pieniądze z budżetu NFZ idą nie tylko na sprzęt”, a szpitalne inwestycje finansowane są także ze środków samorządowych i unijnych. Okej, i co z tego? Co niby stoi na przeszkodzie, żeby podnieść składki zdrowotne (lub zdobyć środki w inny sposób np. poprzez podatek progresywny) i więcej pieniędzy przekierować konkretnie na zakup sprzętu?  

Źródełko zdjęcia: Diana Polekhina on Unsplash

KategorieNeuronaukaPrzemyśleniaPsychologia

O zaskakujących zaletach nicnierobienia

Jeśli zmagacie się z jakimś szczególnie zawiłym problemem, zwłaszcza wymagającym nieco bardziej pomysłowego podejścia, mam dla Was prostą technikę, którą z powodzeniem stosuję w pracy tłumaczeniowej. Zamiast próbować przebić głową mur po prostu odłóżcie problem na później, a w międzyczasie zróbcie sobie krótką przerwę. Samo to nie byłoby jeszcze szczególnie odkrywcze, ale teraz przychodzi rzecz najważniejsza: poświęćcie ten czas na nicnierobienie. I nie chodzi mi tu o przeglądanie TikToka czy Instagrama, tylko autentyczną mentalną bezczynność, pozwalającą na swobodny dryf myśli. Niektórzy chwalą sobie medytację – mnie ona nie przekonuje, bo nie potrafię usiedzieć w miejscu – ale równie dobrze możecie wyjść na spacer czy zająć się czymkolwiek, co zbytnio nie angażuje umysłu: sprzątaniem, gotowaniem, słuchaniem muzyki, robieniem na drutach i tak dalej. Innymi słowy, wszystkim tym, co można wykonywać w „trybie autopilota”.

Może wydawać się to zwykłym marnowaniem cennego czasu, ale wiele procesów poznawczych zachodzi poniżej progu świadomości i mózg, uwolniony z uprzęży natrętnych myśli, potrafi rozpracować problem, z którym wcześniej nie mogliśmy sobie poradzić. Mamy wtedy owo osobliwe wrażenie, że coś nagle „wpadło nam do głowy”. Tymczasem to nasz mózg cierpliwie pracował nad dręczącym nas problemem, niejako bez naszego udziału. To oczywiście ogromne uproszczenie, bo w końcu to mózg jest jednym siedliskiem poznania; nie ma niczego poza nim. Podobne podłoże ma dobrze wszystkim znane zjawisko „końca języka” (tak, to naprawdę fachowa nazwa), czyli sytuacji, kiedy jakieś znane, acz zapomniane słowo zdaje się być tuż poza zasięgiem naszej świadomości.

Einstein dokonał przełomu w opracowywaniu szczególnej teorii względności, kiedy pracował jako urzędnik patentowy i miał sporo czasu na pogrążanie się w swobodnych rozmyślaniach. Nietzsche przekonywał, że wszystkie jego najlepsze idee zrodziły się w ruchu. A mnie dzisiaj, że tak pozwolę sobie umieścić się w tym zacnym gronie, udało się znaleźć właściwe słowo do przekładu, nad którym obecnie pracuję, w trakcie… odkurzania mieszkania. Choć żyjemy w czasach kultu produktywności i ciągłego przebodźcowania, czasem najlepsze, co możecie zrobić dla własnego mózgu, to po prostu dać mu chwilę wytchnienia i pozwolić myślom swobodnie dryfować.

Źródełko zdjęcia: Ricardo Alfaro on Unsplash

KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Tunic i radość z odkrywania

W przerwach od pracy ogrywam sobie Tunic i pomimo pewnych mankamentów – na przykład nieco zbyt prostej mechanika walki – jestem pod wrażeniem, jak wiernie gra ta potrafi wzbudzić w nas uczucie, jakbyśmy cofnęli się do lat dzieciństwa i znów siedzieli przyklejeni do telewizora, przechodząc trzecią Zeldę. I nie mam tutaj na myśli palców obolałych od nerwowego wciskania plastikowych przycisków na padzie do SNES-a ani przekrwionych oczu od kineskopowego monitora. Chodzi o radość z odkrywania. Wówczas wynikała ona z braku doświadczenia – dla dziecka zaskoczeniem jest każda lokacja, każdy wróg, każde rozwiązanie dizajnu; obecnie, kiedy człowiek widział już wszystko i stał się cynicznym zgredem, zdecydowanie trudniej jest go czymś zaskoczyć. Tunic jednak się to udaje, i to bez wywoływania przesadnej frustracji, jaka nierzadko towarzyszy odkrywaniu nowych rzeczy.

A oto nasz protagonista: słodki, bezimienny lisek.

Cała gra opiera się na dość prostej, ale pomysłowo zaimplementowanej filozofii: nie prowadzić graczy i graczek za rękę ani niczego nie objaśniać. Samo to brzmi co prawda jak przepis na niezwykle żmudną grę, w której godzinami błądzi się bez celu. I pewnie by tak było, gdyby nie instrukcja. Ale jak to? Przecież miało nie być żadnego objaśniania! Otóż na samym początku gry dostajemy jedynie pierwszą jej stronę, a kolejny musimy odnaleźć, przemierzając tajemniczą krainę.

Co więcej, większość tekstów, w tym także dialogów, zapisana jest niezrozumiałym pismem runicznym, poprzetykanym sporadycznymi słowami w języku polskim (bądź angielskim, zależnie od wersji gry; swoją drogą ciekawe, czy osoba tłumacząca miała dostęp do pełnego tekstu). Czasem musimy zatem trochę pogłówkować – co ułatwiają pojawiające się na niektórych stronach odręczne zapiski – albo poeksperymentować. Dokąd powinienem udać się teraz? Do czego służy ten przedmiot? Jak pokonać tego bossa? Wspaniałe jest to, że pewne rzeczy ukryte są dosłownie na widoku, więc kiedy naprowadzi nas na nie świeżo zdobyta strona instrukcji, radosny okrzyk „Aha!” aż sam ciśnie się na usta.

Przykładowa strona z instrukcji Tunic.

Decyzja, by posługiwać się wymyślonym językiem przemawia do mnie także z innego powodu. Wychowywałem się w czasach, gdy niewiele gier było lokalizowanych, więc mimo braku znajomości angielskiego trzeba było jakoś sobie radzić. Tunic przypomniało mi o tym, zachęcając mnie do przeglądania stron instrukcji pokrytych równymi szeregami run i kilkoma tylko zrozumiałymi słowami i odszyfrowywania sensu całej wypowiedzi. Nie sądzę, by było to zamierzone – twórca gry pochodzi z Kanady, więc doświadczenia milenialsów z Polski są mu raczej obce.

Jeśli czujecie, że czegoś takiego właśnie Wam brakowało w życiu, albo po prostu macie ochotę na klasyczną Zeldę z elementami Dark Soulsów i ciekawymi bossami to koniecznie sprawdźcie sobie Tunic.

KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Krytyka (pop)kultury a kompetencje kulturowe

Kiedy tak przeglądam sobie komentarze pod artykułami o grach czy filmach, odnoszę wrażenie, że coraz trudniej pisać cokolwiek sensownego o popkulturze, nie zrażając do siebie znacznej – a w każdym razie głośnej w mediach społecznościowych – grupy odbiorców. Obecny dyskurs wpadł w argumentacyjne kleszcze. Z jednej strony niektórych tematów nie sposób nawet poruszyć, nie ściągając na siebie gromów ze strony ludzi cierpiący na skrajną spoilerofobię. I tak osoba pisząca zmuszona jest do operowania ogólnikami lub obwarowywania choćby najkrótszego ustępu ostrzeżeniami, że hic sunt dracones i każdy zapuszcza się na własne ryzyko. Z drugiej strony próby krytycznej analizy danego utworu torpedowane są za pomocą argumentu „a mnie się podoba”, swoistej retorycznej pałki do uciszania wszelkich malkontentów. Masz jakieś zastrzeżenia? Znaczy się, nie podobało ci się. A nam się podobało i co nam zrobisz?

Niewykluczone, że to tylko moja banieczka informacyjna i nie jest aż tak źle. Być może to wszechmocne algorytmy Facebooka podsuwają mi wynurzenia kolejnych samozwańczych krytyków popkulturowych, bo utknąłem w pętli masochistycznego sprzężenia zwrotnego. Jakkolwiek by to było, temat ten wydał mi się na tyle ciekawy, by poświęcić mu ten krótki wpis1. Ponieważ spoilerofobia to problem złożony, i drażliwy, skupię się tu głównie na tych, co szafują argumentem „a mnie się podoba” – nie chciałbym zaleźć za skórę zbyt wielu ludziom naraz. Zacznijmy jednak od sprawy fundamentalnej: czy obiektywna ocena tekstów kultury, a szerszej sztuki jako takiej, jest w ogóle możliwa? Przydatnym narzędziem do wyznaczania granic tak złożonego problemu jest redukcja do absurdu, więc rozważmy najpierw dwa skrajne scenariusze.

Obiektywizm absolutny. „Andor to mocne 9 na 10”

Takie stanowisko zakłada, że możliwe jest wyznaczenie precyzyjnych kryteriów oceny „jakości” czy też „wartości” sztuki, które pozwoliłoby nam jednoznacznie zaklasyfikować każde dzieło jako „wybitne” lub „marne”. Przy czym słowo „precyzyjne” dźwiga na swoich barkach ogromny ciężar: nie chodzi bowiem jedynie o pewną listę ogólnych warunków do spełnienia. Język naturalny jest z natury nieostry, więc nie możemy po prostu sformułować kryteriów pokroju „posiada logiczną i spójną fabułę” czy „postaci są przekonująco zarysowane i każda ma wyraźną trajektorię rozwoju”. W ten sposób wprowadzilibyśmy do naszego systemu czynniki subiektywne. Całą ich masę. Bo co to znaczy, na przykład, „przekonująco”? To, co jednemu wyda się przekonujące, dla innego może być naiwne. Albo: jak obiektywnie stwierdzić, kiedy fabuła jest spójna? Co jeśli niespójność fabuły jest celowym zabiegiem narracyjnym (jak w Memento Nolana czy Ojcu Zellera)? Jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy chcieli umieścić na naszej liście kryteria odwołujące się do pojęć takich jak humor czy piękno, nad którymi od zarania dziejów głowią się filozofowie.

A skoro celujemy w obiektywizm absolutny to nie możemy sobie na coś takiego pozwolić. Zamiast listy ogólnych kryteriów potrzebujemy czegoś bardziej ścisłego; parametrów tak dokładnie określonych, że z ich pomocą nawet osoba zupełnie pozbawiona kompetencji kulturowych byłaby w stanie ocenić każde dzieło; systemu przyjaznego skończonym kulturalnym ignorantom czyli… komputerom. Słowem, potrzebny jest nam pewien algorytm oparty o zbiór reguł dających się wyprowadzić z podstawowych aksjomatów logiki. Tak zalgorytmizowana krytyka sztuki byłaby jak matematyka czy logika formalna. Jej wyniki byłyby niepodważalne i jednoznaczne, o ile tylko „dowód” przeprowadzono by poprawnie – zgodnie z regułami rządzącymi algorytmem (jak jednak pokazał Gödel, nawet w matematyce kwestia dowodzenia bywa nieco bardziej skomplikowana).

Zbudowaliśmy nasz domek z kart. Teraz wystarczy, że wyciągniemy jedną, a cały gmach runie. Oto i ona: kultura jest nierozerwalnie związana z językiem, więc krytyka jej wytworów nie może odbywać się poza nim. Tymczasem wszelkie próby sprowadzenia znaczenia do logiki – czyli jego algorytmizacji – spełzły na niczym. Niektórzy badacze są wręcz przekonani, że nieostrość i wieloznaczność języka naturalnego, dwie poważne przeszkody dla oparcia go na logice formalnej, są jego cechami fundamentalnymi, bez których przestałby skutecznie spełniać swoje funkcje. Bez formalnego języka możemy zapomnieć o formalnych kryteriach oceny.

Oczywiście cały ten wywód jest trochę na wyrost – nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by na serio twierdził, że stworzenie „uniwersaliów artystycznych” jest możliwe, czy nawet pożądane. Rzeczywistym odpryskiem takiego podejścia są jednak oceny liczbowe w recenzjach. Gdybyśmy mieli w ręku ów nadrzędny algorytm oceny, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby wszystkie dzieła sztuki uszeregować na jednej, arbitralnej skali „wartości artystycznej”, powiedzmy od 1 do 10. Pewnie zresztą okazałoby się to konieczne, jeśli krytyką sztuki miałoby zajmować się komputery, posługujące się językiem binarnym.

Choć obiektywizm absolutny, jak się przekonaliśmy, to mrzonka, ludzie chętnie sięgają po oceny liczbowe. I w sumie nie ma w tym nic złego, o ile ma się świadomość jak bardzo ograniczone jest to narzędzie2. Z moich obserwacji wynika, że zdecydowana większość ludzi używa ocen numerycznych dość swobodnie i nie przypisuje im żadnego głębszego znaczenia – traktuje je jako sposób na ubranie swoich subiektywnych, nierzadko złożonych odczuć i przemyśleń w jedną, poręczną wartość. Co jeśli akurat mamy ochoty zagłębiać się w szczegóły antyfaszystowskiej polityki Andora ani perorować o tym, jak świetnie pokazał przemianę tytułowego bohatera z cynika w rewolucyjnego przywódcę, tylko po prostu chcemy jasno zasygnalizować, że jest to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się Gwiezdnym Wojnom od czasu starej trylogii? „Andor to mocne 9 na 10”. Niech pierwszy rzuci kamieniem (mieczem świetlnym?), komu nie zdarzyło się nigdy tak podsumować jakiegokolwiek tekstu kultury. Przejdźmy teraz do drugiego ekstremum.

Skrajny subiektywizm. „Każda opinia jest równie dobra”

W tym ujęciu wszystkie kryteria oceny są całkowicie subiektywne, a dzieła sztuki – oraz ich interpretacje – na swój sposób równe, bo wszystko, jak powiadają Anglosasi, jest „w oku obserwatora”. Rzekomo ma to swoje źródło w indywidulnym charakterze naszych doświadczeń: każda osoba ukształtowana została przez unikalną konstelację czynników, wszak żadne dwa życia nie są dokładnie takie same. Na pozór taki „artystyczny egalitaryzm” brzmi zdecydowanie bardziej rozsądnie niż naiwny obiektywizm, ale  implikacje tej postawy są nie mniej niepokojące. Jest to równość, lecz w znaczeniu całkowitego chaosu; porządek w znaczeniu najwyższego poziomu entropii – to kulturalny odpowiednik śmierci cieplnej wszechświata.

Sprowadzając krytykę do odczuć czysto subiektywnych negujemy postęp sztuki i rozjeżdżamy jak walcem wszelkie niuanse warsztatu. Ilustracje średniowiecznych kopistów i malowidła ludzi pierwotnych, stają się „tak samo dobre”, jak dzieła późniejszych wielkich malarzy (chociaż trzeba przyznać, że styl średniowiecznych miniatur może być ciekawą estetyką, jak pokazało Pentinent). Nawet dziecięce bazgroły, w których każda matka dostrzega zaczyn artystycznego geniuszu, stają się porównywalne z Gwieździstą nocą van Gogha! Zgodność krytyków przestaje mieć jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie – już sama instytucja krytyki kulturalnej jawi się jako czysty absurd. Skoro krytyk czy krytyczka mówi tylko o swoich prywatnych odczuciach, jaki jest sens tego słuchać? Szanse, że nasze własne odczucia – całkowicie subiektywne, zaznaczmy – będą się z nimi pokrywać są niewielkie. A nawet gdyby się pokrywały, to co z tego? Czy potrzebujemy zewnętrznej aprobaty własnych odczuć? Przystając na skrajny subiektywizm, pozbawiamy się także możliwości odrzucania nawet najbardziej wydumanych interpretacji. W oczach konserwatysty Folwark zwierzęcy Orwella jest krytyką demokratycznego socjalizmu i pochwałą kapitalizmu? No nic, musimy się na to zgodzić, bo przecież „każda opinia jest równie dobra”. Pal licho fakt, że pisarz był do końca życia zdeklarowanym socjalistą.

Skrajny subiektywizm opiera się na dwóch błędnych założeniach. Przede wszystkim, ludzie nie są kształtowani przez całkowicie „indywidualne” czynniki, więc ich interpretacje nie mogą być jednostkowe. Mam złe wieści dla indywidualistów: nikt nie jest aż tak wyjątkowym płatkiem śniegu, za jakiego się uważa3. Niektóre doświadczenia są wspólne dla pewnych grup ludzi, ze względu na płeć, wiek, kulturę, narodowość, a inne – uniwersalne. Wszyscy radujemy się i cierpimy; zakochujemy się i przeżywamy miłosne zawody; rodzimy się i umieramy. Więzi te sięgają przez czas i przestrzeń, i dlatego wciąż poruszają nas opowieści starożytnych, jak Iliada Homera czy Epos o Gilgameszu. Co więcej, to właśnie ta ludzka wspólnota doświadczeń jest podstawą istnienia kultury jako takiej, a także wymogiem koniecznym do zadzierzgnięcia nici porozumienia między ludźmi. Nasza zdolność współodczuwania po części wynika bowiem z podobieństwa doświadczeń; mrocznym rewersem tego jest ludzka skłonność do myślenia plemiennego oraz niezdolność do empatii wobec osób o doświadczeniach odbiegających od naszych własnych (przyczyniająca się do takich zjawisk jak np. transfobia). Drugim gwoździem do trumny skrajnego subiektywizmu są kompetencje kulturowe – umiejętności interpretacji i oceny tekstów. Ale o tym za moment.

„A mnie się podoba”. Kompetencje kulturowe (oraz ich brak)

No dobrze, to gdzie na tej prowizorycznej skali – od absolutnego obiektywizmu do skrajnego subiektywizmu – umieścilibyśmy ludzi kończących, lub, co gorsza, zaczynających, każdą dyskusję argumentem „a mnie się podoba”? Moim zdaniem znajdują się niebezpiecznie blisko skrajnego subiektywizmu, ale używają tego stanowiska w sposób cynicznie niekonsekwentny. Kiedy krytycy przedstawiają pasujące im stanowisko, chwaląc lubiane przez nich teksty, ludzie tacy ochoczo przystają na ich argumenty. Ale wystarczy jedno nieprzychylne słowo lub wzmianka o czymś, co nie pasuje do ich światopoglądu, a zjeżają się i wycofują na z góry obrane pozycje: „to tylko twoja opinia”, „to szukanie dziury w całym”, „wszędzie teraz wpychają tę politykę” i, naturalnie, „a mnie się podoba”.

Szczególnie problematyczni pod tym względem są oczywiście GraczeTM – ci spośród grających w gry wideo, którzy najłapczywiej pochłaniają serwowaną im marketingową papkę, bo uczynili cyfrową rozrywkę głównym filarem własnej tożsamości. A ponieważ krytyka nie idzie w parze z reklamą (którą najlepiej skwitował Orwell w Niech żyje Aspidistra!, jednej ze swoich wczesnych powieści, nazywając ją „bełtanie[m] kijem w wiadrze z pomyjami”), GraczeTM, alergicznie reagują na analizę krytyczną, zrównując ją z „hejtowaniem”. Po części kieruje nimi błędnie ulokowany instynkt plemienny („atakują naszych”, czyli w tym wypadku wielomiliardowe korporacje), a po części właśnie owo głębokie niezrozumienie tego, jak działa krytyka kultury.

Bodaj najlepszym tego przykładem, jest ich wypaczona percepcja skali ocen w recenzjach. W oczach GraczeTM każda gra wpada w jedną z dwóch kategorii: absolutny majstersztyk (oceny 8-10) albo zupełnie niegrywalny kasztan (oceny 7 i niżej). Dlatego, kiedy Jim Stephanie Sterling ośmieliło się ocenić Zeldę Breath of the Wild na 7 na 10 pod jego adresem posypała się lawina gróźb i obelg4. W narzekactwie graczy często pobrzmiewa też echo Gamergate w postaci zarzutów przekupstwa wysuwanych przez nich wobec krytyczek i krytyków. I pewnie byłoby w tym trochę racji – w ostatnich latach prasa growa często bierze na siebie rolę drugiego obiegu marketingowego – gdyby nie to, że zarzuty te wyrastają z ohydnych pobudek: seksizmu, rasizmu i ogólnego reakcjonizmu.

Kiedy gracze, czy inni amatorzy (pop)kultury, próbują zacierać granicę pomiędzy odczuciami czysto subiektywnymi a analizą krytyczną, zdają się ignorować fakt, świadomie lub nie, że do oceny tekstu potrzebne są pewne kompetencje kulturowe; niektórzy są wręcz wrogo nastawieni do samej idei profesjonalnej krytyki, uważając ją za coś „wydumanego” czy „pozerskiego”.

Tak właśnie niekiedy postrzegana jest wszelka profesjonalna krytyka.

I znów: niechęć ta nie jest kompletnie bezpodstawna. Podkreślanie roli kompetencji kulturowych służy niektórym do wynoszenia się na piedestał, prowadząc do klasistowskich objawień, jak to, którym błysnęła niedawno nasza noblistka Olga Tokarczuk:

Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą.

Literatura może trafiać pod strzechy, a jeśli nie trafia – to też nie ma w tym nic złego. Nie czytasz książek? Spoko. Wiele można zarzucić tej kapitalistycznej dystopii, którą nazywamy codziennością, ale jedno trzeba jej przyznać: żyjemy w świecie obfitującym w teksty kultury, w przeróżnych formach. Możemy przebierać w komiksach, grach, filmach, serialach, przedstawieniach teatralnych i wszystkim pomiędzy, a dostęp do nich jest łatwiejszy niż kiedykolwiek. Tokarczuk ma jednak sporo racji, nawet jeśli nadaje swoim argumentom cokolwiek pogardliwy ton. A więc dlaczego do oceny literatury, czy jakichkolwiek innych wytworów kultury, potrzebne są kompetencje kulturowe? I czym właściwie one są? Najlepiej ujęła to Ursula Le Guin (pisarka absolutnie najwspanialsza, nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym):

Na przykład: pewien pisarz postanawia napisać powieść fantastycznonaukową, nie jest jednak obeznany z tym gatunkiem – nie przeczytał niczego z istniejącej literatury. To stosunkowo powszechna sytuacja, jako że science fiction jest wprawdzie poczytnym podgatunkiem literackim, lecz uznawanym za nie wart głębszej analizy krytycznej. „No bo co tu niby zgłębiać?”, myśli sobie nas nowicjusz, nie pojmując, że gatunek jest gatunkiem, ponieważ posiada określony obszar zainteresowania i zakres tematyczny; odpowiednie narzędzia, reguły i techniki obróbki materiału; własne tradycje oraz grupę doświadczonych, świadomych czytelników. Słowem, stanowi pewną literaturę.

Nieświadom tego wszystkiego nasz nowicjusz zabiera się za wyważanie otwartych drzwi. Z okrzykiem niewinnego zachwytu na nowo „odkrywa” statki kosmiczne, istoty pozaziemskie, szalonego naukowca. Zachwytom tym nie zawtórują czytelnicy fantastyki naukowej, bo widzieli te motywy już nieraz; znają je lepiej niż on sam. Tak samo zbłaźnią się krytycy, którzy wypowiadają się o powieści fantastycznej, przeczytawszy ostatnią w wieku ośmiu lat i nie zgłębiwszy historii tej literatury ani rozległej teorii, jaką obrosła, gdyż nie wiedzą jak czytać tę książkę. Nie znają kontekstu, który pozwoliłby im osadzić ją w odpowiedniej tradycji, nie rozpoznają źródeł inspiracji, nie potrafią ocenić, jaki był zamysł autora bądź autorki ani czy udało się go zrealizować. Potwierdziło się to, nader dobitnie, po wydaniu pierwszej książki o Harrym Potterze, kiedy wielu z krytyków prześcigało się w pianiu peanów na cześć jej oryginalności. Ta mylna ocena wynikała z zupełnej ignorancji gatunków, na kanwie których książka ta powstała (fantastyka dziecięca oraz brytyjska opowieść o uczniach szkoły z internatem), oraz z faktu, że ostatni raz czytali fantastykę w wieku ośmiu lat. Przykry był to widok. Jakbyśmy oglądali szefa kuchni z ekskluzywnej restauracji, który po spróbowaniu tosta z masłem pisnął wniebowzięty: „Cóż za rarytas! Niesłychane! Czemu dopiero teraz dane było mi go zakosztować?”5.

Dlatego właśnie krytyka, uprawiania właściwie, nie jest „hejtowaniem”. Określenie to, jeżeli już chcemy się nim posługiwać, może odnosić się do dezawuowania tekstu z niskich pobudek – rasistowskich, transfobicznych, seksistowskich, klasistowskich i tym podobnych. Przykładem takiego zachowania byłoby nie krytykowanie, powiedzmy, Callisto Protocol za bycie nędznym, pozbawionym wizji artystycznej klonem Dead Space’a czy książek o Harrym Potterze za lubiące niewolnictwo skrzaty domowe i osobliwie antysemickie postaci goblinów-bankierów, lecz oburzenie rzekomych fanów twórczości Sapkowskiego na czarne elfy w Wiedźminie od Netfliksa czy ultrakatolickiego fandomu Tolkiena na czarne krasnoludy z Pierścieni władzy. Rzecz jasna, schody zaczynają się kiedy konstruktywna krytyka miesza się z owym hejtowaniem, jak to miało miejsce w przypadku obydwu wspomnianych seriali, a także, między innymi, po premierze The Last of Us 2, kiedy głosy niezadowolenia transfobicznych graczy zaczęły pokrywać się z tymi, dla których problemem był sztampowy, słabo poprowadzony główny wątek oraz jego lekko absurdalna kulminacja.

Przy czym znamienne jest, że Le Guin mówi o ignorancji niektórych krytyków i autorów a nie odbiorców. Bo ogólnie nie ma nic złego w tym, że podoba nam się coś, co w bardziej obiektywnym ujęciu, jest po prostu marne. Co więcej, można mieć świadomość, że dane dzieło jest nieszczególnie wybitne, a mimo to czerpać z niego przyjemność. W jednym ze swoich esejów Orwell tak pisze o „dobrych złych książkach”:

Niemniej wszystkie te książki to, prawdę mówiąc, literatura eskapistyczna. Tworzą one w pamięci przytulne wspomnienia, zaciszne zakątki, dokąd umysł może zapuszczać się w przeróżnych momentach, lecz nie udają bynajmniej, że mają cokolwiek wspólnego z prawdziwym życiem6.

Ostatecznie zatem nawet podejście „a mnie się podoba” może być zupełnie nieszkodliwe – o ile tylko nie używamy własnych subiektywnych odczuć do maskowania niewiedzy i zamykania ust rzetelnym krytykom, bo wtedy zaczynamy przypominać tego płaskoziemcę, który pcha się do naukowej debaty i zaczyna opowiadać „jak on to wszystko widzi”. A ta cała matematyka i fizyka? Po co to komu?

  1. Zaczynając ten wpis naprawdę sądziłem, że będzie krótki.
  2. Zawsze bawi mnie to, jak przeglądam swoje oceny punktowe przeczytanych książek oraz komiksów na Goodreads i widzę na przykład: tak samo oceniłem Cudze słowa Wita Szostaka oraz Morderstwo w Orient Ekspresie Agathy Christie, jedna i druga książka dostała ode mnie cztery gwiazdki na pięć. Czy to znaczy, że są to tak samo „dobre” książki? Co to w ogóle miało by znaczyć? Jaki jest zakres porównania?
  3. Czy płatki śniegu naprawdę są niepowtarzalne? Chyba znalazłem temat na kolejny (krótszy, przysięgam) wpis.
  4. James Stephanie Sterling jest osobą niebinarną i używa zaimków they/them, więc w tekście w odniesieniu do niego używam form neutralnych (zgodnie z zaleceniem zaimki.pl).
  5. Ursula Le Guin, Genre: A word only a Frenchman Could Love, przekł. własny, prelekcja wygłoszona na konferencji PLA Preconference on Genre, Seattle, luty 2004.
  6. George Orwell, Good bad books, przekł. własny, Tribune, 2 listopada 1945 roku.

Źródełko zdjęcia: Photo by Mulyadi on Unsplash

KategoriePrzekładoznawstwoPrzemyślenia

Niewidzialny trud tłumaczy literatury

Z okazji Międzynarodowego Dnia Tłumacza, czyli po części też i mojego święta, chciałem wrzucić krótki wpis o tłumaczeniach właśnie. A ponieważ jestem powszechnie znany z optymizmu i pogody ducha, postanowiłem się podzielić z Wami garścią informacji na temat sytuacji finansowej tłumaczy literatury w Polsce. Jeżeli sarkazm obecny w poprzednim zdaniu nie jest wyczuwalny przez cyfrowy przestwór Internetu, to życzliwie uprzedzam, że nie będzie to szczególnie podnosząca na duchu lektura.

Nieraz spotykałem się w środowisku tłumaczy z sentymentem, że „literatury nie tłumaczy się dla pieniędzy”. Zawsze jednak upatrywałem się w tym snobistycznych przechwałek – pieniądze w tej pracy się nie liczą, szacunek i prestiż zaś są wszystkim. Tymczasem zgodnie z przeprowadzonym na początku tego roku badaniem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury stwierdzenie to najwyraźniej należy interpretować bardziej dosłownie: mediana stawek za arkusz wydawniczy wyniosła 660 zł brutto (czyli jakieś 600 zł netto w przypadku umowy o dzieło). W przeliczeniu na stronę daje to jakieś 27 zł na rękę za stronę (arkusz wydawniczy liczy 22 strony po 1800 znaków.) Warto również zwrócić uwagę na fakt, że chociaż kobiety stanowiły 72% badanych, ich średnie zarobki były 55 zł niższe niż w przypadku mężczyzn.

Dla osób niezaznajomionych z realiami pracy tłumaczy to wciąż może wydawać się niezgorszą stawką. Kiedy jednak weźmie się pod uwagę, że staranne tłumaczenie ponad siedmiu stron dziennie jest zadaniem karkołomnym, a teksty po przetłumaczeniu często wymagają dodatkowej językowej obróbki, to nie wygląda to już tak różowo. Ponadto tłumacze pracują w warunkach prekariatu – poza stosunkiem pracy i przywilejami stałego zatrudnienia – więc dodajmy do tego koszty pokrycia ubezpieczenia zdrowotnego, funduszu emerytalnego oraz brak płatnych urlopów i chorobowego. Dochodzimy wtedy do oszałamiającej kwoty około 2300 zł miesięcznie, niewiele powyżej minimalnego wynagrodzenia.   

Czarę goryczy przelewa fakt, że zarobki tłumaczy literatury w przeciągu ostatnich 20 lat wzrosły jedynie nieznacznie, chociaż sam rynek książki ma się bardzo dobrze. Wbrew kasandrycznym przewidywaniom niektórych „znawców rynku”, media cyfrowe nie wyparły tradycyjnej książki. A pod względem nakładu pierwszych wydań rynek zdominowany jest przez tłumaczenia – zarówno w przypadku literatury pięknej dla młodzieży jak i dla dorosłych, dla których tłumaczenia stanowią odpowiednio 71% i 74% całkowitego nakładu.

Co można zrobić, żeby poprawić sytuację tłumaczy literatury? Poza gruntowną zmianą regulacji wolnych zawodów i/lub systemu gospodarczo-społecznego raczej niewiele. Wprowadzenie obowiązkowego uiszczania składek zdrowotnych i emerytalnych w ramach umowy o dzieło zapewne spowodowałoby jedynie obniżenie stawek i przerzucenie kosztów na wykonawcę umowy, jak to miało miejsce w przypadku umowy zlecenia. Jako czytelnicy przekładów zasadniczo jedyne, co możemy zrobić, to zwrócić uwagę na rolę tłumaczy jako mediatorów kulturowych.

Ze względu na dużą presję naturalizowania kulturowych elementów tekstu źródłowego (jego udomawiania) praca jaką tłumacze wykonują staje się niewidzialna, ujawniając się jedynie wtedy, kiedy w przekładzie coś poszło nie tak. Zastanówcie się sami, kiedy ostatnio zdarzyło Wam się zwrócić uwagę na to, kto tłumaczył czytaną przez Was książkę. Albo kiedy osoba tłumacza była dla Was decydującym kryterium w wyborze kolejnej lektury. Chociaż tłumacze na dobre zajęli już należne im miejsce na stronie książki – tuż pod autorem – ich wysiłki wciąż jednak nie są doceniane. Wyszukiwanie wszelakich błędów przekładu (zwłaszcza w tytułach i tłumaczeniu nazw własnych) stało się dla wielu swego rodzaju hobby. Nawet w profesjonalnych recenzjach książek wątek przekładu bywa pomijany lub sprowadzany do prostej dychotomii dobry/zły.

Jeżeli zatem chcielibyście coś zrobić dla tłumaczy literatury, to zwróćcie następnym razem uwagę na to, kto tłumaczył Waszą nową ulubioną książkę i mówcie głośno o przekładzie oraz pracy tłumaczy. Nie będzie z tego pieniędzy na poprawę ich marnej sytuacji finansowej, ale może chociaż pozwoli czerpać im więcej satysfakcji z własnej pracy.  

Źródełko zdjęcia: Photo by Annie Spratt on Unsplash

KategoriePrzemyśleniaSocjologiaTechnologia

Dylemat społeczny

Kluczowe pytanie „Dylematu społecznego”, nowego dokumentu Netflixa o mediach społecznościowych, pada już w pierwszych minutach: w czym rzeczywiście tkwi problem social media? W odpowiedzi intelektualni tytani przemysłu technologicznego – grube ryby m.in. z Google, Facebooka, Twittera i YouTube’a – drapią się po głowach, stękają i generalnie nie wyduszają z siebie nic sensownego. I na tym w zasadzie dokument mógłby się skończyć, bo wszystko, co pojawia się później to sianie moralnej paniki, łechtanie ego sprawców tego bajzlu i kręcenie się za własnym ogonem, byle tylko nie zmierzyć się z realiami późnego kapitalizmu. Możecie potraktować ten wpis jako coś z kategorii „obejrzałem, żebyście Wy nie musieli”, bo „Dylematu społecznego” nie polecam, choć warto podyskutować o pewnych poruszonych przez niego kwestiach.

Podstawowym zarzutem, który mam wobec twórców dokumentu, jest to jak bardzo próbują podsycać technofobię. Inscenizowane fragmenty, pokazujące jak media społecznościowe rozbijają życie zwyczajnej amerykańskiej rodziny, są momentami groteskowe i obnażają całkowity brak zrozumienia istoty problemu. Dzieci są tak uzależnione od swoich smartfonów, że nie są w stanie wytrzymać nawet chwili bez nich. W pewnym momencie widzimy jak rodzina zasiada do wspólnego obiadu i matka zamyka na godzinę wszystkie telefony w specjalnym pojemniku z timerem. Oczywiście rozmowa się nie klei i szybko zapada niezręczna cisza. Nie mija nawet parę minut, a kilkunastoletnia córka nie wytrzymuje, roztrzaskuje pojemnik i zabiera swój telefon. To bardzo czytelny, emocjonalnie naładowany przekaz: Patrzcie co media społecznościowe robią z naszymi dziećmi. Patrzcie co robią z nami – przestajemy ze sobą rozmawiać! Jest zatem pewna ponura ironia w tym, że dokument o manipulacji social media sam posuwa się do manipulacji.

To w zasadzie nic nowego – ten technofobiczny argument jest w kulturze obecny od lat, głównie wśród ludzi, którzy w odcięciu się od technologii upatrują się swojej moralnej wyższości (patrz PS). Takie przedstawienie wpływu technologii na młodych ludzi jest jednak jednowymiarowe. Faktem jest, że nastolatkowie potrafią mieć praktycznie zerową kontrolę impulsów i przez to często wymagają rodzicielskiego nadzoru, ale nie można zapominać też o tym, że są przyklejeni do swoich smartfonów również dlatego, że znaczna część ich życia rozgrywa się w sieci. Można nad tym ubolewać, ale nie sądzę, żeby pod tym względem możliwy był krok w tył – tak teraz wyglądają relacje międzyludzkie. Odcięcie od Internetu jest poważnym ciosem dla sfery społecznej młodych ludzi, których krucha tożsamość dopiero się kształtuje, szargana z jednej strony chęcią odróżnienia się od innych i a drugiej potrzebą przynależności. Z tego względu stawianie znaku równości pomiędzy ciągłą obecnością na platformach społecznościowych a uzależnieniem może być dla młodych ludzi krzywdzące i alienujące, utwierdzając ich w przekonaniu, że dorośli ich po prostu nie rozumieją. Myślę, że nawet ludzie z pokoleń, dla których największy rozwój mediów społecznościowych przypadł na okres dorosłości, zdają sobie z tego sprawę – wystarczy sięgnąć pamięcią do wypełnionych angstem lat młodzieńczych.

Narratorzy (w szczególności Tristan Harris, były specjalista ds. etyki designu Facebooka) bardzo często powołują się też na psychologię ewolucyjną: social media są ich zdaniem tak potężnie uzależniające, ponieważ nasze mózgi nie wyewoluowały do funkcjonowania w rozległych sieciach społecznych i do przyjmowania gratyfikujących bodźców, takich jak Facebookowe lajki czy powiadomienia na smartfonach, w tak dużych ilościach. Jestem z natury sceptyczny wobec takich argumentów, bo chociaż zdają się brzmieć całkiem sensownie, to często nie są poparte żadnymi dowodami – zresztą w przypadku psychologii ewolucyjnej przedstawienie twardych dowodów często jest zwyczajnie niemożliwe. W naszych mózgach nie zachowały się przecież żadne materialne ślady ewolucji kulturowej, przez co argumentów ewolucyjnych można łatwo nadużywać: nasze mózgi nie wyewoluowały również do czytania i pisania, ale jakoś nie widzę zbyt wielu zwolenników analfabetyzmu.

Zajrzałem jednak do literatury psychologicznej poświęconej problemom związanym z korzystaniem z social media. Uzależnienia od platform społecznościowych jest rzeczywiste, ale nie różni się szczególnie od innych form uzależnienia behawioralnego. Badania wskazują także na słaby związek pomiędzy korzystaniem z platform społecznościowych a występowaniem depresji i stanów lękowych. Interesujące jest to, że poza młodymi ludźmi problemy związane z social media dotykają najbardziej kobiety. Zdaje się to sugerować, że prawdziwe źródło problemu może leżeć głębiej – nie w samych platformach społecznościowych, a w tym jak traktowane są kobiety w naszej kulturze i jaka jest ich pozycja w społeczeństwie. Nie oznacza to, że można bagatelizować rolę social media np. we wzmacnianiu nierealnych stereotypów piękna i toksycznych wzorców męskości oraz dehumanizowaniu kobiet poprzez sprowadzanie ich wartości do cielesności. Pokazuje to jednak, że usunięcie konta na Facebooku jest rozwiązaniem w najlepszym wypadku jedynie doraźnym.

Niemniej w „Dylemacie społecznym” jest też sporo sensownych argumentów, chociaż, jak zaraz postaram się pokazać, błędnie identyfikujących rzeczywisty problem. Nasi narratorzy, głównie owe grube ryby z Doliny Krzemowej, zwracają uwagę m.in. na brak odpowiedniej regulacji materiałów przeznaczonych dla dzieci na YouTube oraz wyższy odsetek samobójstw i samookaleczeń wśród nastolatków w porównaniu do minionych dekad. Z tym pierwszym nie zamierzam dyskutować, bo to, że YouTube to istny dziki zachód jeżeli chodzi o kontent dla młodszego odbiorcy nie ulega wątpliwości. Niemniej ten stan rzeczy wymaga szerszego kontekstu – brak zewnętrznej kontroli nie jest problemem inherentnym dla mediów społecznościowych tylko kapitalizmu jako takiego, zwłaszcza w amerykańskim wydaniu. Dokładnie to samo dzieje się w innych branżach, chociażby w branży gier wideo AAA, która podsuwa dzieciom mechaniki hazardowe (lootboksy), na wszelkie sposoby próbuje nimi manipulować (poprzez cały szereg różnych form mikropłatności) i trenuje ich na posłusznych konsumentów treści. Można oczywiście nawoływać do reformowania każdej branży z osobna, jak zdają się to czynić narratorzy „Dylematu społecznego”, ale coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że takie działanie to jedynie łatanie dziur w łajbie, która idzie na dno. Dla tego 1%, który siedzi w swoich wygodnych kajutach na szczycie łodzi nie ma to większego znaczenia, ale dla pozostałych 99% zalewanych wodą pod pokładem i owszem.    

W czasach kiedy kapitalizm coraz bardziej zaciska ekonomiczną pętle na szyi młodych ludzi, często pozbawiając ich perspektyw na godne zarobkowanie (patrz PS2), a zbliżająca się globalna katastrofa klimatyczna pozbawiła ich nadziei na normalne dorosłe życie, wskazywanie palcem na social media jako głównego sprawcę ich problemów psychicznych jest, delikatnie mówiąc, mylące. W pewnym momencie jeden z narratorów wprost stwierdza, że w statystyki na temat liczby samobójstw osób w wieku 15-19 lat idealnie wpisuje się moment, na który przypada największy rozwój mediów społecznościowych: rok 2010. Jeżeli sam miałbym typować, jakie wydarzenie społeczno-gospodarcze miało w tym czasie największy wpływ na psychikę młodych ludzi, obstawiałbym raczej kryzys bankowy z roku 2008/2009 i następującą po nim recesję. Nie zaprzeczam temu, że nierealistyczne standardy szczęścia i piękna promowane na mediach społecznościowych mają wpływ na dobrostan psychiczny młodych ludzi. Nie jest to jednak problem właściwy wyłącznie mediom społecznościowym. Jest to kolejny przejaw konsumpcjonizmu i realizmu kapitalistycznego, wszechobecnych w innych mediach i tekstach kultury, o czym „Dylemat społeczny” nie wspomina. Dokument ignoruje również sytuację osób LGBT+. Wypełniony nienawiścią dyskurs i dyskryminująca legislacja, które w ostatnich latach nasiliły się w wielu miejscach, sprawiają, że ryzyko samobójstw wśród tych osób jest znacznie wyższe niż w pozostałej części populacji. Problem rosnącej liczby samobójstw młodych ludzi jest złożony i odciągnięcie ich od telefonów go nie rozwiąże.

Jest też coś perwersyjnego w sposobie, jaki narratorzy próbują nas straszyć złymi, manipulacyjnymi mediami społecznościowymi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że, pomimo świadomości destruktywnego wpływu social media na życie wielu ludzi, ich twórcy czerpią z tego pewną satysfakcję. Coś na kształt moralnie wypaczonej dumy zawodowej w stylu Waltera White’a z Breaking Bad: Może i rozpieprzyliśmy podstawy społeczeństwa informacyjnego, ale patrzcie jaką dobrą wykonaliśmy przy tym robotę. Najgłupsze w tym jest to, że te nie jest prawda. To tylko kolejny sales pitch, kolejny chwyt marketingowy. Najwyraźniej nawet kiedy ci ludzie próbują zdiagnozować, co trapi ich własną branżę, i wydusić z siebie coś szczerego, z ich gardeł wydostaje się jedynie korpogadka. Bo chociaż mechanizmy manipulacji wbudowane w media społecznościowe rzeczywiście potrafią do pewnego stopnia sterować opinią społeczną, nie są choćby w połowie tak skuteczne jak może się wydawać ich twórcom.

Dezinformacja towarzyszy nam odkąd istnieje społeczeństwo informacyjne i media masowego przekazu. Jej skala i perfidia rzeczywiście uległy zwiększeniu w dobie Internetu, ale techniki są w gruncie rzeczy wciąż te same: polaryzacja opinii, kłamanie, rzucanie półprawdami i niedopowiedzeniami, narzucanie fałszywej tożsamości i dzielenie ludzi na sztuczne plemiona, granie na emocjach, przekierowywanie dyskusji na tematy zastępcze (whataboutism), żeby wymienić te bardziej powszechne. Dlatego obraz social media jako złowieszczych marionetkarzy, którzy w niespotykany dotąd sposób kierują każdym naszym poczynaniem jest po prostu śmieszna. Co gorsza to karykatura, która może odwrócić uwagę od prawdziwego problemu (dezinformacji i niedoinformacji) i jego właściwego rozwiązania – uczenia ludzi krytycznego myślenia. Usunięcie konta na Facebooku nie uczyni nikogo niepodatnym na medialne czy korporacyjne manipulacje.

Tym bardziej irytujące było dla mnie to, jak „Dylemat społeczny” przedstawia polityczną polaryzację i radykalizację. Twórcy biorą ten sam argument utraty porozumienia, który jest wadliwy nawet na poziomie rodziny, i próbują go rozciągnąć do całego społeczeństwa. Zdaniem twórców problemem naszego społeczeństwa jest bowiem fakt, że „przestajemy z sobą rozmawiać”, bo radykałowie zarówno z prawej jak i z lewej strony politycznego spektrum przejmują dyskurs w mediach społecznościowych. Dokument jest wręcz agresywnie ambiwalentny w przedstawianiu tych radykałów, stylizując ich na ultra prawicowych YouTuberów, ale wkładając im w usta bardzo ogólnikowe, puste frazesy. Takie stanowisko to niestety zgniły centryzm, który w obliczu pogłębiających się społecznych niesprawiedliwości i dysproporcji pomiędzy ludźmi u władzy i tymi jej pozbawionych (lub inaczej: twórców kapitału i jego posiadaczy) zachęca nas do politycznej apatii zamiast do działania. Wmawia się nam, że to nie kapitalizm i faszyzm powodują konflikty społeczne, ale brak porozumienia. Zwolennicy statusu quo mogą zatem spać spokojnie, bo obecnemu stanowi rzeczy winna jest nie ich polityczna bierność, lecz utrudniająca porozumienie technologia.

Najlepszym komentarzem do tego była scena, w której rodzeństwo ze wspomnianej wcześniej wyimaginowanej rodziny zostaje brutalnie zatrzymane przez policję w trakcie manifestacji. W świetle niedawnych wydarzeń z ruchem Black Lives Matter w Stanach, czy chociażby bardziej lokalnej sytuacji z protestem przeciwko zatrzymaniu Margot, ten argument przedstawia się jako szczególnie kłamliwy. Brutalność policji i prześladowanie mniejszości to nie problemy, które wynikają z braku dialogu. To problemy, które wynikają z braku działania. Wielu ludzi wolałoby jednak, żebyśmy na zawsze utknęli w tych jałowych dialogach, notorycznie wykolejanych przez prawicowych trolli. Systemowy rasizm w USA, mimo bardziej subtelnych form, nadal ma się dobrze, ponad pół wieku po ruchach obywatelskich. Jak długo jeszcze amerykańskie społeczeństwo ma debatować na temat tego, co należy z tym zrobić?    

Ostatecznie „Dylemat społeczny” zawodzi pod względem swojego wezwania do działania – bo, jak rozumiem, jego celem było skłonienie oglądających do wprowadzenia rzeczywistych zmian w świecie. Tyle, że zamiast zmobilizować ludzi do politycznego działania przekaz „Dylematu społecznego” rozłazi się, sprowadzony do bardzo górnolotnych komunałów i bezsensownego „usuńcie konto na Fb”. Chociaż w wielu wypowiedziach narratorzy zbliżają się do wyrażenia pewnych konkretnych opinii politycznych, nie wychodzą niestety znacznie poza snucie fantazji na temat etycznego kapitalizmu. A etyczny kapitalizm to oksymoron. Dopóki nie wprowadzimy gruntownych zmian i nie zaczniemy na poważnie rozważać alternatyw do kapitalizmu dopóty korporacje pokroju Facebooka nie będą szczególnie przejmować się moralnym wymiarem swoich działań, bo z tego po prostu nie ma zysków. Korporacje nie mają wstydu czy wyrzutów sumienia. Gdyby tak było, Mark Zuckerberg zapadłby się pod ziemię, prosto do jądra planety, kiedy był przesłuchiwany przez kongres Stanów Zjednoczonych w sprawie afery z Cambridge Analytica. Żeby zatem poderwać ludzi do rzeczywistego działania, trzeba zrobić coś więcej niż tylko wybrać sobie jeden aspekt kapitalizmu jako chłopca do bicia i jak już spuścimy mu manto, ogłosić, że wszystkie problemy z naszym głęboko wadliwym systemem społeczno-gospodarczym zostały rozwiązane.

PS. Zdarzyło mi się trafić na ludzi, którzy hasło „usunąłem swojego Facebooka” chętnie oprawiliby w ramki i powiesili na ścianie, traktujący wszystkich, którzy tego nie zrobili, jak niedoinformowanych i/lub naiwnych głupków.

PS2. Milenialsi, wychowani w czasach kryzysu gospodarczego, zarabiają mniej niż poprzednie pokolenia. Powiększyły się też dysproporcje ze względu na posiadane wykształcenie (co, szczególnie w Stanach, jest bezpośrednio związane z zasobnością portfeli rodziców). Warto też zwrócić uwagę na fakt, że zarobki młodych ludzi w ciągu ostatnich 50 lat praktycznie nie uległy zmianie, podobnie zresztą jak stawki godzinowe szeregowych pracowników (w przeciwieństwie do kadry zarządzającej wysokiego szczebla)

KategorieAstronomiatoday I learned

Czy na Wenus może istnieć życie?

Światem astronomii wstrząsnęła wczoraj informacja o odkryciu w gęstych chmurach Wenus fosforowodoru – związku chemicznego wytwarzanego przez organizmy beztlenowe i uważanego za pośredni dowód na istnienie życia. Zanim jednak damy się porwać spekulacjom na temat wenusjańskiej cywilizacji i tego jak kontakty z obcymi istotami wpłyną na naszą kosmiczną oraz ziemską perspektywę warto przeanalizować to, co sami autorzy mówią tych potencjalnie przełomowych badaniach i odnieść je do szerszego kontekstu działania metody naukowej.

Zacznijmy od odsunięcia na bok scenariuszy wyjątkowo mało prawdopodobnych: jeżeli na Wenus istnieje życie, niemal na pewno nie jest to żadna cywilizacja, nawet na wczesnym, pre-technologicznym poziomie rozwoju. Wielce wątpliwe jest również jest, że są to złożone organizmy wielokomórkowe. Chociaż nie badaliśmy Wenus pod kątem istnienia życia (ale patrz PS), tak jak czerwonych pustkowi Marsa czy skutych lodem oceanów księżyców gazowych olbrzymów – Europy i Enceladusa – wysłaliśmy na nią wiele sond np. w ramach sowieckiego programu Venera i amerykańskiego programu Mariner. Wenus przyglądaliśmy się także przy okazji licznych przelotów sond, w których studnia grawitacyjna tej planety i jej ruch orbitalny wokół słońca wykorzystywane były niczym ogromna proca do wystrzelenia naszych kosmicznych posłańców w głąb układu słonecznego (jest to tzw. asysta grawitacyjna). Więc jeżeli Wenus skrywałaby aż tak monumentalne tajemnice to odkrylibyśmy je jakiś czas temu.

Poza tym, są dobre powody, czemu nie byliśmy szczególnie zainteresowani poszukiwaniem biosygnatur – chemicznych śladów bytowania życia – akurat na Wenus. Planeta ta bywa określana siostrzaną dla Ziemi, ze względu na skalistą budowę, podobne rozmiary i ogólną kompozycję chemiczną, jednak panujące na niej warunki są skrajnie różne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Gęsta atmosfera Wenus, składająca się głównie z dwutlenku węgla, sprawia, że na powierzchni panuje miażdżące ciśnienie i niesamowicie wysoka temperatura (ponad 450 stopni Celsjusza). Ze względu na efekt cieplarniany, który na Wenus całkowicie wymknął się spod kontroli, jest tam bardziej gorąco nawet niż na spieczonym słońcem i niemal pozbawionym atmosfery Merkurym. W wyższych partiach atmosfery Wenus unoszą się także chmury kwasu siarkowego, z których pada żrący deszcz. Być może „życie zawsze znajdzie jakiś sposób”, ale myślę, że możemy naukowcom wybaczyć brak zainteresowania perspektywami istnienia organizmów żywych w tych iście piekielnych warunkach (co prawda nie powstrzymało to niektórych, w tym nawet amerykańskiego astronoma i popularyzatora nauki Carla Sagana, przed snuciem wizji kolonizacji Wenus).

Wracając do niedawnego odkrycia. Czy obecność fosforowodoru w atmosferze Wenus oznacza, że bez wątpienia istnieje tam choćby mikroskopijne życie? W żadnym razie. Jak zauważają sami autorzy artykułu opublikowanego w Nature, który zainicjował to medialne i naukowe poruszenie:

Po przeprowadzeniu wyczerpującej analizy stanu stacjonarnego i reakcji fotochemicznych obecność PH3 [fosforowodoru] pozostaje niewyjaśniona. Brak jest obecnie abiotycznego [tj. nie wynikającego z aktywności organizmów żywych] źródła tych sygnatur w atmosferze Wenus, jej chmurach, na jej powierzchni i pod nią, w wyładowaniach elektrostatycznych w atmosferze, aktywności wulkanicznej, czy uderzeniach meteorytów. Obecność PH3 może być wywołana przez nieznane dotąd procesy fotochemiczne lub geochemiczne bądź, podobnie jak w przypadku biologicznych źródeł PH3 na Ziemi, przez organizmy żywe (tłumaczenie, zaznaczenie i komentarze moje).

Wielu innych badaczy niezwiązanych bezpośrednio z tymi badaniami jest również sceptycznych. Jak stwierdził Gerald Joyce, biolog w Salk Institute w Kalifornii, w korespondencji z dziennikarzami The New York Times:

Pomimo wcześniejszych spekulacji (głównie ze strony tych samych autorów) te wyniki trudno zinterpretować jako biosygnaturę (tłumaczenie moje).  

Niewykluczone zatem, że za obecność fosforowodoru odpowiedzialny jest nieznany, lecz całkowicie abiotyczny proces.

Tego typu odkrycia zdarzały się już w przeszłości, czego najlepszym przykładem są pulsary – bardzo szybko obracające się gwiazdy neutronowe z potężnym polem magnetycznym. Podczas każdego obrotu pulsary wysyłają w przestrzeń kosmiczną wiązki promieniowania elektromagnetycznego, które w bardzo regularnych odstępach mogą docierać do Ziemi, jeżeli dany pulsar akurat jest zwrócony do nas swoim biegunem. Kiedy w roku 1967 Jocelyn Bell Burnell i Antony Hewish odkryli pierwszego pulsara, regularność jego sygnałów spowodowała, że wysunięta została nieśmiała hipoteza, że pochodzą one od pozaziemskiej cywilizacji. Chociaż naukowcy nazwali ten sygnał LGM-1 (od little green men, humorystycznego określenia kosmitów) nie brali hipotezy o obcej cywilizacji na poważnie, a po odkryciu kolejnych pulsarów została ona całkowicie odrzucona.

Trzeba jednak przyznać, że sytuacja z fosforowodorem na Wenus przedstawia się nieco inaczej. Naukowcy włożyli dużo wysiłku w zweryfikowanie swoich wyników, powtarzając swoje pomiary i wykorzystując do tego dwa różne obserwatoria. Interpretację wyników komplikuje jednak kontrowersyjna rola fosforowodoru jako biosygnatury – nadal nie jest do końca jasne jak organizmy beztlenowe go wytwarzają – oraz fakt, że w naszych poszukiwaniach pozaziemskiego życia stale kierujemy się bardzo ograniczoną perspektywą. Jedynym życiem w całym obserwowalnym wszechświecie jakie znamy jest życie ziemskie. Odkrycie fosforowodoru na Wenus musi zatem zostać potwierdzone przez inne zespoły badawcze. Ale tak jak wspomniałem wyżej, nawet wtedy nie da nam to stuprocentowej pewności, że mamy do czynienia z życiem. Byłaby to jednak duża motywacja do dalszych badań, a ponieważ Wenus jest tak blisko, szeroko zakrojone misje badawcze mogłoby zostać przeprowadzone stosunkowo szybko, być może nawet w ciągu najbliższej dekady.

Odkrycie fosforowodoru na Wenus jest niewątpliwie ekscytujące. Żeby uniknąć rozczarowania, lepiej jednak myśleć o nim w kategoriach naukowej zagadki, zamiast oddawać się fantazjowaniu na temat tego, co przyniesie przyszłość badań nad Wenus i czy przypadkiem za kosmicznym rogiem nie czają się kosmici. 

PS. W latach 60. hipotezę o istnieniu życia na wenus wysunął Carl Sagan. Być może okaże się, że ostatecznie miał rację.

PS2. Jeżeli zastanawiacie się jak w ogóle astronomowie są w stanie stwierdzić z Ziemi, jakie związki chemiczne znajdują się w atmosferze innej planety, odsyłam do materiałów na temat spektroskopii. W dużym uproszczeniu, spektroskopia polega na odczytywaniu unikalnych dla każdego pierwiastka śladów interakcji ze światłem – różne pierwiastki, ze względu na swoją budowę atomową, wchodzą w inne interakcję ze światłem i generują inne spektrum. Dzięki temu za pomocą spektroskopów możemy stwierdzić, że np. w atmosferze planety jest tlen wyłącznie na podstawie docierającego od niej odbitego światła.

Źródełko zdjęcia: domena publiczna.