KategoriePrzemyśleniaTechnologia

Internet zautomatyzowanej konsumpcji

Po ostatnim wysypie newsów o sztucznej inteligencji – na przykład o AI tworzącym absurdalne, pixelartowe odcinki „Seinfelda” – wróciłem do bawienia się ChatGPT, siecią neuronową generującą teksty na podstawie statystycznych modeli językowych. Jedną z rzeczy, o jakie ją poprosiłem, było wygenerowanie scenariusza do odcinka „Czarnego lustra”, w którym pewien nieszczęśnik zaprzyjaźnia się z chatGPT właśnie. Nie dostałem wprawdzie czegoś na miarę „Be Right Back”, ale efekty były, jak zawsze, marginalnie kompetentne. I wtedy naszła mnie taka myśl na temat historii rozwoju naszego cyfrowego krajobrazu:

Web 1.0 – lata 90. i pierwsze lata nowego milenium. Ludzie tworzą proste strony dla innych ludzi do oglądania. Z ważniejszych wydarzeń: powstaje moja witryna o Dragon Ball Z napisana czystym HTML-em w notatniku.

Web 2.0 – pierwsza dekada XXI wieku do teraz. Korpo tworzy serwisy i portale społecznościowe, na których ludzie zaczynają tworzyć treści dla innych ludzi. Wkrótce przekonujemy się, że otwarcie Internetu na mechanizmy kapitalistyczne dało nam nie tyle globalną wymianę myśli, co płaskoziemców, patostreamerów i kryzys demokracji.

Web 3.0 – wkrótce? Korpo tworzy sztuczną inteligencję, a ta generuje niekończący się strumień miałkich treści dla innych algorytmów AI, które oceniają i komentują te treści dla publiki złożonej głównie z AI oraz może garstki zapaleńców, oglądających 754. sezon swojego ulubionego serialu. Internet staje się w pełni zautomatyzowanym miejscem konsumpcji. Cóż za świetlana przyszłość!

Źródełko zdjęcia: Fahrul Razi na Unsplash

KategoriePrzemyśleniaSocjologiaTechnologia

Dylemat społeczny

Kluczowe pytanie „Dylematu społecznego”, nowego dokumentu Netflixa o mediach społecznościowych, pada już w pierwszych minutach: w czym rzeczywiście tkwi problem social media? W odpowiedzi intelektualni tytani przemysłu technologicznego – grube ryby m.in. z Google, Facebooka, Twittera i YouTube’a – drapią się po głowach, stękają i generalnie nie wyduszają z siebie nic sensownego. I na tym w zasadzie dokument mógłby się skończyć, bo wszystko, co pojawia się później to sianie moralnej paniki, łechtanie ego sprawców tego bajzlu i kręcenie się za własnym ogonem, byle tylko nie zmierzyć się z realiami późnego kapitalizmu. Możecie potraktować ten wpis jako coś z kategorii „obejrzałem, żebyście Wy nie musieli”, bo „Dylematu społecznego” nie polecam, choć warto podyskutować o pewnych poruszonych przez niego kwestiach.

Podstawowym zarzutem, który mam wobec twórców dokumentu, jest to jak bardzo próbują podsycać technofobię. Inscenizowane fragmenty, pokazujące jak media społecznościowe rozbijają życie zwyczajnej amerykańskiej rodziny, są momentami groteskowe i obnażają całkowity brak zrozumienia istoty problemu. Dzieci są tak uzależnione od swoich smartfonów, że nie są w stanie wytrzymać nawet chwili bez nich. W pewnym momencie widzimy jak rodzina zasiada do wspólnego obiadu i matka zamyka na godzinę wszystkie telefony w specjalnym pojemniku z timerem. Oczywiście rozmowa się nie klei i szybko zapada niezręczna cisza. Nie mija nawet parę minut, a kilkunastoletnia córka nie wytrzymuje, roztrzaskuje pojemnik i zabiera swój telefon. To bardzo czytelny, emocjonalnie naładowany przekaz: Patrzcie co media społecznościowe robią z naszymi dziećmi. Patrzcie co robią z nami – przestajemy ze sobą rozmawiać! Jest zatem pewna ponura ironia w tym, że dokument o manipulacji social media sam posuwa się do manipulacji.

To w zasadzie nic nowego – ten technofobiczny argument jest w kulturze obecny od lat, głównie wśród ludzi, którzy w odcięciu się od technologii upatrują się swojej moralnej wyższości (patrz PS). Takie przedstawienie wpływu technologii na młodych ludzi jest jednak jednowymiarowe. Faktem jest, że nastolatkowie potrafią mieć praktycznie zerową kontrolę impulsów i przez to często wymagają rodzicielskiego nadzoru, ale nie można zapominać też o tym, że są przyklejeni do swoich smartfonów również dlatego, że znaczna część ich życia rozgrywa się w sieci. Można nad tym ubolewać, ale nie sądzę, żeby pod tym względem możliwy był krok w tył – tak teraz wyglądają relacje międzyludzkie. Odcięcie od Internetu jest poważnym ciosem dla sfery społecznej młodych ludzi, których krucha tożsamość dopiero się kształtuje, szargana z jednej strony chęcią odróżnienia się od innych i a drugiej potrzebą przynależności. Z tego względu stawianie znaku równości pomiędzy ciągłą obecnością na platformach społecznościowych a uzależnieniem może być dla młodych ludzi krzywdzące i alienujące, utwierdzając ich w przekonaniu, że dorośli ich po prostu nie rozumieją. Myślę, że nawet ludzie z pokoleń, dla których największy rozwój mediów społecznościowych przypadł na okres dorosłości, zdają sobie z tego sprawę – wystarczy sięgnąć pamięcią do wypełnionych angstem lat młodzieńczych.

Narratorzy (w szczególności Tristan Harris, były specjalista ds. etyki designu Facebooka) bardzo często powołują się też na psychologię ewolucyjną: social media są ich zdaniem tak potężnie uzależniające, ponieważ nasze mózgi nie wyewoluowały do funkcjonowania w rozległych sieciach społecznych i do przyjmowania gratyfikujących bodźców, takich jak Facebookowe lajki czy powiadomienia na smartfonach, w tak dużych ilościach. Jestem z natury sceptyczny wobec takich argumentów, bo chociaż zdają się brzmieć całkiem sensownie, to często nie są poparte żadnymi dowodami – zresztą w przypadku psychologii ewolucyjnej przedstawienie twardych dowodów często jest zwyczajnie niemożliwe. W naszych mózgach nie zachowały się przecież żadne materialne ślady ewolucji kulturowej, przez co argumentów ewolucyjnych można łatwo nadużywać: nasze mózgi nie wyewoluowały również do czytania i pisania, ale jakoś nie widzę zbyt wielu zwolenników analfabetyzmu.

Zajrzałem jednak do literatury psychologicznej poświęconej problemom związanym z korzystaniem z social media. Uzależnienia od platform społecznościowych jest rzeczywiste, ale nie różni się szczególnie od innych form uzależnienia behawioralnego. Badania wskazują także na słaby związek pomiędzy korzystaniem z platform społecznościowych a występowaniem depresji i stanów lękowych. Interesujące jest to, że poza młodymi ludźmi problemy związane z social media dotykają najbardziej kobiety. Zdaje się to sugerować, że prawdziwe źródło problemu może leżeć głębiej – nie w samych platformach społecznościowych, a w tym jak traktowane są kobiety w naszej kulturze i jaka jest ich pozycja w społeczeństwie. Nie oznacza to, że można bagatelizować rolę social media np. we wzmacnianiu nierealnych stereotypów piękna i toksycznych wzorców męskości oraz dehumanizowaniu kobiet poprzez sprowadzanie ich wartości do cielesności. Pokazuje to jednak, że usunięcie konta na Facebooku jest rozwiązaniem w najlepszym wypadku jedynie doraźnym.

Niemniej w „Dylemacie społecznym” jest też sporo sensownych argumentów, chociaż, jak zaraz postaram się pokazać, błędnie identyfikujących rzeczywisty problem. Nasi narratorzy, głównie owe grube ryby z Doliny Krzemowej, zwracają uwagę m.in. na brak odpowiedniej regulacji materiałów przeznaczonych dla dzieci na YouTube oraz wyższy odsetek samobójstw i samookaleczeń wśród nastolatków w porównaniu do minionych dekad. Z tym pierwszym nie zamierzam dyskutować, bo to, że YouTube to istny dziki zachód jeżeli chodzi o kontent dla młodszego odbiorcy nie ulega wątpliwości. Niemniej ten stan rzeczy wymaga szerszego kontekstu – brak zewnętrznej kontroli nie jest problemem inherentnym dla mediów społecznościowych tylko kapitalizmu jako takiego, zwłaszcza w amerykańskim wydaniu. Dokładnie to samo dzieje się w innych branżach, chociażby w branży gier wideo AAA, która podsuwa dzieciom mechaniki hazardowe (lootboksy), na wszelkie sposoby próbuje nimi manipulować (poprzez cały szereg różnych form mikropłatności) i trenuje ich na posłusznych konsumentów treści. Można oczywiście nawoływać do reformowania każdej branży z osobna, jak zdają się to czynić narratorzy „Dylematu społecznego”, ale coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że takie działanie to jedynie łatanie dziur w łajbie, która idzie na dno. Dla tego 1%, który siedzi w swoich wygodnych kajutach na szczycie łodzi nie ma to większego znaczenia, ale dla pozostałych 99% zalewanych wodą pod pokładem i owszem.    

W czasach kiedy kapitalizm coraz bardziej zaciska ekonomiczną pętle na szyi młodych ludzi, często pozbawiając ich perspektyw na godne zarobkowanie (patrz PS2), a zbliżająca się globalna katastrofa klimatyczna pozbawiła ich nadziei na normalne dorosłe życie, wskazywanie palcem na social media jako głównego sprawcę ich problemów psychicznych jest, delikatnie mówiąc, mylące. W pewnym momencie jeden z narratorów wprost stwierdza, że w statystyki na temat liczby samobójstw osób w wieku 15-19 lat idealnie wpisuje się moment, na który przypada największy rozwój mediów społecznościowych: rok 2010. Jeżeli sam miałbym typować, jakie wydarzenie społeczno-gospodarcze miało w tym czasie największy wpływ na psychikę młodych ludzi, obstawiałbym raczej kryzys bankowy z roku 2008/2009 i następującą po nim recesję. Nie zaprzeczam temu, że nierealistyczne standardy szczęścia i piękna promowane na mediach społecznościowych mają wpływ na dobrostan psychiczny młodych ludzi. Nie jest to jednak problem właściwy wyłącznie mediom społecznościowym. Jest to kolejny przejaw konsumpcjonizmu i realizmu kapitalistycznego, wszechobecnych w innych mediach i tekstach kultury, o czym „Dylemat społeczny” nie wspomina. Dokument ignoruje również sytuację osób LGBT+. Wypełniony nienawiścią dyskurs i dyskryminująca legislacja, które w ostatnich latach nasiliły się w wielu miejscach, sprawiają, że ryzyko samobójstw wśród tych osób jest znacznie wyższe niż w pozostałej części populacji. Problem rosnącej liczby samobójstw młodych ludzi jest złożony i odciągnięcie ich od telefonów go nie rozwiąże.

Jest też coś perwersyjnego w sposobie, jaki narratorzy próbują nas straszyć złymi, manipulacyjnymi mediami społecznościowymi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że, pomimo świadomości destruktywnego wpływu social media na życie wielu ludzi, ich twórcy czerpią z tego pewną satysfakcję. Coś na kształt moralnie wypaczonej dumy zawodowej w stylu Waltera White’a z Breaking Bad: Może i rozpieprzyliśmy podstawy społeczeństwa informacyjnego, ale patrzcie jaką dobrą wykonaliśmy przy tym robotę. Najgłupsze w tym jest to, że te nie jest prawda. To tylko kolejny sales pitch, kolejny chwyt marketingowy. Najwyraźniej nawet kiedy ci ludzie próbują zdiagnozować, co trapi ich własną branżę, i wydusić z siebie coś szczerego, z ich gardeł wydostaje się jedynie korpogadka. Bo chociaż mechanizmy manipulacji wbudowane w media społecznościowe rzeczywiście potrafią do pewnego stopnia sterować opinią społeczną, nie są choćby w połowie tak skuteczne jak może się wydawać ich twórcom.

Dezinformacja towarzyszy nam odkąd istnieje społeczeństwo informacyjne i media masowego przekazu. Jej skala i perfidia rzeczywiście uległy zwiększeniu w dobie Internetu, ale techniki są w gruncie rzeczy wciąż te same: polaryzacja opinii, kłamanie, rzucanie półprawdami i niedopowiedzeniami, narzucanie fałszywej tożsamości i dzielenie ludzi na sztuczne plemiona, granie na emocjach, przekierowywanie dyskusji na tematy zastępcze (whataboutism), żeby wymienić te bardziej powszechne. Dlatego obraz social media jako złowieszczych marionetkarzy, którzy w niespotykany dotąd sposób kierują każdym naszym poczynaniem jest po prostu śmieszna. Co gorsza to karykatura, która może odwrócić uwagę od prawdziwego problemu (dezinformacji i niedoinformacji) i jego właściwego rozwiązania – uczenia ludzi krytycznego myślenia. Usunięcie konta na Facebooku nie uczyni nikogo niepodatnym na medialne czy korporacyjne manipulacje.

Tym bardziej irytujące było dla mnie to, jak „Dylemat społeczny” przedstawia polityczną polaryzację i radykalizację. Twórcy biorą ten sam argument utraty porozumienia, który jest wadliwy nawet na poziomie rodziny, i próbują go rozciągnąć do całego społeczeństwa. Zdaniem twórców problemem naszego społeczeństwa jest bowiem fakt, że „przestajemy z sobą rozmawiać”, bo radykałowie zarówno z prawej jak i z lewej strony politycznego spektrum przejmują dyskurs w mediach społecznościowych. Dokument jest wręcz agresywnie ambiwalentny w przedstawianiu tych radykałów, stylizując ich na ultra prawicowych YouTuberów, ale wkładając im w usta bardzo ogólnikowe, puste frazesy. Takie stanowisko to niestety zgniły centryzm, który w obliczu pogłębiających się społecznych niesprawiedliwości i dysproporcji pomiędzy ludźmi u władzy i tymi jej pozbawionych (lub inaczej: twórców kapitału i jego posiadaczy) zachęca nas do politycznej apatii zamiast do działania. Wmawia się nam, że to nie kapitalizm i faszyzm powodują konflikty społeczne, ale brak porozumienia. Zwolennicy statusu quo mogą zatem spać spokojnie, bo obecnemu stanowi rzeczy winna jest nie ich polityczna bierność, lecz utrudniająca porozumienie technologia.

Najlepszym komentarzem do tego była scena, w której rodzeństwo ze wspomnianej wcześniej wyimaginowanej rodziny zostaje brutalnie zatrzymane przez policję w trakcie manifestacji. W świetle niedawnych wydarzeń z ruchem Black Lives Matter w Stanach, czy chociażby bardziej lokalnej sytuacji z protestem przeciwko zatrzymaniu Margot, ten argument przedstawia się jako szczególnie kłamliwy. Brutalność policji i prześladowanie mniejszości to nie problemy, które wynikają z braku dialogu. To problemy, które wynikają z braku działania. Wielu ludzi wolałoby jednak, żebyśmy na zawsze utknęli w tych jałowych dialogach, notorycznie wykolejanych przez prawicowych trolli. Systemowy rasizm w USA, mimo bardziej subtelnych form, nadal ma się dobrze, ponad pół wieku po ruchach obywatelskich. Jak długo jeszcze amerykańskie społeczeństwo ma debatować na temat tego, co należy z tym zrobić?    

Ostatecznie „Dylemat społeczny” zawodzi pod względem swojego wezwania do działania – bo, jak rozumiem, jego celem było skłonienie oglądających do wprowadzenia rzeczywistych zmian w świecie. Tyle, że zamiast zmobilizować ludzi do politycznego działania przekaz „Dylematu społecznego” rozłazi się, sprowadzony do bardzo górnolotnych komunałów i bezsensownego „usuńcie konto na Fb”. Chociaż w wielu wypowiedziach narratorzy zbliżają się do wyrażenia pewnych konkretnych opinii politycznych, nie wychodzą niestety znacznie poza snucie fantazji na temat etycznego kapitalizmu. A etyczny kapitalizm to oksymoron. Dopóki nie wprowadzimy gruntownych zmian i nie zaczniemy na poważnie rozważać alternatyw do kapitalizmu dopóty korporacje pokroju Facebooka nie będą szczególnie przejmować się moralnym wymiarem swoich działań, bo z tego po prostu nie ma zysków. Korporacje nie mają wstydu czy wyrzutów sumienia. Gdyby tak było, Mark Zuckerberg zapadłby się pod ziemię, prosto do jądra planety, kiedy był przesłuchiwany przez kongres Stanów Zjednoczonych w sprawie afery z Cambridge Analytica. Żeby zatem poderwać ludzi do rzeczywistego działania, trzeba zrobić coś więcej niż tylko wybrać sobie jeden aspekt kapitalizmu jako chłopca do bicia i jak już spuścimy mu manto, ogłosić, że wszystkie problemy z naszym głęboko wadliwym systemem społeczno-gospodarczym zostały rozwiązane.

PS. Zdarzyło mi się trafić na ludzi, którzy hasło „usunąłem swojego Facebooka” chętnie oprawiliby w ramki i powiesili na ścianie, traktujący wszystkich, którzy tego nie zrobili, jak niedoinformowanych i/lub naiwnych głupków.

PS2. Milenialsi, wychowani w czasach kryzysu gospodarczego, zarabiają mniej niż poprzednie pokolenia. Powiększyły się też dysproporcje ze względu na posiadane wykształcenie (co, szczególnie w Stanach, jest bezpośrednio związane z zasobnością portfeli rodziców). Warto też zwrócić uwagę na fakt, że zarobki młodych ludzi w ciągu ostatnich 50 lat praktycznie nie uległy zmianie, podobnie zresztą jak stawki godzinowe szeregowych pracowników (w przeciwieństwie do kadry zarządzającej wysokiego szczebla)