KategoriePopkulturaPrzemyślenia

Dziecko galaktyki

Wróciłem do oglądania Star Treka: Next Generation. Nigdy nie był ze mnie jakiś wielki „trekkie”, ale NG urzekło mnie ciekawym podejściem do niektórych wątków sci-fi i bardziej dyplomatyczną formą rozwiązywania konfliktów. W końcu celem załogi Enterprise jest odkrywać i badać – śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Sprawia to, że odcinki są przegadane, ale w pozytywnym sensie. Załoga pod auspicjami kapitana filozofa, Jean-Luca Picarda, znajduje rozwiązanie problemu na drodze rozmów i przemyśleń, zamiast militarystycznego prężenia muskułów i zasady „strzelaj najpierw, zadawaj pytania później”. 

Kolejną zaletą NG jest jego epizodyczna struktura: każdy odcinek stanowi zamkniętą całość, od zarzucenia konfliktu, przez moment kulminacyjny po rozwiązanie. Czasem po prostu nie mam ochoty na kolejną część dziesięciogodzinnego filmu, jak to w przypadku większości współczesnych seriali fabularnych.   

NG wypada też nienajgorszej, jeżeli chodzi o przedstawianie pewnych kwestii społecznych. Jak na swoje czasy pewnie nawet można by go nazwać postępowym. Federacja jest społeczeństwem egalitarnym, w którym nie ma już niedostatku (post-scarcity), chociaż o samym systemie rządów niewiele wiadomo. Nie ma rasizmu a kobiety i mężczyzny są równymi partnerami (przynajmniej w teorii, bo to jak Deanna Troi, Beverly Crusher czy Tasha Yar były przedstawiane pozostawia trochę do życzenia). 

Niektóre odcinki potrafią jednak przyrżnąć o przysłowiowy beton jak Jean-Luc Picard grzywką i wczoraj na taki właśnie natrafiłem. „Dziecko galaktyki” (S04E16) pod względem struktury jest bardzo typowe jak na NG. Mamy dwa przeplatające się konflikty: globalny, pomiędzy załogą Enterprise a jakimś zewnętrznym agentem (w tym wypadku jest to pierwszy kontakt z istotą żyjąca w przestrzeni kosmicznej), i personalny, pomiędzy członkami załogi. Chciałbym skupić się na tym drugim, bo nie pamiętam kiedy ostatnio zdarzyło mi się oglądać coś z takim zażenowaniem i na końcu aż złapać się za głowę.

Załoga dowiaduje się, że na pokład przyjmą gościa: dr Leah Brahms, oryginalną projektantkę napędów używanych w statkach takich jak Enterprise. Sytuację komplikuje jednak fakt, że Geordi La Forge w jednym z wcześniejszych odcinków (S03E06) stworzył w holodecku symulację pani doktor, żeby pomogła mu rozwiązać pewien problem z napędem i tak jakby miał z nią mały romans. Jaki Geordi ma pomysł na rozwiązanie tej niezręcznej sytuacji? Postanawia zachowywać się jak skończony cyber stalker, zdradzając w rozmowach z Leah, że wie o niej więcej niż powinien i ostatecznie zapraszając ja na „romantyczną kolację”. I to wszystko pomimo protestów ze strony Leah, która wprost mówi Geordiemu, że zależy jej jedynie na relacji profesjonalnej (m.in. dlatego, że, spoiler alert, ma męża).

Ale najlepsze ciągle przed nami. Ostatecznie Leah wpada na trop symulacji swojej osoby, odtwarza ją w holodecku i jest świadkiem bardzo niedwuznacznych interakcji pomiędzy wirtualną Leah a Geordim. Na dodatek wszystko wskazuje na to, że Geordi korzystał z tej symulacji także po sytuacji z awarią napędu. Leah jest tym odkryciem słusznie oburzona, bo to trochę jak znaleźć w czyimś domu ołtarzyk ze swoim zdjęciem albo dmuchaną lalkę ze swoją twarzą Oczywiście Geordi zaprzecza, że do niczego nie doszło i, co najlepsze, zgrywa ofiarę. Bo przecież on tylko chciał się z Leah zaprzyjaźnić, pal licho ten dziwaczny stalking. Najgorsze jest w tym wątku to, że na koniec Leah rzeczywiście przeprasza Geordiego za to, że „źle go oceniła”.

Rany boskie Star Trek, co to było? To jakiś mokry sen incela.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *